Alan Dean Foster - Obcy decydujące starcie.pdf

(757 KB) Pobierz
H.R.Gigerowi
Mistrzowi aerografu subtelnego i złowieszczego.
Który odsłania nasze prawdziwe oblicza
I mówi więcej, niż chcielibyśmy wiedzieć.
A.D.F.
ALAN DEAN FOSTER
OBCY
DECYDUJĄCE STARCIE
Tłumaczył JAN KRAŚKO
Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992
Tytuł oryginału
ALIENS
A novelization by Alan Dean Foster
Based on a sceenplay by James Cameron
Story by James Cameron
Charakters created by Dan O’Bannon and Ronald Shusett
Copyright
©
1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation
Published by arrangment with Warner Books, Inc.
First published by Warner Books, Inc.
Projekt typograficzny
Janusz Obłucki
Ilustracja na podstawie slajdu
Dostarczonego przez Warner Books, Inc.
Redaktor
Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny
Ryszard Jankowski
For the Polish translation
Copyright
©
1992 Jan Kraśko
For the Polish edition
Copyright
©
1992 by Wydawnictwo “Alfa”
ISBN 83-7001-530-1
WYDAWNICTWO „ALFA” – WARSZAWA 1992
Wydanie pierwsze
Zakład Poligraficzny Wydawnictwa „Alfa”
Zam. 671/92
1.
Dwoje śniących.
Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istniała między
nimi aż tak wielka różnica. Jeden był mniejszy, drugi większy. Jeden – osobnikiem rodzaju
żeńskiego, drugi męskiego. Otwór gębowy pierwszego zawierał mieszaninę zębów ostrych i
płaskich, co wskazywało jednoznacznie, że osobnik ów jest wszystkożerny, natomiast
uzębienie drugiego było przystosowane wyłącznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy.
Oboje byli potomkami rasy krwiożerczych drapieżników. Osobnik pierwszy nauczył się ową
genetycznie uwarunkowaną krwiożerczość w sobie tłumić. Ten drugi zaś nie – ostał się
całkowicie dziki, jak jego przodkowie.
Istotniejsze różnice dało się zauważyć nie tyle w ich wyglądzie zewnętrznym, co w snach,
jakie śnili. Osobnik pierwszy spał niespokojnie. Z głębin jego podświadomości wypełzały
wspomnienia niewypowiedzianych koszmarów, które ostatnio przeżył, i zakłócały cykl
zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywał w pojemniku krępującym jego
ruchy i gdyby nie fakt, że w czasie hibernacji aktywność mięśni jest ograniczona do
minimum, rzucałby się niebezpiecznie i przewracał z boku na bok. Dlatego owszem, rzucał
się i przewracał, lecz... tylko w myślach.
I nie zdawał sobie z tego sprawy. Podczas snu hibernacyjnego nie zdaje się sobie sprawy
z niczego.
Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przeszłości wypływały na wierzch
niczym ścieki kipiące pod ulicami miasta i na jakiś czas opanowywały jego świadomość.
Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozległ się cichy jęk, a serce zamkniętego w niej osobnika
zaczynało bić szybciej. Komputer, który obserwował go niczym anioł stróż, odnotowywał
podwyższoną aktywność organizmu w kapsule i natychmiast wkraczał do akcji, obniżając
temperaturę w kapsule o stopień czy dwa, wprowadzając do organizmu śpiącego większą
dawkę środków odurzających. Wtedy jęk ustawał. Śniący uspokajał się, opadał na poduszki.
Zmory powrócą, ale dopiero za jakiś czas.
Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywający tuż obok reagował na owe sporadyczne ataki
nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwając stresy gnębiące towarzysza podróży. Później
też się uspokajał i śnił o maleńkich ciepłych ciałkach, o strumieniach gorącej krwi, o kojącym
wpływie przebywania między przedstawicielami własnego gatunku, o tym, że kiedyś jego sny
się na pewno spełnią. Bo dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi wiedział, że albo wyjdą z
kapsuły razem, albo nie wyjdą z niej nigdy.
Ta ostatnia możliwość bynajmniej nie zakłócała mu odpoczynku. Mniejszy osobnik był o
wiele cierpliwszy niż jego towarzysz i bardziej realistycznie oceniał swoją pozycję w
kosmosie. Zadowalał się więc snem i oczekiwaniem, wiedząc, że jeśli w ogóle odzyska
świadomość, znów będzie mógł polować i zabijać. Tymczasem zaś odpoczywał.
Czas mija. Groza – nie.
W nieskończoności, którą zwą kosmosem, słońca są ledwie ziarenkami piasku, a biały
karzeł to twór godny tylko pobieżnej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przykład
prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt mały, by istnieć w takiej pustce. Dryfował
przez bezkresne otchłanie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity.
Jednak nawet uwolniony elektron może zwrócić na siebie uwagę pod warunkiem, że
natknie się na niego ktoś dysponujący odpowiednimi detektorami. I zdarzyło się tak, że prom
ratunkowy zdryfował w pobliże znajomej gwiazdy. Ale zauważono go tylko i wyłącznie
dzięki łutowi szczęścia. Przelatywał bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni
kosmicznej "niedaleko" to każda odległość mniejsza niż rok świetlny. Przelatywał więc w
pobliżu innego statku i znalazł się na granicy zasięgu jego skanerów, na samym progu roz-
dzielczości pokładowych monitorów.
Niektórzy sugerowali, żeby ową maleńką, pulsującą na ekranach kropeczkę zlekceważyć.
Jest za mała jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w ogóle nie powinno jej tam być. No i
statki kosmiczne odpowiadają na zapytania, a obiekt milczał jak zaklęty. Najpewniej w grę
wchodził jakiś zbłąkany asteroid, odprysk żelazoniklowy, który wybrał się na krajoznawczą
przejażdżkę po wszechświecie. Bowiem gdyby to był statek, na pewno robiłby przynajmniej
jedno: nadawał ciągły sygnał ostrzegawczy, i nadawałby go do wszystkich i do wszystkiego,
co znalazłoby się w zasięgu jego radiostacji.
Ale nasz kapitan był człowiekiem ciekawskim. Niewielka odchyłka kursu da im szansę
zbadania milczącego wędrowca, a sprytnie zakamuflowany wpis w księgi rozliczeniowe
statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o które spyta armator. Gdy zbliżyli się do
tajemniczego obiektu, osąd i decyzja kapitana znalazły pełne potwierdzenie: oto mieli przed
sobą prom ratowniczy z jakiegoś statku.
Prom wciąż nie dawał znaku życia, nie odpowiadał na grzeczne zapytania; nawet światła
pozycyjne miał wygaszone. Ale nie, nie był całkowicie martwą skorupą. Niczym organizm
narażony na przenikliwe zimno wykorzystywał resztki energii, by chronić w swym wnętrzu
coś niezmiernie drogocennego.
Kapitan wybrał trzech ludzi, którzy mieli wejść na pokład zbłąkanego wędrowca.
Łagodnie, jak orzeł muskający w locie zgubione piórko, większy statek przybił do burty
Narcissusa. Metal dotknął metalu. Uruchomiono wieloszczękowe chwytaki. Odgłosy
manewru cumowania niosły się echem we wnętrzu obu statków.
Nałożywszy ciężkie skafandry ciśnieniowe, trzech zwiadowców weszło do śluzy. Mieli z
sobą przenośne reflektory oraz niezbędny sprzęt. Ponieważ tlen jest zbyt cenny, by oddawać
go próżni, cierpliwie czekali, aż wchłoną go urządzenia klimatyzacyjne statku. Później
rozsunęli zewnętrzne drzwi.
Pierwsze wrażenia, jakie odnieśli patrząc na prom z bliska, przyniosły rozczarowanie:
przez iluminator w luku wejściowym nie dostrzegli żadnych świateł, nie zauważyli też
najmniejszych oznak życia. Manipulowali chwilę przyciskami na burcie promu, ale luk ani
drgnął - zaklinowano go na dobre od wewnątrz. Sprawdziwszy, że w kabinie nie ma
powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemności rozbłysły dwie jaskrawe smugi
płomienia, uderzyły w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotykały się na dole
bariery. Dwóch zwiadowców przytrzymało trzeciego, który kopnął nogą w metalową płytkę i
odrzucił ją na bok. Droga na pokład stała otworem.
We wnętrzu promu było ciemno i cicho jak w grobie. Na podłodze wił się kawałek liny
cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywał tuż przy luku. Nieco dalej, obok
kabiny sterowniczej, dostrzegli nikłe światło. Ruszyli w tamtą stronę.
W głębi, spod kopuły pojemnika hibernacyjnego, biła mglistoczerwona poświata.
Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten kształt. Nim podeszli bliżej, wymienili między
sobą szybkie spojrzenia. Dwóch z nich pochyliło się nad grubym szkłem przezroczystego
sarkofagu. Trzeci został z tyłu. Studiował wskaźniki i głośno mamrotał:
- Ciśnienie wewnętrzne w normie. Zakładając, że kadłub i oprzyrządowanie są
nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko działa. Aparatura jest po prostu wyłączona.
Ktoś chciał zaoszczędzić jak najwięcej energii... Ciśnienie w kapsule hibernacyjnej stabilne.
Prąd wciąż płynie, ale głowę daję, że akumulatory niedługo by zdechły. Spójrzcie tylko na
wskaźniki. Ledwo się tlą. Widzieliście kiedy hibernator tego typu?
- Pochodzi z końca lat dwudziestych... - Zwiadowca oparł się o szkło kapsuły i
wymamrotał do wewnętrznego mikrofonu: - Niezłą kobitkę tu mamy...
- Niezłą kobitkę, cholera... - burknął jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. -
Wszystkie diody świecą na zielono, a to znaczy, że ona żyje, nie? Premię za odzyskanie
utraconego mienia szlag trafił.
Nagle jeden ze zwiadowców, wyraźnie zdziwiony, uniósł rękę.
- Hej! Coś tam koło niej leży! To nie człowiek. I chyba też żyje. Nie widzę za dobrze, jest
częściowo przykryte włosami kobiety... Jakieś takie rudawe...
- Rudawe? - Dowódca patrolu rozepchnął podwładnych i przytknął osłonę hełmu do
przezroczystego sarkofagu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauważył.
Zwiadowca trącił kolegę łokciem.
- Ty, a może to jakaś obca forma życia, co? Takie coś warte jest kilku dolców jak nic...
W tym właśnie momencie Ripley zdecydowała się poruszyć. Leciutko, leciuteńko.
Kosmyk włosów opadł na poduszkę i odsłonił stworzenie, które spało wtulone w zagłębienie
jej ramienia.
Dowódca wyprostował się i, zniesmaczony, pokręcił głową.
Mamy niefart, chłopcy – oświadczył. – To tylko kot.
Musiała walczyć, żeby cokolwiek usłyszeć. Zobaczyć coś? Wykluczone. Jej gardło -
wypalone do sucha, zalatujące lekkim żywicznym posmaczkiem - zastygło niczym żyła an-
tracytu biegnąca w bryle lekkiego pumeksu, jakim była czaszka. Język? Błąkał się bez celu po
zapomnianych zakamarkach ust. Rozchyliła wargi i wypchnęła powietrze z płuc. Od dawna
nie używane miechy aż jęknęły z bolesnego wysiłku. Rezultatem żmudnej i męczącej
współpracy między wargami, podniebieniem, językiem i płucami było króciutkie acz
triumfalne słowo:
- Pić...
Między wargami poczuła coś gładkiego i chłodnego. Wilgoć. Rozkoszny szok, szok
niemal druzgocący. Ale pamięć sprawiła, że w pierwszym odruchu Ripley chciała wypluć
rurkę z wodą. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja była wstępem do jedynego w swoim
rodzaju, do iście unikalnego rodzaju śmierci. Ale tym razem z rurki popłynęła tylko woda.
Chłodnemu strumyczkowi towarzyszył cichy, spokojny głos.
- Proszę pić powoli, nie łapczywie - radził.
Posłuchała, chociaż część mózgu nakazywała jej ssać ożywczy płyn tak szybko, jak tylko
się da. Dziwne, ale nie była chyba całkowicie odwodniona. Nie, czuła tylko straszliwe
pragnienie.
- Dobre... - szepnęła chrapliwie. - Macie coś treściwszego?
- Za wcześnie - odparł głos.
- Akurat. Może jakiś sok owocowy?
- Kwas cytrynowy spaliłby wnętrzności. - Głos zawahał się lekko, jakby coś rozważając. -
Proszę spróbować tego.
Lśniąca metalowa rurka znów wsunęła się ostrożnie między jej wargi. Ripley zaczęła
ssać. Robiła to z wielką przyjemnością. Przełyk zalały kaskady zimnej, osłodzonej herbaty,
gasząc pragnienie i zaspokajając pierwszy głód. Zasygnalizowała, kiedy miała dość, i rurkę
wyciągnięto. Jej uszy zaatakował nowy dźwięk: świergot egzotycznych ptaków.
Mogła więc już słyszeć, odzyskała też smak. Nadszedł czas, by wypróbować zmysł
wzroku. Otworzyła oczy i ujrzała... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzelały w niebo
gęstymi zielonymi koronami. Z gałęzi na gałąź przemykały w locie jakieś skrzydlate, jasne i
opalizujące stworzenia. Ptaki szybujące i nurkujące w pogoni za owadami ciągnęły za sobą
długie pierzaste ogony, które wyglądały jak smugi kondensacyjne za śmigającymi
odrzutowcami. Z kryjówki wśród pnączy figowca zerkał na nią ciekawski kwezal.
Wszędzie kwitły rozbuchane pęki storczyków, a po liściach i leżących na ziemi gałęziach
biegały rozgorączkowane żuki, podobne wędrującym klejnocikom. Nagle z gąszczu
wychynęło jakieś królikopodobne zwierzę. Wychynęło, spostrzegło Ripley i natychmiast
skoczyło z powrotem w wybujałe poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa żelaznego
huśtała się małpka, mrucząc pieszczotliwie do swego dziecka.
Ripley nie wytrzymała nadmiaru bodźców wzrokowych i słuchowych. Zamknęła oczy i
odcięła się od rozedrganej i rozkrzyczanej obfitości życia.
Później (po półgodzinie? następnego dnia?) w skarpie splątanych korzeni wielkiego
drzewa ukazała się wąska szczelina. Szczelina rozszerzyła się, zacierając korpus pod-
skakującej małpy, i wyszła z niej kobieta. Kobieta zamknęła za sobą bezkrwawą ranę w
drzewie i w zwierzęciu, dotknęła ukrytego na ścianie przełącznika i tropikalny las... zniknął.
Fantastyczny, łudząco realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgasł, Ripley ujrzała
skomplikowaną aparaturę medyczną, ukrytą dotychczas za murem sztucznej dżungli. Po lewej
stronie, tuż obok, zobaczyła autodoka, który tak rozważnie i tak skwapliwie reagował na jej
prośby o pierwszy łyk wody, który podał jej później zimną herbatę. Nieustannie czuwająca
maszyneria wisiała nieruchomo na ścianie, wiedząc o wszystkim, co dzieje się w jej ciele,
gotowa natychmiast zaaplikować odpowiednie lekarstwo, dostarczyć pożywienie i picie lub w
razie potrzeby wezwać na pomoc człowieka.
Nowo przybyła uśmiechnęła się do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na
piersi uruchomiła dźwignię, która uniosła oparcie łóżka. Jaskrawa naszywka na śnieżnobiałym
kitlu oznaczała, że kobieta jest pielęgniarką, starszym technikiem medycznym. Ripley
obrzuciła ją znużonym wzrokiem. Nie umiała powiedzieć, czy uśmiech kobiety jest szczery,
czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale głoś tamtej był miły, przekonywająco miły, niemal
matczyny.
- Środki uspokajające przestają działać - stwierdziła uprzejmie. - Chyba już ich pani nie
potrzebuje. Czy pani mnie rozumie?
Ripley skinęła głową.
Kobieta oceniła wygląd pacjentki i podjęła decyzję.
- Spróbujmy czegoś innego. Dlaczego na przykład nie otworzymy tu okna?
- Pojęcia nie mam. A pani wie?
Jej uśmiech lekko przygasł, ale natychmiast wrócił. A więc to tytko wyćwiczony uśmiech
zawodowy, do szczerości mu daleko, myślała Ripley. Ale niby dlaczego miałaby uśmiechać
się szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam...
Kobieta obróciła łóżko, ustawiając je nogami do przeciwległej ściany.
- Proszę uważać na oczy.
Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... dumała Ripley. Mimo to zmrużyła oczy w
oczekiwaniu jaskrawego blasku, który, jak wskazywały słowa tamtej, miał ją za chwilę ośle-
pić.
Cichutko zamruczał silnik i ścienne płyty wpełzły w sufit. Pokój zalało ostre, nader
przykre światło. Choć przefiltrowane i sztucznie złagodzone, było szokiem dla wyczerpanego
organizmu Ripley.
Za oknem ciągnęło się pasmo kosmicznej pustki. Niżej zaś leżało... wszystko. Po lewej
stronie w aksamitną czerń nieba strzelała otwarta pętla habitatów stacji Gateway; sześcienne
boki zmodularyzowanych obiektów wyglądały jak dziecięce klocki nanizane na sznurek. W
dole widać było górne fragmenty dwóch anten telekomunikacyjnych. Ale nad całą scenerią
dominował jasny łuk Ziemi. Afryka była brązowawym, pokrytym białymi smugami trójkątem,
żeglującym po błękitnym oceanie, a Saharę koronowała szafirowa tiara Morza Śródziemnego.
Ripley już to wszystko widziała, najpierw w szkole, później stąd, z góry. Dlatego nie była
widokiem w jakiś szczególny sposób podekscytowana, nie. Po prostu cieszyła się, że Ziemia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin