Higgins Mary Clark - Smierc wsrod roz.doc

(1077 KB) Pobierz
MARY HIGGINS CLARK

107

 

MARY HIGGINS CLARK

 

 

ŚMIERĆ WŚRÓD RÓŻ

 

 

Nie rzucaj na ten grób

Jej ukochanych róż;

Po co zakłócać spokój,

gdy ich nie ujrzy już?

 

Edna St. Vincent Millay, Epitafium

 

 

 

 

Próbował ze wszystkich sił wyrzucić z myśli Suzanne. Czasami udawało mu się uzyskać parę złudnych godzin spokoju, czasem nawet przesypiał całą noc. Bez snu nie mógłby przecież funkcjonować.

Kochał ją, czy tylko nienawidził? Nie umiał sobie odpowiedzieć na to pytanie. Była bosko piękna - lśniące oczy mrugały drwiąco spod burzy czarnych włosów, a zmysłowe usta uśmiechały się zalotnie lub wyginały w zabawną podkówkę, jak buzia dziecka, któremu mama nie chce dać cukierka.

Zapamiętał na zawsze ostatnią chwilę jej życia - kiedy najpierw drażniła się z nim, a potem odwróciła plecami...

A teraz, blisko jedenaście lat od tamtego wieczoru, Kerry McGrath chce zakłócić spokój Suzanne. Pyta i pyta za dużo tych pytań. Tego nie sposób znieść. Trzeba ją powstrzymać.

Niech umarli odpoczywają w spokoju. Ileż mądrości w tym starym powiedzeniu! Tak, trzeba powstrzymać Kerry. Za wszelką cenę.

 

 

 

Środa, 11 października

l.

 

Kerry wygładziła spódnicę ciemnozielonego kostiumu, poprawiła złoty łańcuszek na szyi i przeczesała palcami sięgające kołnierzyka ciemnoblond włosy. Przez całe popołudnie miała straszny młyn: wpół do trzeciej wybiegła z sądu i odebrała Robin ze szkoły; wracając z Hohokus do centrum zakorkowaną szosą numer 17, potem numer 4, a później jadąc mostem Waszyngtona na Manhattan, z ledwością zdążyła na wyznaczoną o czwartej wizytę.

Teraz, po tym całym pośpiechu, pozostawało tylko czekać na wezwanie do gabinetu zabiegowego, gdzie miano usunąć szwy Robin. Kerry błagała, by pozwolono jej towarzyszyć córce, ale pielęgniarka była nieugięta:

- Doktor Smith nie pozwala na wpuszczanie rodziny do sali zabiegowej.

- Ale ona ma dopiero dziesięć lat! - wykrzyknęła Kerry, zaraz jednak zacisnęła wargi, przypominając sobie o długu wdzięczności wobec doktora Smitha. Przecież zgodził się zająć małą natychmiast po wypadku. Siostry ze szpitala St. Luke-Roosevelt upewniły ją, że to najlepszy fachowiec w branży, a dyżurny lekarz dodał, że Smith jest prawdziwym cudotwórcą.

Przywołując w pamięci ów wieczór sprzed tygodnia, Kerry uprzytomniła sobie, że wciąż znajduje się w szoku po telefonie Boba. Zamierzała dłużej posiedzieć w biurze mieszczącym się w sądzie w Hackensack, przygotowując się do jutrzejszego wystąpienia w sprawie o morderstwo. Chciała wykorzystać fakt, że ojciec Robin, a jej były mąż Bob Kinellen, nieoczekiwanie zaprosił córkę do cyrku. Po przedstawieniu mieli się wybrać razem na kolację.

Telefon zadzwonił wpół do siódmej. Bob powiedział, że zdarzył się wypadek. Jakaś furgonetka potrąciła jego jaguara w momencie, gdy wyjeżdżał z garażu. Robin ma twarz pociętą odłamkami szkła. Karetka odwiozła ją do St. Luke-Roosevelt, dokąd wezwano chirurga plastycznego. A poza tym wszystko w porządku, choć na wszelki wypadek sprawdzają, czy Robin nie mi żadnych obrażeń wewnętrznych.

Na myśl o tym koszmarnym dniu Kerry potrząsnęła głową. Pragnęła pozbyć się wspomnienia rozpaczliwej jazdy przez Nowy Jork, kiedy wstrząsana bezgłośnym, konwulsyjnym szlochem, powtarzała jedno jedyne słowo “błagam”, a przez głowę przelatywała jej bez końca dalsza część modlitwy: “Błagam Cię, Panie, nie pozwól jej “umrzeć. Mam tylko ją jedną na świecie. Błagam, to przecież małe dziecko. Nie odbieraj mi jej...”

Zanim dotarła na miejsce, Robin była w trakcie operacji. Kerry nie pozostawało zatem nic innego, jak czekać na ławce obok Boba - niby z nim, ale przecież nie razem. Miał teraz drugą żonę i dwójkę innych dzieci. Kerry przypomniała sobie ogromną ulgę, jaką odczuła, gdy w drzwiach sali pojawił się w końcu doktor Smith, który suchym, dziwnie niechętnym tonem oświadczył:

- Na szczęście uszkodzenia są przeważnie powierzchowne, nie sięgają głębszych warstw skóry. Dziecko nie będzie miało blizn. Zapraszam za tydzień na kontrolę w moim gabinecie.

Skaleczenia były jedyną szkodą, jakiej doznała Robin. Dzięki temu opuściła jedynie dwa dni szkoły. Wyglądało nawet na to, że jest dumna ze swych opatrunków. Dopiero dziś, jadąc z Kerry do Nowego Jorku na kontrolę, spytała trochę przestraszonym głosem:

- Ale wszystko będzie dobrze, prawda, mamo? I nie zostaną mi żadne ślady?

Robin, która miała duże niebieskie oczy, regularną twarz o wysokim czole i wyrazistych rysach, była prześliczną dziewczynką, żywą repliką przystojnego ojca. Kerry pocieszyła ją, przekonując, że niebawem będzie wyglądać równie ładnie, jak przed wypadkiem. Miała już dość projektowania w wyobraźni przyszłych kłopotów i nieszczęść. Aby się trochę rozerwać, omiotła poczekalnię uważnym spojrzeniem. Pomieszczenie urządzono ze smakiem. Pod ścianami stały krzesła i kanapy obite jasnym kretonem w drobny kwiatowy wzór. Z kinkietów sączyło się łagodne światło, dywany zaś były grube i puszyste.

Oprócz Kerry w poczekalni siedziała jeszcze czterdziestoletnia na oko pacjentka z opatrunkiem na nosie. Dalej dwie przyjaciółki, z których jedna nerwowo zwierzała się drugiej:

- Wiesz, tak się cieszę, że mnie w końcu namówiłaś. Wyglądasz fantastycznie.

Owszem, potwierdziła w duszy Kerry, odruchowo sięgając po puderniczkę. Spojrzawszy do lusterka, stwierdziła samokrytycznie, że dziś wygląda na każdą minutę ukończonych niedawno trzydziestu sześciu lat. Wiedziała, że uważana jest za ładną i atrakcyjną kobietę, ale nie przewróciło jej się z tego powodu w głowie. Przejechała puszkiem po nosie, próbując ukryć pod pudrem wyłażące zdradliwie piegi, a potem wpatrzyła się w odbicie swych oczu i jeszcze raz zobaczyła, że gdy są zmęczone, tak jak dzisiaj, zmieniają kolor z zielonego na buroszary. Z westchnieniem wsunęła za ucho niesforne pasmo włosów i poprawiła grzywkę, która domagała się przycięcia.

Niespokojne spojrzenie znów wlepiła w drzwi prowadzące do gabinetów zabiegowych. Dlaczego zwykłe zdejmowanie szwów tak długo trwa? Czyżby nastąpiły jakieś komplikacje?

Po chwili drzwi się otworzyły, a Kerry poderwała się z nadzieją. Ale zamiast Robin pojawiła się w nich młoda, dwudziestoparoletnia dziewczyna. Spod burzy czarnych włosów wyglądała delikatna, śliczna twarz.

Ciekawe, czy to naturalna uroda, zastanawiała się Kerry, podziwiając wydatne kości policzkowe, prosty nosek, wygięte w łuk Kupidyna zmysłowe wargi, błyszczące oczy i wyraziste łuki brwiowe przybyłej. Czując na sobie uważne spojrzenie, wychodząca dziewczyna zatrzymała wzrok na twarzy Kerry.

Kerry z wrażenia aż zaschło w gardle. Znam cię przecież, pomyślała. Tylko skąd? Z trudem przełknęła ślinę. Ta twarz... Z całą pewnością już ją gdzieś widziała. Gdy tylko za piękną kobietą zamknęły się drzwi, podeszła do recepcjonistki i niewinnie zagadnęła, kim jest tamta pacjentka, bo chyba się znają. Jak brzmi jej nazwisko?

Barbara Tompkins. Kerry nic to nie mówiło. Pomyłka? Chyba nie. Nie opuszczało jej dojmujące uczucie deja vu. Było tak niepokojące i dręczące, że aż zadrżała, jakby całe jej ciało przeniknął nagle chłód.

 

 

2.

 

Pielęgniarka Kate Carpenter kosym okiem spoglądała na pacjentów w poczekalni. Od czterech lat współpracowała z doktorem Smithem jako asystentka przy zabiegach chirurgicznych. Było dla niej oczywiste, iż jest geniuszem.

Jej samej nie kusiło jakoś nigdy, by oddać się w czarodziejskie ręce doktora Smitha. Zbliżała się do pięćdziesiątki - miała mocną budowę, miłą twarz i szpakowate włosy.

Uważała się za kontrrewolucjonistkę w dziedzinie chirurgii plastycznej, powtarzając przyjaciołom: “Dla mnie się liczy zawartość, nie opakowanie”.

Rozumiejąc i współczując tym, którzy mieli prawdziwe problemy, gardziła w duchu kobietami i mężczyznami pojawiającymi się tu z czystej próżności i usiłującymi za pieniądze uzyskać idealną urodę. “Choć z drugiej strony - mawiała do męża - to właśnie dzięki nim zarabiam na życie”.

Czasami Kate Carpenter zastanawiała się, co ją właściwie trzyma u Smitha. Był ostry w obejściu i pomiatał pacjentami oraz personelem, często przekraczając granice zwykłego chamstwa. Rzadko kogokolwiek chwalił, nigdy natomiast nie przepuścił okazji do złośliwego wytknięcia najdrobniejszego błędu. Trzeba było jednak przyznać, że warunki finansowe oferował doskonałe i że budziła podziw precyzja, z jaką pracował.

Ostatnio doktor Smith często bywa w podłym humorze, pomyślała pielęgniarka. Potencjalni pacjenci, zrażeni jego brutalną szorstkością, po pierwszej wizycie już się na ogół nie pojawiali. Jedynymi wyjątkami były pacjentki, którym nadawał specjalny “wygląd” - a ta sprawa budziła jeszcze większy niepokój pani Carpenter...

Doktor nie tylko stał się zupełnie nieznośny ale, co gorsza, popadał w stany otępienia, jakby jego umysł odpływał w jakieś odległe rejony. Czasem, gdy się do niego odzywała, patrzył, nic nie rozumiejąc, jakby przywoływany z drugiego końca świata.

Spojrzała na zegarek. Jak się domyślała, po wizycie Barbary Tompkins, ostatniej pacjentki, którą doktor wyposażył w “wygląd”, Smith zamknął się samotnie w swym gabinecie. Co on tam robi? - zastanawiała się. Musi chyba wiedzieć, że każe ludziom zbyt długo czekać. Ta mała Robin już od pół godziny siedzi sama w trójce, nie mówiąc o innych pacjentach, oczekujących w recepcji. Ale, jak już wcześniej zauważyła Kate Carpenter, po każdej wizycie uprzywilejowanej pacjentki z “wyglądem”, doktor potrzebował sporo czasu, by podjąć normalne obowiązki.

- Pani Carpenter! - Zaskoczona, poderwała się zza biurka.

Doktor Smith wpatrywał się w nią z naganą.

- Uważam, że Robin Kinellen czeka już wystarczająco długo - powiedział oskarżycielskim tonem. Jego oczy, ukryte za okularami bez oprawek, były zimne jak dwie bryłki lodu.

 

 

3.

 

- Nie lubię doktora Smitha - orzekła stanowczo Robin, gdy Kerry manewrowała między pojazdami, usiłując wydostać się z parkingu przy Dziewiątej Ulicy na Piątą Aleję.

- Dlaczego? - Matka zerknęła na córkę spod oka.

- Bo mnie straszy. Kiedy chodzę do naszego doktora Wilsona, to zawsze śmieje się i żartuje. A doktor Smith nawet się nie uśmiecha. Jakby był na mnie zły. I coś mi takiego dziwnego mówił. Coś o piękności, którą jedni mają, a drudzy zdobywają, i że nikt nie ma prawa jej zmarnować.

Robin, jak i jej ojciec, miała rzeczywiście wyjątkową urodę. Fakt, uznała Kerry, że w przyszłości może jej to napytać biedy, ale jaki lekarz rozmawia na takie tematy z małym dzieckiem?

- Żałuję, że mu powiedziałam o tych nie zapiętych pasach, kiedy tatuś ruszał - dodała Robin. - Właśnie wtedy doktor Smith zaczął mnie pouczać.

Kerry jeszcze raz spojrzała na córkę. Robin zawsze porządnie zapinała pasy bezpieczeństwa. Tym razem prawdopodobnie Bob ruszył tak szybko, że nie miała na to szansy. Kerry próbowała ukryć gniew, mówiąc:

- Tata prawdopodobnie się śpieszył.

- Po prostu nie zauważył, że ich nie zapięłam - wystąpiła z obroną ojca Robin, wyczuwając ostry ton w głosie matki.

Kerry znów zalała fala niepokoju o córeczkę. Bob Kinellen porzucił je, gdy Robin była jeszcze niemowlęciem. Teraz był żonaty z córką swego wspólnika, głównego właściciela kancelarii; z drugą żoną miał pięcioletniego chłopca i trzyletnią dziewczynkę. Robin uwielbiała ojca, a on, kiedy tylko miał czas, demonstracyjnie ją rozpieszczał. Ale zarazem tak często ją krzywdził, w ostatniej chwili odwołując umówione spotkania! Jego żona nie chciała pamiętać, że Bob miał przedtem inne dziecko, nigdy więc nie zapraszała Robin do swego domu. W rezultacie Robin prawie nie znała przyrodniego rodzeństwa.

Nigdy się nią nie zajmuje, a kiedy już, od wielkiego dzwonu, to od razu musi narozrabiać, myślała z goryczą Kerry. Postanowiła, że nie zdradzi się ze swymi uczuciami. Najlepszym sposobem była zmiana tematu.

- Spróbuj się zdrzemnąć. Do wujka Jonathana i cioci Grace jeszcze kawał drogi.

- Dobrze - zamruczała Robin, przymykając powieki. - Założę się, że kupili mi coś fajnego.

 

 

4.

 

Jonathan i Grace Hoover, czekając na Kerry i Robin z kolacją, sączyli jak zwykle popołudniowe martini w salonie swego domu w Old Tappan. Posiadłość leżała nad jeziorem Tappan. Zachodzące słońce kładło długie cienie na spokojną wodną taflę. Czerwone korony drzew, przyciętych tak, by nie zasłaniały widoku na jezioro, pyszniły się płomieniście, jakby wiedząc, że niebawem liście opadną. Jonathan rozpalił po raz pierwszy tej jesieni w kominku, a Grace przypuszczała, że nocą nadejdzie zapewne pierwszy przymrozek.

Piękna para ludzi, którzy właśnie zaczęli siódmy krzyżyk, żyła razem od ponad czterdziestu lat. Wydawało się, że łączy ich coś więcej niż więź uczuciowa i przyzwyczajenie. Z biegiem lat upodobnili się do siebie jak rodzeństwo: oboje mieli wyraziste, szlachetne rysy twarzy, okolonych gęstymi włosami. On miał srebrną, naturalnie falującą grzywę, ona nosiła krótkie szpakowate loczki.

Tylko ich ciała były inne. Jonathan, wysoki i wyprostowany, siedział w fotelu z uszatym zagłówkiem, podczas gdy Grace bezwładnie spoczywała vis d vis na sofie, z wykrzywionymi nienaturalnie dłońmi i nieruchomymi nogami, przykrytymi afgańskim kobiercem. Inwalidzki fotel na kółkach stał tuż obok. Przez całe lata Grace cierpiała na postępujący nieubłaganie artretyzm, coraz bardziej atakujący kończyny.

Jonathan poświęcał jej swój czas bez reszty. Będąc współudziałowcem kancelarii wyspecjalizowanej w prowadzeniu spraw majątkowych, od ponad dwudziestu lat piastował także godność senatora. Odmawiał kandydowania na gubernatora stanu. “Wystarczająco wiele szkód czynię w Senacie - żartował, udzielając wywiadów. - A poza tym wątpię, czy miałbym szansę wygrać”.

Nikt, kto znał go bliżej, nie wierzył w tę fałszywą skromność. Przyjaciele domu dobrze wiedzieli, że głównym powodem rezygnacji Jonathana jest Grace. Zastanawiali się nieraz, czy przypadkiem senator nie odczuwa wobec żony, będącej mu kulą u nogi, ukrytej niechęci. Jeśli nawet, to nigdy tego nie okazywał.

Grace z westchnieniem pociągnęła łyczek martini.

- Jesień to moja ulubiona pora roku. Tak tu teraz pięknie, prawda? Dzisiejszy dzień przypomina mi, jak jeździliśmy pociągiem do Princeton na mecze, a potem jedliśmy kolację w “Nassau Inn”...

- I jak nocowaliśmy u twojej ciotki, która zawsze czekała, aż zaśniemy... Mimo moich modłów stara czarownica nigdy nie dała się wywieść w pole - zachichotał Jonathan.

- A kiedy tylko taksówka zbliżała się do podjazdu, ciotka mrugała światłami w holu - z uśmiechem dodała Grace i niespokojnie spojrzała na wiszący zegar. - Spóźniają się... Jak tylko pomyślę, że Kerry i Robin mogły ugrzęznąć w korku... Pamiętasz, co było w ubiegłym tygodniu?

- Kerry dobrze prowadzi - uspokoił ją Jonathan. - Nie przejmuj się tak. Za chwilę przyjadą.

- Wiem, wiem... Tylko że... - Nie musiała kończyć. Jonathan zrozumiał ją bez słów.

Od czasu, gdy poznali młodziutką studentkę prawa, która zgodziła się opiekować ich domem, traktowali Kerry jak przybraną córkę. A zaczęło się to przed piętnastu laty. Od tej pory Jonathan pomagał Kerry w sprawach zawodowych, a ostatnio użył swych wpływów, by przedstawić jej nazwisko do nominacji na stanowisko sędziego sądu okręgowego.

W dziesięć minut później wesoły dźwięk brzęczyka przy drzwiach oznajmił wyczekiwanych gości. Zgodnie z przewidywaniami Robin, czekał na nią prezent w postaci książki i zgadywanki komputerowej. Po kolacji skuliła się w kłębek na fotelu i pogrążyła w lekturze. Dorośli gawędzili przy kawie.

- Powiedz, Kerry, te blizny na twarzy Robin znikną, prawda? - spytała szeptem Grace, upewniwszy się, że dziewczynka nie słyszy.

- O to samo spytałam Smitha. Nie tylko zapewnił mnie, że znikną, ale wydawał się obrażony, że ośmielam się w to wątpić. Ten znakomity doktorek to kawał zakochanego w sobie egoisty. No, ale ma jak najlepszą opinię. W szpitalu powiedzieli mi, że to prawdziwy cudotwórca.

Dopijając kawę, Kerry znów pomyślała o tajemniczej dziewczynie w poczekalni doktora Smitha. Spojrzała na Jonathana i Grace.

- Dziwna rzecz mi się dziś przytrafiła, kiedy czekałam na Robin. Zobaczyłam u doktora znajomą twarz i nawet spytałam w recepcji, jak się ta osoba nazywa. I nic. A jestem pewna, że skądś ją znam. Okropnie mnie to męczy.

- Jak wyglądała? - spytała Grace.

- Skończona piękność, a w dodatku seksbomba. Myślę, że to przez te usta... Miała takie zmysłowe, wydatne wargi. Na pewno skojarzyła mi się z jakąś kochanką Boba, o której wolę nie pamiętać. No cóż, pewnie będę się tym dręczyć, póki sobie dokładnie nie przypomnę - powiedziała Kerry.

 

 

5.

 

Całkiem odmienił pan moje życie, doktorze...” Słowa te wypowiedziała Barbara Tompkins, opuszczając jego gabinet. Wiedział, że to szczera prawda. Zmienił najpierw ją samą, a co za tym idzie, także jej życie. Pospolitą szarą myszkę, wyglądającą na znacznie więcej niż swoje dwadzieścia sześć lat, przeistoczył w młodziutką piękność. Więcej niż piękność. Zyskała nową osobowość. Dziś była to zupełnie inna kobieta niż ta, która rok temu przekroczyła progi jego gabinetu.

Pracowała wówczas w małej firmie reklamowej w Albany. “Widziałam, jak skorygował pan twarz jednej z naszych klientek - powiedziała. - Odziedziczyłam niewielki spadek po ciotce. Czy mógłby pan zrobić to samo ze mną? Potrafiłby pan zmienić mnie w ładną dziewczynę?”

Zgodził się. Uczynił to - i jeszcze więcej. Zrobił z niej nowego człowieka. Była teraz prześliczna. Zmieniła pracę - bez trudu znalazła zatrudnienie w prestiżowej nowojorskiej agencji. Zawsze miała dobrze poukładane w głowie, ale dopiero połączenie inteligencji z urodą otworzyło przed nią możliwości kariery zawodowej.

Ostatnia wizyta była wyznaczona na wpół do siódmej. Po pracy doktor Smith przeszedł wzdłuż Piątej Alei kilka przecznic, które dzieliły jego gabinet od mieszkania przy Washington Mews. Codziennym zwyczajem po powrocie do domu pozwolił sobie na chwilę relaksu przy szklaneczce burbona z wodą. Rozważał, do której restauracji wybrać się na kolację. Mieszkał samotnie i z zasady nie stołował się w domu.

Dziś miał podły nastrój; był niespokojny i znużony. Spośród wszystkich kobiet, którym nadał “wygląd”, Barbara Tompkins najbardziej przypominała ją. Patrzenie na tę dziewczynę było niczym katharsis. Na szczęście podsłuchał pogawędkę Barbary z panią Carpenter, której pacjentka zwierzyła się z planów kolacji w hotelu “Plaza”.

Z ociąganiem podniósł się z fotela. Dalej sprawy miały potoczyć się zwykłym, nieuchronnym trybem. Pójdzie do “Oak Bar” w hotelu “Plaza”, rzuci okiem na wnętrze restauracji i znajdzie mały, dyskretny stolik, od którego będzie mógł obserwować Barbarę. Jeśli mu się poszczęści, dziewczyna w ogóle go nie zauważy. A gdyby zauważyła? To nic, najwyżej kiwnie do niej przyjacielsko dłonią... Nie przyjdzie jej przecież do głowy, że on może ją śledzić.

 

 

6.

 

Po powrocie do domu z Old Tappan Kerry ułożyła Robin do snu, a sama zabrała się do pracy. Urządziła sobie gabinet na poddaszu domu, do którego przeprowadziła się po rozwodzie z Bobem. Sprzedała ich poprzedni, wspólny dom i poszczęściło jej się w kupnie nowego. Nabyła go za względnie niską cenę w okresie, kiedy na rynku budowlanym panowała bessa. Czuła się w nim szczęśliwa. Liczący pięćdziesiąt lat dom w stylu kolonialnym otoczony był zadrzewionym terenem o powierzchni dwóch akrów. Jedyną porą roku, kiedy Kerry z mniejszą przyjemnością myślała o swym domu, była jesień. Drzewa gubiły wówczas liście, których do uprzątnięcia były cale tony. Niebawem się zacznie, pomyślała z westchnieniem.

Jutro od rana miała przesłuchiwać w krzyżowym ogniu pytań oskarżonego w sprawie o zabójstwo. Był niezłym aktorem. Gdy zeznawał przed sądem, jego wersja wypadków brzmiała bardzo wiarygodnie. Twierdził, że kobieta, jego zwierzchniczka, nieustannie go poniżała, pewnego dnia więc nie wytrzymał i zabił ją. Obrońca występował o kwalifikację czynu jako zabójstwa w afekcie.

Zadaniem Kerry było podważenie prawdziwości tej bajeczki i wykazanie, że to zaplanowana na zimno zbrodnia z zemsty na szefowej, dawnej koleżance, która wyprzedziła oskarżonego w awansie. Kariera kosztowała ją życie. Kerry uważała, że przestępca powinien za to zapłacić.

Było już po pierwszej w nocy, gdy uznała, że wszystkie pytania ma przygotowane i rano nie da się zaskoczyć. Na palcach zeszła piętro niżej. Zajrzała do pokoju śpiącej spokojnie Robin, poprawiła jej kołdrę i przeszła korytarzem do własnej sypialni.

W pięć minut później, z umytą twarzą i czystymi zębami, ubrana w ulubioną nocną koszulę, mościła się wygodnie w szerokim mosiężnym łożu, które po odejściu Boba wypatrzyła na wyprzedaży. Musiała zmienić całe umeblowanie, a zwłaszcza pozbyć się rzeczy z dawnej sypialni męża. Nie była w stanie patrzeć na jego komodę, nocny stolik czy na pustą poduszkę obok własnej.

Żaluzja była tylko częściowo zasunięta, więc w rozproszonym świetle lampy na podjeździe zauważyła, że zaczęło mżyć. Cóż, złota jesień nie może trwać wiecznie, pomyślała z żalem, zadowolona jednak, że jeszcze nie nadeszły prawdziwe chłody, a mżawka nie zmieni się w deszcz ze śniegiem. Zamknęła oczy, próbując uspokoić się przed zaśnięciem, wygnać z serca niezrozumiałe uczucie niepewności i zagrożenia.

Ocknęła się o piątej i z trudem udało jej się podrzemać przez następną godzinę. Wtedy właśnie po raz pierwszy pojawił się ten sen.

Zobaczyła siebie w poczekalni. Na podłodze leżała kobieta. Jej wielkie, martwe oczy patrzyły w pustkę. Piękną twarz otaczała chmura czarnych włosów. Na szyi widniał zadzierzgnięty sznur. Nagle, ku zdziwieniu Kerry, kobieta wstała, rozplatała węzeł i podeszła do biurka recepcjonistki, żeby umówić się na wizytę.

 

 

7.

 

Przez cały wieczór Robert Kinellen chciał zadzwonić i zapytać o zdrowie Robin, ale skończyło się na pobożnych zamiarach. Jego teść Anthony Bartlett, główny udziałowiec kancelarii, w której Robert pracował, wbrew swoim zwyczajom zjawił się po kolacji bez zapowiedzi w domu Kinellenów, by omówić z zięciem sprawę procesu Jamesa Forresta Weeksa o fałszowanie zeznań podatkowych. Weeks był najważniejszym - choć i najbardziej kontrowersyjnym - klientem firmy.

Przez ostatnie trzydzieści lat multimilioner Weeks, przedsiębiorca budowlany, zyskał w Nowym Jorku i okręgu New Jersey pozycję prawdziwej grubej ryby. Łożył poważne sumy na cele polityczne, nie mniejsze na dobroczynność, a ponadto był nieustannym obiektem plotek. O jego powiązaniach ze sferami rządowymi krążyły legendy.

Przez całe lata biuro prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych usiłowało znaleźć jakiegoś haka na Weeksa. Przez te wszystkie lata Bartlett i Kinellen zbili mnóstwo forsy, reprezentując go w sądach. Aż do tej pory agentom federalnym ani razu nie udało się udowodnić mu żadnego wykroczenia popartego obciążającym materiałem dowodowym.

- Tym razem to poważna wpadka - przypomniał Anthony Bartlett, usadowiwszy się vis a vis zięcia w jego gabinecie, mieszczącym się w domu w Englewood Cliffs. Pociągnął łyczek koniaku. - Co, oczywiście, znaczy, że Weeks może pociągnąć nas za sobą.

Bob pracował w kancelarii Bartletta od dziesięciu lat. Od razu zorientował się, że jest ona czymś w rodzaju filii Weeks Enterprises, tak mocno splatały się ze sobą wspólne interesy. W istocie, bez podłączenia do potężnego imperium Jimmy’ego, pozostawaliby na łasce i nie łasce pomniejszych klientów, z których profity nie wystarczyłyby nawet na prowadzenie biura. Obaj prawnicy doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli Jimmy tym razem przegra, ich perspektywy zaczną się rysować się w czarnych barwach.

- Niepokoi mnie głównie Barney - opanowanym głosem powie dział Bob.

Barney Haskell był księgowym Jimmy’ego, współoskarżonym w sprawie o podatki. Adwokaci wiedzieli, jak wielki nacisk wywierają służby rządowe na Barneya, obiecując mu ochronę i zmianę tożsamości, gdyby zgodził się zostać koronnym świadkiem.

- Mnie też - powiedział Anthony Bartlett.

- I to z paru powodów - ciągnął Bob. - Mówiłem ci o wypadku, jaki miałem w Nowym Jorku? I że Robin przeszła operację plastyczną?

- Owszem. Jak się miewa?

- Dobrze, dzięki Bogu. Nie wiesz jednak, że operował ją Charles Smith.

- Charles Smith? - Anthony Bartlett aż się wzdrygnął na dźwięk tego nazwiska. Wyprostował się w fotelu, unosząc brwi: - Chyba nie ten sam, który?...

- Ten sam - potwierdził Bob. - A moja była żona, zastępca prokuratora okręgowego, regularnie wozi ją do niego na badania kontrolne. Znając Kerry, wiem, że niedługo się połapie, co jest grane.

- O mój Boże - westchnął żałośnie Bartlett.

 

 

 

 

Czwartek, 12 października

8.

 

Biuro prokuratora okręgu Bergen mieściło się na pierwszym piętrze obszernego zachodniego skrzydła gmachu sądu. Zatrudniało trzydziestu pięciu zastępców i asystentów prokuratora, siedemdziesięciu agentów i dwadzieścia pięć sekretarek, nie licząc samego szefa, Franklina Greena.

Mimo przeciążenia pracą i często makabrycznego charakteru prowadzonych spraw, w urzędzie panowała znakomita atmosfera. Kerry uwielbiała swoją pracę. Regularnie odrzucała kuszące propozycje prywatnych kancelarii, bo bardziej od awansów finansowych interesował ją zawód sędziego federalnego. Podczas lat spędzonych w biurze prokuratorskim zyskała sobie opinię inteligentnego, rzetelnego i uczciwego oskarżyciela.

Dwóch sędziów sądu okręgowego przekroczyło właśnie siedemdziesiątkę - wiek, w którym ustawowo powinni przejść na emeryturę. Były zatem do objęcia dwa stanowiska. Korzystając ze swych senatorskich uprawnień, do jednej z nominacji Jonathan Hoover wysunął kandydaturę Kerry. Sama przed sobą nie przyznawała się, jak bardzo jej na tym zależy. Wprawdzie duże kancelarie oferowały o wiele większe wynagrodzenie, prestiż sędziego jednak był czymś niewymiernym finansowo.

Naciskając guziczki zamka kodowego Kerry rozmyślała o spotkaniu, do jakiego być może dojdzie tego ran...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin