Sygietyński Antoni - NA SKAŁACH CALVADOS.pdf

(509 KB) Pobierz
Antoni Sygietyński
NA SKAŁACH
CALVADOS
CZEŚĆ PIERWSZA,
.
Dniało.
Złote promienie wschodzącego słońca przesuwały się po przejrzystych falach
Lamanszy i migoczącym blaskiem drżały na szczytach wspiuającej się wody.
Wiatr wiał od wschodu i zininćm, przejmującym tchnieniem, strychował po
płótnach wysmukłej Eufmzyi, która powoli ciągnęła za "sobą wielki włok rybacki
po piaszczysteni dnie morza. Lina gruba, jak ręka, przytwierdzona do nosa statku
i owinięta na wale żelaznej windy, przebiegała wzdłuż całej burty aż do samego
tyłu i ztąd, zwracając się ostro od drewnianej łapy, spadała w morze pod
wpływem ciężaru, wiszącego na jej końcu włoku. Na pokładzie, przewieszony
brzuchem przez bakort, stał młody wyrostek i trzymając linę w ręku, gwizdał pod
nosem tęskną piosnkę rybacką.
Włok widocznie szedł równo po dnie morza, wolnym od kamieni i odłamów skal,
gdyż wyciągnięta przed łapą, lina drgała regularnie i spokojnie w ręku
czuwającego nad nią Orange'a. Nagle chłopak przestał gwizdać w połowie pieśni.
Zimno jesiennego poranku i wiatr, dmący mu prosto w oczy, przejęły go do szpiku
kości. Puścił linę, wstrząsnął się gwałtownie pa całem ciele, zatarł ręce i
odwróciwszy się twarzą do kajuty, wychodzącej wysoką paką nad pokład, spojrzał
gniewnie w ciemny jej otwór i plunął.
Nie był to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego chłopca, który od
kilku miesięcy buntował się przeciwko właścicielowi i dowódzcy rybackiego
statku. Służąc sześć lat na pokładzie Eufrazyi, jako chłopiec okrętowy, Orange
czul się dosyć już silnym i wprawnym rybakiem, aby przestać podawać starszym
hubkę do fajki i pobierać połowę płacy zwyczajnego majtka. Zresztą sam fakt
powierzania w jego ręce sieci i rudla, był dostatecznym dowodem fizycznych i
moralnych zalet młodego rybaka i dostateczną pobudką do wybuchów jego
niezadowolenia, ile razy został się sam na pokładzie. Tym razem Orange
postanowił zakończyć ostatecznie walkę i wyzwolić się złym, lub dobrym
sposobem z pod władzy Boudard'a.
— Nie będę mu dłużej służył za „malca"— mruknął ponuro pod nosem i
zacisniętemi pięściami zatrząsł nad paką kajuty,
Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrzał dumnie po wypukłych
piersiach swojego szerokiego tułowia i tupnąwszy nogą w pokład, odwrócił się,
napowrót do liny.
Sieć wlokła się wciąż równo za statkiem, który kołysząc się po lekkich falach, za
podmuchem wschodniego wiatru, powoli zbliżał się ku czarnym beczkom,
przykutym łańcuchami do najwyższych szczytów podwodnych skał Calvados.
Słońce wzbiło się wyżej nad ziemie i przebitemi przez poszarpane chmury
promieniami, barwiło powierzchnię morza różnokolorowemi smugami światła.
Orange, przechylony przez bartę, trzymał linę w ręku i w milczeniu, ponurym
wzrokiem wpatrywał się w morze, czystym szmaragdem zieleniejące pod cieniem
statku
Nagle włok zaczął szarpać się na linie. Orange, krzyknąwszy Da cały głos:
„chłopcy!" zrzucił linę z łapy i pobiegł w ciężkich podskokach na sam przód
statku.
Zanim rybacy, ocknąwszy się ze snu, zdążyli wyjść na pokład, już statek, ulegając
ciężarowi włoku, który go ciągnął za nos, zwrócił się z pierwotnej swej drogi i
stanął nad nim, jakby na kotwicy.
Boudard wyszedł z kajuty ostatni i zaspanym głosem spytał:
— Kamień, czy skala?
— Kamień—odpowiedział Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spuścili żagle i schwycili się we czterech razem z
Orange'em za korbę windy, która żelaznemi zębami zadzwoniła żałośnie po
wrębach kola.
Boudard drapał się w głowę pod futrzaną czapką i rwał niespokojnie
szpakowatoryżą brodę.
Po półgodzinnem windowaniu, żelazny łuk włoku pokazał się nareszcie jego
siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwilę. Pot lal się im z czoła, a
piersi wznosiły się i opadały, jak torby kowalskich miechów.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywał się; w morze. Cala sieć była jeszcze
pod wodą: co zatem znajdowało się w matni, oprócz kamienia, musiało zostać
dlań tajemnicą, aż do ostatniej chwili windowania sicci na pokład. Korzystając z
wypoczynku majtków, nabił krótką glinianą fajeczkę, nio odwróciwszy głowy od
żelaznego gardła sieci, zawołał:
— Malec!... Hubka!
Orange za cała odpowiedź odwrócił się tyłem do „gospodarza" i usiadł na belce od
nosa statku, obeierająe sobie obojętnie czoło rękawem wełnianego kaftana.
— Malec!... Hubka!
— Nie możecie sami pójść po nia, kiedy stoicie przy kajucie? — odpowiedział
wyrostek przez ramię.
— Twoje psic prawo robić, eo ci każę'. — krzykną! „gospodarz" statku,
czerwieniąc się pomiędzy zmarszczkami skóry, potrzaskanej od starości i
morskich wiatrów.—Kiedy mówie hubka, to hubka!!
Orange rozsiadł się lepiej na belce i nie odwracając głowy w stronę gospodarza,
splunął na pokład przez zaciśnięte zęby.
Majtkowie, nic rozpoczynając roboty ua nowo, czekali z ciekawością rozwiązania
sprzeczki, która nie raz już powtarzała się na lądzie i morzu, ale bez tak
wyraźnego charakteru buntu, jak obecnie.
— Pójdziesz po hubkę, czy nie?!
— Jeżeli mi dacie moję, część, to pójdę, cnociażcm majtek.
— Za co ci mam dać?
— Za co?... Czyż to nic mam siedmnastu lat? Czy może nie pracuję, jak każdy?...
Cóż to! nic ciągnę sieci razem ze wszystkimi, albo może nie wywieszam żagla,
kiedy leżycie do góry brzuchem w kajucie?
— A tobie co do tego, bękarcie jakiś?!
— Patrzcie go, bękarcie!... Cóż to?! goniliście się z moją matką, czy co?
— Miałbym też z kim?...
— Ej! wara wam od matki, bojak zamaluję!...— krzyknął Orange, porywając się z
miejsca na nogi.
— Tylko mi się rusz na pokładzie, to ci kąpiel sprawię!
— Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas prędzej napił się wody! Zresztą gadajcie
sobie, jak chcecie, tylko mi dajcie moję część.
— Cóż to?! ja może ci będę podawał Imbkę do łajki?
— Ja tam waszej nie potrzebuję, ale też i dla was po nia złazić nie będę. Weźcie
sobie innego smarkacza ua pokład, bo ja już dłużej „malcem" być nie chcę.
— Patrzcie go, jaki hardy! A któż to cię żywił od dziesięciu lat przeszło?
— Wy—odpowiedział Orange sucho.
— A kto mi zapłaci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
— Dawno już wam zapłaciłem i to z procentem. Cóż to?! wiosłem nie robię od
dwóch lat ua czółnie?... A może statku nie prowadzę, jak się spijecie w kajucie?
— Za twoje pieniądze, blaźnic jakiś?
— Juściże za moje, kiedy mi połowę tylku płacicie za robotę, a nie tak. jak innym.
— Służba! Do windy! — huknął gospodarz groźnym głosem.
Dwóch majtków schwyciło za jedno ramię korby, a trzeci za drugie.
Winda z jękiem zaszczekała żelaznemi zębami po kole.
— Do windy, mówie!—krzyknął Boudard powtórnie, zmierzywszy Orange'a od
stóp do głowy przenikliwym wzrokiem.
— To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie płacić—odburkną! wyrostek i
rozsiadł się ponownie na belce
Zgłoś jeśli naruszono regulamin