artykul(1).doc

(28 KB) Pobierz

Od wielu lat w debacie publicznej w Polsce pojawia się propozycja wprowadzenia ordynacji większościowej i związanych z nią jednomandatowych okręgów wyborczych. Wśród obywateli zyskuje ona poklask i uznanie, chociaż większość społeczeństwa ma raczej mgliste pojęcie o co w tym wszystkim chodzi.

 

SKUTECZNOŚĆ CZY REPREZENTATYWNOŚĆ ?

 

Podstawowym dylematem w tej dyskusji powinno być pytanie czy władza ustawodawcza winna być skuteczna, czy reprezentatywna?

Ordynacja większościowa z pewnością  sprzyja mniejszemu rozdrobnieniu parlamentu. O wiele skuteczniej się rządzi i realizuje program zwycięskiej partii, gdy nie musi ona tworzyć koalicji, lub tworzy koalicje składające się z jak najmniejszej liczby podmiotów. Im mniej grup tworzy parlamentarną większość, tym łatwiej uchwala się ustawy i tym mniej kompromisów trzeba zawierać. Większa liczba partii składających się na koalicję, powoduje utrudnienia, gdyż w przegłosowaniu konkretnych projektów, trzeba brać pod uwagę interesy liczebniejszej grupy wyborców mających swoja sejmową reprezentację. Ceną jaką trzeba w tym przypadku zapłacić za tą skuteczność, jest to, iż ordynacja  taka prowadzi do ostrej niereprezentatywności. Duże grupy społeczne pozbawia się w parlamencie realnej reprezentacji, gdyż w systemie jednomandatowym rządzi zasada – the winner takes it all – zwycięzca bierze wszystko.

Ordynacja proporcjonalna jawi się więc – słusznie – jako strażnik tego aby w miarę wszystkie grupy społeczne, wyborcy o różnych poglądach, posiadali swoich przedstawicieli w organach władzy, a poprzez konieczność tworzenia koalicji - szanse na chociażby częściową realizacji swoich postulatów. Oczywiście zbyt głębokie rozdrobnienie mogłoby prowadzić do całkowitego paraliżu organów władzy, jednak hamulcem powstrzymującym taki układ jest stosowanie w ordynacjach proporcjonalnych rozmaitych progów wyborczych (w Polsce na dość wysokim poziomie pięciu procent dla partii i ośmiu dla koalicji).

 

NIESPAWIEDLIWY BONUS ?

 

Duży dostaje więcej. Ta zasada panuje w polityce przy okazji wyborów  w każdym systemie. Można to zauważyć na przykładzie ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce. Platforma uzyskała 39 procent głosów, co przełożyło się na 44 procent mandatów. Ruch Palikota z ponad 10 procentowym poparciem ma sejmową reprezentację na poziomie 8,7 procenta liczby posłów. Dzieje, się tak w związku z przyjętą w naszym kraju metodą przeliczania głosów na mandaty (metoda d’Hondta) która, promuje zwycięskie ugrupowania. Jest to rzecz zupełnie naturalna gdyż nie sposób dokładnie odwzorować ułamków na osoby, a dodatkowo trzeba jakoś podzielić głosy oddane na komitety które nie przekroczyły progu wyborczego. O ile niektórym może się to wydawać niesprawiedliwe, tak prawdziwa niesprawiedliwość ma miejsce dopiero przy zastosowaniu ordynacji większościowej. W okręgach jednomandatowych jest jeden wygrany. Często realne poparcie jakie musi uzyskać by pokonać pozostałych kandydatów to około 30 - 35 procent. W zamian za nie uzyskuje 100 procent mandatów z tego okręgu. Oznacza to, że 70 procent wyborców z tego okręgu nie posiada żadnej parlamentarnej reprezentacji. Odnosząc się znów do ostatnich wyborów można powiedzieć, iż Palikot ze swoimi 10 procentami nie miałby żadnego posła, a przekładając wyniki z senatu na sejm (wybory do wyższej izby naszego parlamentu odbyły się po raz pierwszy w oparciu o ordynację większościową) – Platforma z niespełna czterdziesto procentowym poparciem mogłaby niemalże samodzielnie zmienić konstytucję.

Nie bez przyczyny w państwach w których zastosowano jednomandatowe okręgi wyborcze dochodzi do szybkiej polaryzacji sceny politycznej i wytworzenia się systemu dwupartyjnego (USA Wielka Brytania, Japonia). Jak wyglądałaby polska scena polityczna anno domini 2011 gdyby taki system zastosować nad Wisłą? Łatwo to sobie wyobrazić. W sejmie byłyby dwie partie – PO i PiS,  plus kilku posłów niezależnych (Cimoszewicz, Kutz, Borowski), bez najmniejszego realnego wpływu na władzę.

 

 

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin