pan światła_kr33.doc

(1362 KB) Pobierz
pan światła

 

Roger Zelazny

 

Pan Światła

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Piotr W. Cholewa

 

 

 


Danniemu Plachta

za przyjaźń, mądrość, somę

 

 

W tekście wykorzystano przekłady:

1. Dhammapada - Ścieżka Prawdy Buddy. Przeł. Zbigniew Becker

(na podstawie tłumaczenia z palijskiego na angielski Acharya Buddharakkhity);

2. Hymny Rigwedy. Przeł. Franciszek Michalski;

3. Upaniszady. Przeł. Franciszek Michalski;

4. Biblia Tysiąclecia (tłumacze różni)

oraz własne.


ROZDZIAŁ 1

 

Powiedziane jest, że pięćdziesiąt trzy lata po swoim uwolnieniu powrócił ze Złotej Chmury, by raz jeszcze podjąć rękawicę Niebios, by sprzeciwić się Porządkowi Życia i bogom, którzy go nakazali. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć modlitwy ich były grzechem, gdyż nie powinny zakłócać spokoju tym, którzy odeszli w Nirwanę, nieważne, jakie byłyby okoliczności ich odejścia. Noszący szafranową szatę wznosili je jednak, by Ten z Mieczem, Mandżusri, znowu zstąpił między nich. I powiedziane jest, że Bodhisattwa usłyszał...

 

Kto usunął niszczące skalania

i kto nie jest przywiązany do pożywienia,

kto ma za swój cel Pustkę,

niczym nieuwarunkowaną wolność

- tego ścieżki, tak jak śladów ptaków w powietrzu,

nie da się wytropić.

Dhammapada (93)

 

 

Wyznawcy nazywali go Mahasamatmanem i powtarzali, że jest bogiem. On sam wolał jednak pomijać Maha- i -atman i nazywał siebie Samem. Nigdy nie twierdził, że jest bogiem. Nigdy też nie twierdził, że bogiem nie jest. W ówczesnych okolicznościach żadne z tych wyznań nie mogło mu przynieść korzyści. W przeciwieństwie do milczenia.

Skrywała go zatem tajemnica.

Działo się to w porze deszczów...

Działo się to długo po nadejściu czasu wielkiej wilgoci...

Działo się to w dniach deszczowych, gdy modlitwy wzleciały w górę nie z węzłów na powrozach ani wirowania młynków modlitewnych, ale z wielkiej machiny w klasztorze Ratri, bogini Nocy.

Modły wysokiej częstotliwości skierowane były ku górze, poprzez atmosferę i poza nią, docierając do złocistej chmury nazywanej Mostem Bogów, która okrąża cały świat, widoczna nocą jako spiżowa tęcza, i która jest miejscem, gdzie słońce w południe staje się pomarańczowe.

Niektórzy z mnichów powątpiewali w ortodoksyjność tej metody, jednakże machinę skonstruował i obsługiwał Jama-Dharma, Upadły z Niebiańskiego Miasta. Powiadają, że przed wiekami zbudował potężny gromowy rydwan pana Sziwy - wehikuł, który pędził po niebie, tryskając strugami ognia.

Mimo że Jama wypadł z łask, wciąż uznawany był za najpotężniejszego z mechaników. Nikt jednak nie wątpił, że gdyby bogowie z Miasta dowiedzieli się o machinie modlitewnej, pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią. Zresztą nikt też nie wątpił, że pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią nawet bez pretekstu machiny modlitewnej, gdyby tylko znalazł się w ich mocy. Jak zamierzał załatwić tę sprawę z Władcami Karmy, to już było jego problemem, choć nikt również nie wątpił, że kiedy nadejdzie czas, znajdzie sposób. Był dwukrotne młodszy od samego Niebiańskiego Miasta, a niespełna dziesiątka bogów pamiętała stworzenie tej siedziby. Wiadomo było, że wie o wszechogarniającym ogniu więcej od samego pana Kubery. To jednak były tylko mniejsze jego Atrybuty. Najbardziej znany był z czegoś innego, choć niewielu chciało o tym mówić. Wysoki, ale nie przesadnie; potężny, ale nie ociężały; jego ruchy wydawały się powolne i płynne. Nosił czerwień i odzywał się niewiele.

Obsługiwał machinę modlitewną a ogromny metalowy lotos, który umieścił na dachu klasztoru, obracał się raz po raz na swych łożyskach.

Lekki deszcz obmywał budynek, lotos i dżunglę u stóp gór. Przez sześć tygodni Jama wznosił modły o mocy wielu kilowatów, ale zakłócenia nie pozwalały, by usłyszano je Na Wysokościach. Cichym głosem wzywał co bardziej znane z obecnych bóstw płodności, odwołując się do ich najbardziej prominentnych Atrybutów.

Łoskot gromu odpowiadał jego prośbom, aż nieduża małpa, która mu asystowała, zachichotała cicho.

- Twoje modlitwy i twoje przekleństwa przynoszą taki sam skutek, panie Jamo - stwierdziła. - To znaczy żaden.

- I potrzebowałeś siedemnastu inkarnacji, żeby odkryć tę prostą prawdę? - odparł Jama. - Nic dziwnego, że wciąż tkwisz w tym ciele.

- Nie - zapewniła małpa, której imię brzmiało Tak. - Mój upadek, choć mniej spektakularny od twojego, także związany był z elementem osobistej niechęci ze strony...

- Dosyć! - rzucił Jama i odwrócił się do niego plecami.

Tak uświadomił sobie, że zapewne poruszył bolesną kwestię. Szukając innego tematu rozmowy, podszedł do okna, wskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.

- Widzę szczelinę w powłoce chmur, na zachodzie - oznajmił.

Jama podszedł, spojrzał we wskazanym kierunku, zmarszczył czoło i przytaknął.

- Istotnie - przyznał. - Zostań tutaj i melduj.

Wrócił do rzędu instrumentów.

Lotos nad ich głowami przerwał swe obroty, po czym skierował się ku plamie czystego nieba.

- Doskonale - stwierdził Jama. - Wreszcie coś.

Przesunął dłoń nad osobny panel sterowniczy, przerzucił serię przełączników i ustawił dwa pokrętła.

- Chmury znów się zbierają! - zawołał Tak.

- To już bez znaczenia. Mamy naszą rybę na haczyku. Już nadchodzi, z Nirwany do lotosu.

Znowu zahuczał grom, a krople deszczu zabębniły o lotos niczym grad. Węże błękitnych błyskawic owijały się z sykiem wokół górskich szczytów.

Jama zamknął ostatni obwód.

- Jak sądzisz, jak przyjmie to, że znowu będzie nosił ciało? - spytał Tak.

- Idź obieraj stopami banany!

Tak postanowił uznać to za odprawę i wyszedł z komnaty, pozostawiając Jamie obowiązek wyłączenia maszynerii. Przeszedł korytarzem i ruszył w dół po szerokich schodach. Gdy zatrzymał się na podeście, usłyszał w bocznej sali głosy i szuranie sandałów.

Bez wahania wspiął się na ścianę, chwytając się rzeźbionych panter i rzędu słoni naprzeciwko. Wciągnął się na krokiew, cofnął w studnię mroku i czekał nieruchomo.

Pod sklepionym przejściem zjawili się dwaj mnisi w ciemnych siatach.

- Dlaczego więc nie oczyści dla nich nieba? - zapytał pierwszy.

Drugi starszy, mocniej zbudowany mężczyzna - wzruszył ramionami.

- Nie jestem mędrcem, by znać odpowiedzi na takie pytania. Że jej zależy, to oczywiste, inaczej nigdy nie użyczyłaby im schronienia, ani nie pozwoliła Jamie tak z niego korzystać. Ale któż zdoła wyznaczyć granice nocy?

- Albo kaprysów kobiety - dodał pierwszy. - Słyszałem, że nawet kapłani nie wiedzieli o jej przybyciu.

- Niewykluczone. Jakkolwiek było, wydaje się, że to dobry znak.

- Tak się wydaje.

Minęli kolejny łuk przejścia, a Tak nasłuchiwał cichnących głosów, aż zapadła cisza.

Wciąż jednak nie schodził ze swej belki.

„Ona", o której mówili mnisi, mogła być tylko samą boginią Ratri, czczoną przez zakon, który udzielił schronienia wyznawcom Wielkodusznego Sama, Oświeconego. Ratri z kolei także zaliczała się do tych, których wypędzono z Niebiańskiego Miasta, i którzy nosili teraz ciała śmiertelnych. Miała wszelkie powody, by odczuwać gorycz po tej historii. Tak uświadomił sobie, jakie ryzyko podejmowała, udostępniając swe sanktuarium, a co dopiero będąc fizycznie obecną przy tym przedsięwzięciu. Gdyby choć słowo o tym rozeszło się i dotarło do właściwych uszu, przekreśliłoby to wszelkie szanse jej powrotu. Tak pamiętał ją jako ciemnowłosą piękność o srebrzystych oczach, przejeżdżającą swym księżycowym rydwanem z hebanu i chromu, zaprzężonym w ogiery, czarnego i białego, pod opieką gwardzistów, także czarnego i białego; sunęła Aleją Niebios, równa samej Saraswati w jej glorii. Serce zabiło mu mocniej w kosmatej piersi. Pewnej nocy, dawno temu, w szczęśliwszych czasach i w lepszej postaci, tańczył z nią na tarasie pod gwiazdami. Trwało to kilka chwil zaledwie, ale pamiętał.

Trudno jest być małpą i mieć takie wspomnienia.

Zsunął się z krokwi na dół.

Była tu wieża - wysoka, wyrastająca z północno-wschodniego narożnika klasztoru. Znajdowała się w niej komnata. Mówiono, że mieści w sobie duchową obecność bogini. Sprzątano tam codziennie, zmieniano pościel, zapałano kadzidło i składano wota tuż za progiem. Drzwi pozostawały zwykle zamknięte.

Były oczywiście okna. Pytanie, czy człowiek mógłby tam wejść przez któreś z nich, musiało pozostać bez odpowiedzi. Tak wykazał, że małpa może.

Wszedł na dach klasztoru i zaczął wspinać się dalej, na wieżę, przechodząc z jednej śliskiej cegły na drugą, z wypukłości na nierówność; niebiosa powarkiwały nad nim jak psy. Wreszcie przylgnął do muru tuż pod zewnętrznym parapetem Deszcz padał na niego bezustannie. Z wnętrza dobiegał śpiew ptaka. Zauważył zwisający za okno koniec wilgotnej błękitnej szarfy.

Chwycił się parapetu i podciągnął, by zajrzeć do wnętrza.

Była odwrócona do niego plecami. Miała na sobie błękitne sari i siedziała na małej ławeczce po przeciwnej stronie komnaty.

Wspiął się nu parapet i odchrząknął.

Obejrzała się szybko. Nosiła zasłonę, więc nie widział jej twarzy. Przyjrzała mu się przez nią, po czym wstała i podeszła do okna.

Był skonsternowany. Jej postać, niegdyś gibka, teraz stała się szeroka w talii; jej krok, niegdyś niby kołysanie gałęzi, teraz przypominał chód kaczki; cerę miała zbyt ciemną; nawet skryte za zasłoną, nos i podbródek zdawały się nazbyt wystające.

Skłonił głowę.

- „Gdy przechodzisz, idziemy wszyscy na spoczynek - zaśpiewał. - Jak ptaki do swych gniazd na drzewach”.

Sta nieruchoma, niczym jej posąg w holu na dole.

- „Wstrzymaj wilczycę, wstrzymaj wilka, wstrzymaj złodzieja, falo ciemna, lecz dla nas łatwą bądź do przejścia.

Powoli wyciągnęła rękę i położyła mu dłoń na głowie.

- Masz moje błogosławieństwo, mały - rzekła po chwili. - Niestety, to wszystko, co mogę ofiarować. Nie zapewnię ci ochrony ani nie podaruję urody ja, której także brakuje takich luksusów. Jak ci na imię?

- Tak - odparł.

Dotknęła czoła.

- Znałam kiedyś pewnego Taka. Za dni minionych, w dalekim miejscu...

- Jestem owym Takiem, pani.

Usiadła na parapecie. Po chwili zrozumiał, że szlocha za zasłoną.

- Nie płacz, bogini, Tak jest tutaj. Pamiętasz Taka z Archiwów? Taka z Jasną Włócznią? Znów stoi tu, gotów wypełnić twe rozkazy.

- Tak... - powtórzyła. - Och, Taku! Ty również? Nie wiedziałam! Nie słyszałam...

- Jeszcze jeden obrót koła, pani, a kto wie? Wszystko może się ułożyć nawet lepiej niż kiedyś.

Ramiona jej zadrżały. Wyciągnął ku niej rękę, cofnął...

Odwróciła się i ujęła jego dłoń.

Wiek minął, nim znów przemówiła.

- Nie normalnym biegiem rzeczy odzyskamy nasze pozycje i sprawy się uregulują, Taku z Jasną Włócznią. Musimy podążyć własną ścieżką.

- O czym mówisz? - zdziwił się, po czym odgadł: - O Samie?

Skinęła głową.

- Od niego wszystko zależy. On jest naszą nadzieją przeciwko Niebu, drogi Taku. Jeśli uda się go przywołać, zyskamy szansę, aby żyć znowu.

- Więc dlatego podjęłaś to ryzyko, dlatego sama usiadłaś w paszczy tygrysa?

- A czemuż by nie? Kiedy nie ma prawdziwej nadziei, musimy wykuć własną. Nawet gdy moneta jest fałszywa, wciąż można nią płacić.

- Fałszywa? Nie wierzysz, że był Buddą?

Zaśmiała się krótko.

- Sam był największym szarlatanem w pamięci bogów i ludzi. Był także najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzyli się Trimurti. Nie rób takiej miny, Archiwisto, jakby zaszokowały cię moje słowa. Przecież wiesz, że osnowę swojej doktryny, ścieżkę i osiągnięcie, całą powłokę, wykradł z zakazanych prehistorycznych źródeł. To była broń, nic więcej. Największą jego siłę stanowiła nieszczerość. Gdybyśmy znów mieli go przy sobie...

- Świętym był czy szarlatanem, pani, powrócił.

- Nie żartuj sobie ze mnie, Taku.

- Bogini ma i pani, właśnie opuściłem pana Jamę, gdy wyłączał swoją machinę modlitewną. Na jego czole widniała zmarszczka tryumfu.

- Taka próba, przy tak minimalnych szansach... Pan Agni mówił kiedyś, że nie sposób tego dokonać.

Tak wstał.

- Bogini Ratri - rzekł. - Któż spośród bogów czy ludzi, czy kogokolwiek pomiędzy nimi, wie o takich sprawach więcej od Jamy?

- Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Taku, ponieważ ona nie istnieje. Ale jak możesz twierdzić z taką pewnością, że pochwycił w sieć naszą rybę?

- Ponieważ jest Jamą.

- Podaj mi więc ramię, Taku. Poprowadź mnie, jak to kiedyś uczyniłeś. Spójrzmy na śpiącego Bodhisattwę.

* * *

Grotę wypełniało światło padające nie z pochodni, ale z generatorów Jamy. Ustawione na platformie łoże było z trzech stron osłonięte parawanami. Większą część maszynerii także zamaskowano parawanami i kotarami. Mnisi w szafranowych szatach poruszali się bezszelestnie po wielkiej komorze. Jama, mistrz sztuk, stał przy łożu.

Kiedy się zbliżyli, kilku zdyscyplinowanych, niewzruszonych dotąd mnichów wydało krótkie okrzyki. Tak obejrzał się na kobietę, którą prowadził, i odstąpił o krok. Oddech uwiązł mu w gardle.

Nie była już pulchną, niską matroną, z którą rozmawiał. Znowu stał u boku Nocy nieśmiertelnej, o której napisano bogini, strojna klejnotami, napełnia przestrzeń, nieśmiertelna, zalewa góry i doliny, poświatą gwiazd ciemności razi”.

Spoglądał tylko przez chwilę, po czym osłonił oczy. Wciąż miała na sobie ślady swego dalekiego Aspektu.

- Bogini... - zaczął.

- Podejdźmy do śpiącego - nakazała. - Budzi się.

Zbliżyli się do łoża.

Potem - by kiedyś przedstawiano je na freskach u krańców niezliczonych korytarzy, rzeźbiono na murach świątyń i malowano na sklepieniach licznych pałaców - nastąpiło przebudzenie tego, który znam był pod wieloma imionami - jako Mahasamatman, Kalkin, Mandżusri, Siddhartha, Tathagata, Poskromiciel, Maitreja, Oświecony, Budda i Sam. Po jego lewej stronie stała bogini Nocy, po prawej stanął Śmierć. Tak, małpa, przykucnął u stóp łoża jako wieczny komentarz do współistniała pierwiastka tego, co zwierzęce, z tym, co boskie.

Nosił zwyczajne, smagłe ciało średniego wzrostu i wieku. Rysy miał regularne i dość pospolite; kiedy otworzył oczy, były ciemne.

- Bądź pozdrowiony. Panie Światła!

To Ratri wymówiła te słowa.

Oczy leżącego zamrugały. Wzrok pozostał zamglony. W komorze nic się nie poruszało.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin