AUTOR PRZYCHODZI WIECZOREM - ANTOLOGIA JUBILEUSZOWA NA 20 LECIE WYDAWNICTAW WAB - - HASŁO ANTOLOGII SPOTKANIE Z CZYTELNIKIEM - CZYLI WIĘŹ AUTORA Z ODBIORCĄ LITERATURY.rtf

(1294 KB) Pobierz

AUTOR PRZYCHODZI WIECZOREM

ANTOLOGIA JUBILEUSZOWA NA 20 LECIE WYDAWNICTAW  WAB

HASŁO ANTOLOGII SPOTKANIE Z CZYTELNIKIEM

CZYLI WIĘŹ AUTORA Z ODBIORCĄ LITERATURY

 

 

 

Utracona powieść

Rezultat pojedynku, który właśnie stoczyłem, wydawał się przesądzony. Klęska - i to wyłącznie z własnej winy! Zawie­rzyłem zbytnio mocy zdroworozsądkowych argumentów; za słabo poruszyłem emocje. Zanadto zaufałem swoim re­torycznym talentom. Co gorsza, zlekceważyłem zalecenie autorów programu, by sprowadzić do studia swoje audy­torium i wszystkich, którzy zechcieliby wysłuchać tego, co miałem do powiedzenia. Joanna i Fryderyk to siły zbyt skromne, by w końcowej dyskusji dać odpór dużej i karnej grupie dowodzonej przez doktora K. Nie mogłem, nieste­ty, liczyć na sympatyczne i urodziwe Białorusinki siedzące w pierwszym rzędzie po mej prawicy - mocno onieśmie­lone sytuacją. Tym bardziej na kilkanaście przypadkowych osób, którymi w ostatniej chwili wypełniono puste miejsca po „mojej" stronie widowni.

Studenci doktora K. kolejno zabierali głos. Nie, nie żeby czytali z kartki. Ale czuło się, że kwestie mieli wyuczone na pamięć. To, co powiedzieli, wyraźnie rozmijało się z te­matem 1 za to zgodne było z poglądami doktora K. oraz nauczaniem ich uczelni. Mój adwersarz sprawiał wrażenie zadowolonego; podobnie asystujący mu ksiądz S. Byli pew­ni, że zwycięstwo mają w kieszeni.

Prowadzący, redaktor P., udzielił teraz głosu Joannie, potem Fryderykowi. Prościej niż ja sam przedstawili ko-

4 \\ \ \ \ \ \

U 11/ II /

HT

rzyści płynące z tolerancji. Akceptacji odmienności kul­turowych i religijnych, odmienności i różnorodności jako takich. Lewa strona audytorium nie słuchała, podobnie jak prowadzący. Ten pilnował głównie, aby eksponować włas­ną rolę w programie. Redaktor P. wykonał efektowny pi­ruet, wskoczył na stopnie amfiteatru od strony studenckiej i oznajmił:

-              A teraz głosowanie, drodzy państwo! Kto zwyciężył w naszej debacie, w konfrontacji dwóch zasad i idei? W po­jedynku wolności z poprawnością, siły z anarchią, woli z permisywizmem! Czy zwycięzcą jest...

-              Chwileczkę, panie redaktorze! - przerwał mu starszy mężczyzna siedzący pośród młodzieży. - Stanowczo do- praszam się głosu!

W istocie, siwy pan w kurtce czekał dotąd cierpliwie z wyciągniętą ręką... Teraz zaś podniósł się; niewysoki, nie­pozorny.

Prowadzący wykonał kolejny piruet i skierował mikro­fon ku niemu.

-              Baaardzo proszę! Ma pan trzydzieści sekund na wypo­wiedź.

Starszy pan wzruszył ramionami.

-              Wystarczy mi dwadzieścia. Chciałem jedynie zauwa­żyć, że nikt spośród wypowiadających się tu adwersarzy profesora - wskazał na mnie - nie ustosunkował się do przedstawionych przez niego racji. Nie uczynił tego rów­nież doktor K. Trudno tu mówić o jakiejś debacie.

-              Doprawdy? - zdziwił się prowadzący. - Zaskakująca opinia! Kto jest tego samego zdania, co pan tu... w jasnej kurtce? Proszę podnieść rękę!

O              dziwo, także w szeregach szkoły doktora K. uniosło się kilka rąk. Zapewne przez nieuwagę.

Prowadzący ocenił to widać podobnie, gdyż zawołał:

-              Proszę państwa o uwagę! Powtarzam pytanie...

Tym razem co najmniej kilkanaście osób zgodziło się ze starszym panem. Doktor K. wraz z księdzem S. notowali wzrokiem niesubordynowanych. Nie mieli łatwego zada­nia - w panującym po ich stronie ścisku nie było widać, czy­ja ręka jest czyja. Zmagania woli z anarchią dalekie były od rozstrzygnięcia.

Obróciłem się ku mojemu stronnictwu: Fryderyk był pozornie obojętny, a Joanna wyraźnie rozbawiona. Gdy prowadzący zarządził głosowanie, triumf na twarzy Joan­ny i lekki uśmiech na ustach Fryderyka mówiły, że wynik nie jest zgodny z oczekiwaniami.

Mniej więcej połowa audytorium uznała, że debatę wy­grał mój polemista, doktor K. Ten wraz z księdzem S. zaczął liczyć głosy po swojej stronie I zapewne po to, by wyło­wić zdrajców we własnych szeregach. Czas przecież nag­lił; gospodarz programu musiał zarządzić ostatnie głoso­wanie.

-              Kto z państwa uważa, że w debacie zwyciężył profesor Jan Pasterz?

Podniosło się wiele rąk, znacznie więcej niż przy po­przednim głosowaniu. Poparcia udzieliły mi Białorusinki, a nawet kilka osób spośród „przypadkowej" publiczności. Wydawało się jednak, że starszy pan, którego interwencja tak wpłynęła na losy debaty, teraz powstrzymał się od gło­su. Nie było jednak wątpliwości co do innej sprawy: część studentów doktora K. zagłosowała dwukrotnie. Najpierw za, potem zaś przeciw swojemu mentorowi. Ogólna weso­łość, która wyparła atmosferę napięcia, stanowiła nieocze­kiwany finał debaty.

Redaktor P. z trudem krył niezadowolenie

-              Przebieg naszej dyskusji i wynik głosowania dowodzą, że trudno uznać sprawę za zamkniętą. Dlatego do kwestii tolerancji i anarchii wżyciu publicznym wrócimy jeszcze w przyszłości - oznajmił. - Dziękuję państwu za uwagę,

a wszystkim w studiu za udział w programie „Trzeba po­myśleć“. Dobranoc i do zobaczenia za miesiąc!

Zgasły czerwone lampki kamer. Po chwili zgasły też reflektory w studiu na Woronicza. Podszedłem do Joanny i Fryderyka, rozglądając się równocześnie za panem w ja­snej kurtce. Ten jednak szybko zmieszał się z wychodzący­mi i zniknął nam z oczu.

W holu przy wyjściu czekał ksiądz S. w asyście swego kie­rowcy.

-              Chętnie podwiozę państwa do domu, jeśli nie macie, oczywiście, innego transportu - powiedział, wskazując na czarnego mercedesa parkującego naprzeciw schodów.

Podziękowałem grzecznie w imieniu naszej trójki i wskazałem jakiegoś starego malucha w głębi parkingu. S. uśmiechnął się z wyrazem zrozumienia.

Postąpiłem, jak się za chwilę okazało, słusznie. Kiedy ksiądz zniknął nam z oczu, przed budynkiem pojawił się starszy pan w jasnej kurtce.

-              Czekałem na pana, profesorze - oznajmił. - Nie byłem jednak pewien, czy zechce mi pan poświęcić chwilę... widzę, że nie jest pan sam, może więc innym razem...

Wyglądał na emerytowanego nauczyciela lub urzęd­nika pośledniej rangi. Popelinowa kurtka była znoszona i słabo chroniła przed chłodem jesiennego wieczoru. Za­proponowałem nieznajomemu taksówkę. Odmówił, ale też postanowił wykorzystać czas, jaki pozostał do jej przy­jazdu. Ruszyliśmy więc w stronę głównej bramy, a starszy pan przedstawił się:

-              Nazywam się Morawiec, Jan Krzysztof Morawiec. Wiem, że moje nazwisko niewiele panu powie. Jeśli jednak przypomnę panu, że kiedyś mieliśmy okazję się spotkać». Było to z górą czterdzieści lat temu; po tak długim czasie nie rozpoznalibyśmy się zapewne. Dlatego przyszedłem tu

dziś; przyszedłem, by upewnić się, że się nie pomyliłem, że pan to pan...

Tu wtrąciła się przysłuchująca się nam Joanna:

¿r, Jednak mój mąż to swoisty fenomen. Niewiele się zmienił od tamtego czasu. No, może nieco przytył, ale też nigdy nie był zbyt szczupły.

-              Dobrych dwadzieścia kilogramów - doprecyzowałem.

-              Ale zostawmy już mój wygląd. Proszę wreszcie przypo­mnieć, w jakich to okolicznościach się poznaliśmy.

-              W Wojewódzkim Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk - oznajmił Jan Krzysztof Morawiec.

-              Wielkie nieba! To pan był cenzorem! Ale przecież nie pan uwalił nasz program „Szef kuchni poleca seks”?! Spec od kultury studehckiej, który to zrobił, był młody! Ktoś nie­mal w moim wieku!

-              Tamten, polonista z wykształcenia, nazywał się Kona­rzewski.

-              W rzeczy samej! Pastwiąc się nad naszym scenariu­szem, nieustannie podkreślał, że tekst jest bardzo zabawny, tylko że... A on jako polonista chętnie pomoże. Podpowie, jak przerobić scenariusz tak, by dostał zgodę...

-              Został zwolniony do rozpowszechniania - poprawił mnie ekscenzor. - To nie to samo.

Nie interesowała mnie egzegeza formalna cenzorskich praktyk. Powiedziałem:

| Wkurzał mnie cynizm tego, jak pan mówi, Kona­rzewskiego. Bardziej jeszcze fałszywie koleżeński, na­prawdę zaś protekcjonalny ton, jakim się do mnie zwra­cał: „Ten numer jest rzeczywiście dobry; obśmiałem się jak norka, czytając. Tylko, kolego, dlaczego oni wykonują pieśń pionierów koreańskich? A nie mogliby to być an­gielscy skauci lub choćby nawet harcerze?" Wtedy nie byłoby to śmieszne, odpowiadałem. I w końcu zabrałem mu maszynopis. Kabaret miał próbę generalną i na tym

musiał zakończyć się jego żywot. Szkoda, bo był bardzo na czasie...

-              Wszystko to działo się dość nieformalnie - wyjaśnił pan Morawiec. - Mieliśmy zasadę, by przyjmować tekst do cenzury dopiero po naszych uwagach. Wtedy nie było w nim śladów ingerencji, nie było tym samym cenzury. Jedność moralna partii z narodem utrzymana. Zachowana autonomia studencka...

-1 wszyscy byli szczęśliwi - dopowiedziałem. Wspomi­nając ów studencki kabaret - był początek 1971 roku i nowy, gierkowski, reżim aż prosił się o satyryczny komentarz

-              odnalazłem w lamusie pamięci mojego rozmówcę! Ale nie w tym przełomowym roku. Nie wtedy go spotkałem. Musiało to być kilka lat później... Kiedy konkretnie? Oczy­wiście wtedy, gdy złożyłem u wydawcy swoją powieść! De­biutancki tekst... Mój Boże, co stało się z tą powieścią?

Ekscenzor przyglądał mi się uważnie. Domyślił się, że wiem już, z kim mam do czynienia. Jednak nie dałem mu satysfakcji. Nie byłem też ciekaw jego opowieści. Książka była kiepska; po czterdziestu latach nie było czego wspo­minać. Dobrze się stało, jak się stało.

Nadjechała wreszcie taksówka i szybko się pożegnaliśmy. Jan Krzysztof Morawiec wcisnął mi do ręki karteczkę z nu­merem telefonu. Zgubiłem ją jeszcze w wozie, szukając drobnych po kieszeniach. Jednak sprawa tamtej, „niezwol- nionej” do druku, książki odżyła niespodziewanie w pamię­ci. Opublikowałem właśnie powieść - powód zaproszenia mnie do programu. Po nieudanej próbie z siedemdziesią­tego szóstego roku zarzuciłem literaturę. Tak, datę „1976” szybko sobie przypomniałem. Także z powodu tego, co działo się w moim prywatnym światku.

Zapragnąłem przeczytać swój debiutancki tekst. Bez względu na to, co był wart jako literatura, stanowił kroni­

karski niemal zapis ważnych dla mnie wydarzeń. Był po­wieścią z kluczem, czytelną również dla ludzi takich, jak ten Konarzewski. Dlatego podpaść musiał cenzurze. Pomyśla­łem poniewczasie, że Jan Krzysztof Morawiec z urzędu na Mysiej należał | wraz z wydawcą - do grona mych pierw­szych, najważniejszych i chyba też jedynych czytelników! Chcąc nie chcąc, powierzyłem cenzorowi ważne dla mnie, trudne i intymne sprawy. Podobnej satysfakcji nie dałem już więcej nikomu...

Nie miało to już dziś znaczenia. Chciałem tylko odzy­skać z pomocą zapomnianej powieści czas całkiem niemal zatarty. Liczący dobrych trzysta stron maszynopis zaginął podczas jednej z wielu przeprowadzek. Spółdzielnia wy­dawnicza Sojusz, która zainteresowała się zrazu tekstem, zbankrutowała na początku lat dziewięćdziesiątych. Pa­miętałem jednak, że różne fragmenty rękopisu zdepono­wałem w domu rodziców na Starym Mieście. Obecnie przemieszkiwał tam mój młodszy brat, Fryderyk, więc ko­rzystając z jego bytności w Warszawie, umówiłem się na poszukiwanie szarej tekturowej teczki opatrzonej etykietą: Różne literackie. 1976.

Fryderyk czekał na mnie, wymachując triumfalnie tecz­ką, którą bez trudu odnalazł w swym świetnie zorganizo­wanym archiwum.

-              Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za to, iż zajrzałem już do tego skarbu...

-Ięo? ,

Skrzywił się.

-              Niewiele tego, może trzydzieści stron rękopisu, dla mnie nieczytelnego. I drugie tyle w maszynopisie, z od­ręcznymi poprawkami. Ten fragment tylko przejrzałem; nie miałem czasu na dokładną lekturę. Razem jedna szósta, może jedna piąta całości, jeśli w istocie liczyła tych trzysta stron znormalizowanego tekstu.

-              Dokładnie trzysta siedem plus spis rozdziałów.

-              To, co zostało, na pewno ci się przyda. Po latach ma wa­lor dokumentu. lecz tylko dokumentu.

-              Wiem: typowe juwenilia, płód niedojrzały, nieforem- ny! - uprzedziłem dalszą krytykę: Nie spodobało mi się to, że zaglądał do rękopisu; tym bardziej nie życzyłem sobie jego recenzji.

-              Nie chciałem cię urazić - powiedział pojednawczo. - A jeśli kiedyś uporządkujesz to wszystko, daj mi, proszę, do przeczytania. Jest tam przecież mowa i o mnie, to po pierw­sze. Po drugie, znalazłem naprawdę ciekawy ustęp: opis in­trygi, której ofiarą stał się narrator... jak rozumiem, twoje alter ego.

-              Więc jednak czytałeś, nie tylko przeglądałeś!

-              Naprawdę tylko kilka stron. Nie miałem czasu na więcej.

Choć czekało na mnie mnóstwo pracy, pozwoliłem sobie ulec pokusie. Otworzyłem teczkę i przeczytałem wszyst­ko jak leci. Potem zabrałem się do układania skrawków powieści w sensowną całość. Całość nową, bo plan utworu zaginął. Pozostała za to starannie wykaligrafowana strona tytułowa: Panika vu mieście. Ów tytuł, w pełni adekwatny do treści, wzbudził zastrzeżenia cenzora Morawca. Zgodziłem się, by „panikę” zastąpić bardziej neutralnym „skandalem”. Debiutancka powieść miała więc nosić tytuł Skandal w mieś­cie. Miasto to rodzinny Kraków, choć opisane wypadki mogły się zdarzyć w każdym innym miejscu.

Na tym skończyły się moje ustępstwa. Broniłem charak­terystyki głównej postaci, dziennikarza Stefana Grodyń- skiego. Ten, podobnie jak ja sam, był dygnitarskim synal- kiem - trochę zdemoralizowanym, trochę zbuntowanym. Wmieszanym w jakieś afery na wysokim szczeblu; w do­datku uwikłanym w związek z dwiema kobietami, siostra­mi Weroniką i Michaliną. Cenzor Morawiec uparł się, by

zamazać rodzinne millieu bohatera lub - jeszcze lepiej - za­stąpić je „zwykłym inteligenckim”. Tezę wyjściową mojej historii o samoreproducji nomenklatury - dziedziczeniu funkcji i pozycji - uznał za nieprawdziwą i obraźliwą dla socjalistycznego społeczeństwa. W tym punkcie utknęły moje negocjacje w gmachu przy ulicy Mysiej. I na tym też wyczerpywała się teraz moja pamięć.

Dziś już niczego, literalnie niczego nie pamiętałem ze skomplikowanej, wielowątkowej fabuły Paniki/Skandalu w mieście. Denerwowało mnie, że intryga, o której wspo­mniał Fryderyk, nie znajdowała rozwiązania w zachowa­nych notatkach. Była produktem wyobraźni, nie mogłem więc skonfrontować jej z żadnym konkretnym wydarze­niem. Najobszerniejszy z zachowanych fragmentów do­tyczył wprawdzie sytuacji wziętej z życia, ale i w nim po­jawiał się niespodziewanie imaginacyjny wątek. Wątek romantyczny i sensacyjny zarazem, suspens, którego roz­wiązanie chętnie bym teraz poznał.

Od swojskiej szarości krakowskiego Podgórza kamie-

              niczkę pod numerem dziewiątym oddzielała świeża, ostentacyjnie żółta fasada. Wraz z zielonymi, zamknię­tymi teraz okiennicami oraz drzwiami z kołatką spra­wiała wrażenie, iż przeniesiono ją wprost ze Śródziem- nomorza - Włoch lub Hiszpanii. Skojarzenie całkiem naturalne, jeśli zważyć, że właścicielka domu większą część życia spędziła na słonecznym Południu.

Niezdecydowaną wciąż ręką szukałem dzwonka po prawej stronie framugi. Stwierdziwszy jego brak, zastu­kałem delikatnie kołatką, której metalowe kółko zdobił motyw węża pożerającego własny ogon. Pomyślałem, że krakowski dom Weroniki aż nadto podkreśla jej obcość w rodzinnym mieście. Weronika Mikoś, teraz Véronique Vitello, urodziła się w kamieniczce pod dziewiątym nie­

długo po zakończeniu wojny. Tu spędziła dzieciństwo

-              z rodzicami, siostrą oraz gromadką niechcianych loka­torów na parterze i w suterenach. Takim też - pełnym ludzi i ich hałaśliwej krzątaniny - zapamiętałem go z czasów, gdy zaglądałem tu w wakacyjne popołudnia.

Teraz panowała cisza współgrająca z sennym nastro­jem uliczki, pustej o przedpołudniowej porze. Zielone drzwi otworzyły się raptownie. Na znanej mi z filmów i fotografii wciąż młodej twarzy kobiety odmalowało się zaskoczenie, potem jednak ulga.

-              Tutti Santi! Myślałam już, że pan... że nie przyjdziesz, Stefanie!

-Cóż,Weroniko,zmieniłem się odrobinę.Zmieniłem od czasów, gdy bawiliśmy się pod tarasem tego domu. Również i ty nie przypominasz mi tamtej dziewczynki: drobnej, nieśmiałej - a może tylko powściągliwej-z wy­razem zdziwienia w wielkich zielonych oczach...

-              Niebieskich - poprawiła mnie. - Nigdy nie miałam zielonych oczu!

Roześmialiśmy się. Uwaga Weroniki na temat ko­loru jej oczu pozwoliła rozładować nieco napięcie. To­warzyszyło dwojgu nieznających się, w gruncie rzeczy, ludzi. Weronika zaskoczyła mnie propozycją spotkania, zakomunikowaną dzień wcześniej przez telefon.Także wyrażoną wprost nadzieją, że wyjawię jej pewne spra­wy związane z Michaliną, młodszą o kilka lat siostrą. Szedłem na spotkanie nieufny i niepewny, choć przy­znać muszę, że również zaintrygowany tym, co zdążyła mi już powiedzieć. Tego zaciekawienia starałem się te...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin