Telefon zaufania - Stanislawa Platowna.pdf

(3431 KB) Pobierz
CZĘŚĆ I
Dyżurny lekarz odłożył słuchawkę, sięgnął po zeszyt i długo-
pis. Zanim zaczął notować treść odbytej przed chwilą rozmowy,
zerknął na zegarek.
Tego wymagały przepisy, dyżurujący musiał podać dokładną
godzinę, dane dotyczące osoby dzwoniącej, a więc: płeć, wiek,
zawód, stan cywilny, krótko opisać poruszony problem, czasem
— w przypadkach skomplikowanych — zanotować treść odpo-
wiedzi czy udzielonej porady.
Tym razem sprawa była prosta i, niestety, dość pospolita.
Dzwoniła żona nałogowego alkoholika, dławiąc się łzami opisy-
wała pijackie awantury, swoją bezsilność, strach, biedę. Doktor
słuchał uważnie, choć właściwie mógłby nie słuchając przewi-
dzieć wszystko aż do końca. Prawie codziennie odbierano po
kilka takich telefonów od zrozpaczonych żon lub matek, sytu-
acje powtarzały się z przerażającą dokładnością. Pije i, nie od-
daje zarobków, awanturuje się, bije, najgorzej z dziećmi, są
nerwowe, wystraszone, coraz gorzej się uczą. Doktor pytał
wówczas o kilka szczegółów, by lepiej poznać sprawę, podawał
adres Przychodni Antyalkoholowej, doradzał skierowanie na
kurację, proponował zwrócenie się do Rady Zakładowej z proś-
bą, by zarobki męża przekazywano wprost do rąk żony, czasem
zalecał przebadanie dzieci.
I dziś postąpił podobnie. I podobnie jak zwykle w takich wy-
padkach poczuł niechęć do tego, co robił. Cóż, że udzielił paru
dobrych rad zrozpaczonej kobiecie? Czy odniosą one jakiś sku-
tek? Zastraszona, zmaltretowana, prawdopodobnie będzie się
bała pójść do Rady Zakładowej i prosić o przekazywanie zarob-
ków męża. Zakład pracy daleko, a mężowskie pięści blisko. Czy
będzie miała dość siły, by nakłonić pijaka do leczenia się? Wąt-
pliwe. Doktor Rajewski wstał i szerzej otworzył uchylone okno.
Do pokoju wtargnęło ostre, zimne powietrze, trochę za ostre i
za zimne jak na koniec kwietnia. Od pobliskiej Odry dmuchnął
lodowaty wiatr, ale doktor nie odchodził od okna. Mimo
wszystko czuło się już wiosnę, drzewa rosnące wzdłuż chodnika
zazieleniły się, drobne, nieśmiałe jeszcze pączki czekały tylko
na cieplejsze dni, by rozwinąć się i zmienić kamienny, szary
wąwóz ulicy w parkową aleję. Wiele było takich ulic w tym mie-
ście, tu nie szukało się zieleni, wychodziła naprzeciw. Wystar-
czyło po dyżurze w szpitalu przejść kilkadziesiąt metrów, by
znaleźć się na rozległych, nadodrzańskich łąkach lub usiąść na
ławeczce nad kanałem. Doktor cofnął się o krok, wiatr sypnął
mu w oczy kropelkami drobnego deszczu. „Znowu pada — po-
myślał — trochę za dużo tej wilgoci".
Wychylił się jeszcze raz, nie bacząc teraz na zacinające strugi,
i spojrzał w dół, na podjazd. Tak, słuch go nie mylił, zawsze
udawało mu się rozpoznać charakterystyczny warkot starej sy-
reny, którą jeździł jego kolega i przyjaciel, Michał. Trzasnęły
zamykane drzwiczki, wysoka, lekko pochylona postać skiero-
wała się ku wejściu.
Doktor Rajewski wychylił się jeszcze mocniej, prawie do poło-
wy ciała, i krzyknął:
— Michaś, zajdź do mnie, mam dyżur!
Nie dosłyszał odpowiedzi, bo w tym samym momencie za-
dzwonił telefon. Doktor przymknął okno i szybko sięgnął po
słuchawkę.
— Dwieście siedemnaście siedemnaście, słucham — powie-
dział niezbyt głośno, lecz wyraźnie. Zawsze dbał o to, by dzwo-
niący już w pierwszej chwili odnosił wrażenie, że rozmawia z
kimś miłym i życzliwym, z kimś, kto czeka przy telefonie wła-
śnie na niego i postara się mu pomóc.
— Słucham — powtórzył, bo w pierwszej chwili nikt nie ode-
zwał się w aparacie, do uszu doktora doszło tylko sapnięcie czy
westchnienie.
— Czy pan jest od telefonu zaufania? — usłyszał wreszcie dzie-
cinny głosik.
— Tak. Jestem dyżurnym lekarzem. W jakiej sprawie do mnie
dzwonisz?
— Ja... ja kiedyś słyszałem o panu w telewizji i... ale pan nie
będzie się gniewał? — upewnił się głosik.
— Oczywiście, że nie — odparł doktor — powiedz mi tylko, o
co chodzi? Masz jakieś zmartwienie?
— Nie, nie mam zmartwienia, tylko... ja wiem... jestem już
duży, mam prawie dziewięć lat, ale... Niech pan się nie śmieje,
zadzwoniłem do pana, bo jestem sam w domu i tak jakoś mi
straszno!
W pierwszej chwili doktor pomyślał, że telefon jest jednym z
wielu dowcipów, które powtarzały się dość często. Jednak po
roku praktyki nauczył się szybko odróżniać głupie kawały od
prawdziwych problemów. Ten malec rzeczywiście się bał.
— A dlaczego jesteś sam w domu? — spytał. — Gdzie są rodzi-
ce?
— Poszli do cioci — odparł chłopiec. — Mamusia mnie umyła,
położyła do łóżka i powiedziała, żebym spał, ale ja nie mogłem
zasnąć. Więc wstałem i teraz... bardzo się boję. Wszystko jest
takie duże i na ścianie coś się porusza... Więc pomyślałem, że
najlepiej będzie porozmawiać z kimś. U cioci nie ma telefonu,
więc zadzwoniłem do Maćka. Ale jego starsza siostra powie-
działa, że on już śpi, i skrzyczała mnie.
— Dlaczego cię skrzyczała?
— Że już tak późno, a ja jeszcze nie śpię.
— Miała rację — uśmiechnął się doktor i zerknąwszy na zega-
rek, powiedział: — Jest dwadzieścia po dziewiątej; powinieneś
już spać.
— Ale ja nie mogę! — przerwał mu chłopiec,
— Posłuchaj, coś ci powiem. Czy w pokoju świeci się światło?
— Tak. Taka mała nocna lampka.
— Więc widzisz, dlatego wszystko wydaje ci się większe niż za
dnia. Mała lampka daje mało światła, a za to przedłuża cienie
przedmiotów. Mówiłeś, że coś się rusza na ścianie... jak my-
ślisz, co to jest?
— Nie wiem. Coś błyska i gaśnie, i znowu błyska.
— Czy ta ściana jest blisko okna?
— Tak.
— Prawdopodobnie na ścianie odbija się światło ulicznej lam-
py. Jest wiatr, lampa się kołysze i dlatego wydaje ci się, że coś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin