Majewski Adam Wojna ludzie i medycyna A5 ilustr popr.doc

(5878 KB) Pobierz
Wojna ludzie i medycyna




Adam Majewski

Wojna ludzie i medycyna

 

 

Okładkę projektował Henryk Szulc

Zdjęcia ze zbiorów Adama Majewskiego, Zdzisława Mrugalskiego, Józefa Sokola.

Wydanie polskie 1969

 

 

Spis treści:

PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO.              4

PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO I TRZECIEGO              8

Tom pierwszy.              10

Rozdział I. WRZESIEŃ.              10

Rozdział II. PRZEJŚCIE NA WĘGRY.              45

Rozdział III. FÖLSEHANGONY.              57

Rozdział IV. PRZEZ TRZY GRANICE.              71

Rozdział V. ZAPOZNANIE Z FRANCJĄ.              88

Rozdział VI. SZKOŁA PODCHORĄŻYCH W COMBOURG.              99

Rozdział VII. OD COËTQUIDAN DO 10 BRYGADY.              105

Rozdział VIII. ODWRÓT.              120

Rozdział IX. NA ZIEMI BRYTYJSKIEJ.              136

Rozdział X.- RESWALLIE HOUSE.              157

Rozdział XI. W STANIE CHORYCH.              174

Rozdział XII. „SEFA".              188

Rozdział XIII. ZNÓW W BRYGADZIE.              202

Rozdział XIV. 10 BATERIA PRZECIWLOTNICZA.              207

Rozdział XV. W LONDYNIE.              219

Rozdział XVI. PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU NA WSCHÓD.              242

Rozdział XVII. KONWOJEM PRZEZ ATLANTYK.              247

Rozdział XVIII. Z BRAZYLII PRZEZ UNIĘ POŁUDNIOWO-AFRYKAŃSKĄ DO SUEZU.              263

Rozdział XIX. W PALESTYNIE.              284

Rozdział XX. W PUSTYNI I BAGDADZIE.              290

Rozdział XXI. 15 PUŁK UŁANÓW POZNAŃSKICH.              297

Rozdział XXII. MOSUL.              307

Rozdział XXIII. 28 SZPITAL BRYTYJSKO-HINDUSKI.              319

Rozdział XXIV. 2 KOMPANIA SANITARNA 3 DSK.              340

Rozdział XXV. W 3 BATALIONIE STRZELCÓW KARPACKICH.              343

Rozdział XXVI. INDRAPOËRA.              360

Rozdział XXVII. NA ZIEMI WŁOSKIEJ.              371

Tom drugi.              394

Rozdział I. NAD VOLTURNO.              394

Rozdział II. ODCINEK RIONERO.              422

Rozdział III. PRZYGOTOWANIA DO OFENSYWY.              439

Rozdział IV. BITWA O MONTE CASSINO.              449

Rozdział V. PO BITWIE.              533

Rozdział VI. POŚCIG.              569

Rozdział VII. BITWA NAD CHIENTI.              585

Rozdział VIII. POWRÓT DO PRACY SZPITALNEJ.              624

Rozdział IX. CZOŁÓWKI I SZPITALE.              637

Rozdział X. POD FLORENCJĄ.              664

Rozdział XI. ZIMA W MELDOL!.              674

Rozdział XII. W RZYMIE.              679

Rozdział XIII. NATARCIE NA BOLONIĘ.              687

Rozdział XIV. CZOŁÓWKA CHIRURGICZNA NR 350.              695

Rozdział XV. ROSETO NAD ADRIATYKIEM.              713

Rozdział XVI. W POLSKICH SZPITALACH WOJENNYCH.              723

Rozdział XVII. LAMMIE CAMP - POWRÓT DO WIELKIEJ BRYTANII.              751

Rozdział XVIII. DO KRAJU.              771

Ilustracje.              783

 


PRZEDMOWA DO WYDANIA PIERWSZEGO.

Od zakończenia moich wojennych wędrówek minęło już sporo lat. Kilkakrotnie - ulegając namowom przyjaciół i znajomych, wśród nich swego dawnego wykładowcy, kierownika katedry historii medycyny we Wrocławiu profesora doktora Witolda Ziembickiego - zamierzałem przystąpić do pisania wspomnień z okresu wojny.

Niestety, codzienna, szara praca zawodowa, sprawy rodzinne, szarpanie się z losem absorbowały mnie całkowicie. Uporządkowanie i spisanie swoich przeżyć wojennych odkładałem z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Tak upływały całe lata. W ciągu tego okresu wielokrotnie przeglądałem swoje notatki i wracałem myślą do tego, co przeżyłem i widziałem. Ale... na tym się kończyło.

Na przełomie roku 1958/59 przybył na leczenie do naszej I Kliniki Chirurgicznej w Lublinie znany historyk medycyny, pamiętnikarz i bibliofil doktor Zygmunt Klukowski. Dowiedział się w jakiś sposób o moich peregrynacjach wojennych, o moich notatkach i sprowokował mnie do realizacji przyrzeczenia, które przed laty złożyłem profesorowi Ziembickiemu.

Pod wpływem jego namowy, zachęty i pomocy przystąpiłem do pisania. Trudno, bardzo trudno było wyrwać z przeładowanego dnia pracy chirurgicznej chociaż kilka godzin, w czasie których można by się całkowicie wyłączyć ze spraw bieżących i wrócić myślą i wszystkimi odczuciami do tamtych lat. Przenieść się całkowicie w minioną, choć tak niedawną epokę i znaleźć się całym swoim „ja" pośród dawnych kolegów, przyjaciół i towarzyszy przygód wojennych. Pisanie dorywcze, „na zimno", według chronologii dat i miejscowości nie odpowiadało mi. Opowiadane wydarzenia i przeżycia nie byłyby wówczas tafcie, jak wtedy, gdy je przeżywałem bezpośrednio, kiedy nie znałem jeszcze swoich dalszych losów.

Chwilami ogarniało minie zwątpienie, czy w ogóle warto? Tyle o tym już napisano. Ale ja widziałem i przeżywałem te sprawy zupełnie inaczej. Liczne publikacje apoteozowały sprawy proste i codzienne dla żołnierza w sposób pompatyczny, sztuczny i teatralny. Nienaturalność scen i opisów wydarzeń, w których brałem osobiście udział, byłą w nich tak oczywista, że aż niesmaczna. Pokazały się również opisy znanych mi wypadków, odziane w piękną szatę literacką, które w swej istocie nie były niczym innym, jak kompilacją materiałów z archiwów sztabowych, przeplataną wypożyczonymi opowiadaniami różnych, diametralnie od siebie odmiennych osób biorących udział w żołnierskich przeżyciach i zmaganiach. Te ostatnie publikacje robiły historię i, być może, dzięki temu spełniały swoje zadanie. Ale gdy się je czytało, to mimo woli na usta pchał się okrzyk: - Gdzieś ty, człowieku, widział żołnierza, który by się tak zachowywał lub choćby tylko tak odzywał w czasie walki! - Inne znów, czerpiąc dane ze zbiorów i archiwów, odsłaniały nieraz obrzydliwe kulisy politycznych i gabinetowych rozgrywek. O tych sprawach my w czasie walk najczęściej nie wiedzieliśmy. Gdyby było inaczej, to prawdopodobnie postępowanie wielu z nas byłoby również zupełnie inne.

Pragnąłem, aby moje wspomnienia wniosły do tych spraw coś nowego. I wtedy nasunęła mi się myśl, aby spisać je po prostu, bardzo bezpośrednio i osobiście, bez jakichkolwiek prób beletryzacji. Chodziło mi o to, żeby fakty były podane w taki sposób, w jaki w szeregach je oglądano, a nie w taki, w jaki powinny być przez żołnierza widziane według oficjalnej opinii. Jest to o tyle ważne, że te dwa punkty widzenia przeważnie się nie pokrywały. Inaczej przeżywał tę samą rzecz sztabowiec i autor planu akcji, gdy przynajmniej kilkanaście kilometrów za pierwszą linią, po kolacji zjedzonej w kasynie, wyspał się w łóżku i rano przed podsumowaniem i charakterystyką działania jednostki zjadł bez pośpiechu smaczne śniadanie, a inaczej ci z linii, bez względu na swój wojskowy stopień, którzy bezpośrednio wykonując zadanie leżeli w błocie, na deszczu przez całą noc lub nacierali pod ogniem nieprzyjacielskim.!

Tak się zwykle składa, że zdarzenia wojenne utrwalają i dokumentują ci, co je służbowo interpretują. Nic więc dziwnego, że żołnierz, uczestnik wykonania, często nie poznaje literackiego opisu bitwy, choćby nawet ten opis bardzo mu schlebiał.

Jako lekarz w stopniu podchorążego, a potem podporucznika i porucznika, obracałem się przez całą wojnę prawie wyłącznie pośród szarej masy wykonawców. Ze sztabowcami stykałem się bardzo mało, a polityków nie widziałem chyba wcale. Tam, gdzie byłem ja oraz moi koledzy, najczęściej ich nie było... To, że odbyłem dalekie podróże, widziałem egzotyczne kraje i poznawałem ciekawych ludzi nie było w tamtym czasie wyróżnieniem. Posyłano nas tam dlatego, że wtedy te miejsca i okolice, jak mówiono między żołnierzami, były „śmierdzące".

Z tych też przyczyn moje wspomnienia nie pretendują do oficjalnego spisu zdarzeń historycznych, ale są moim osobistym pamiętnikiem z lat wojny. Piszę tylko o tym, co sam widziałem, co sam przeżyłem i co przeżyli ci, z którymi dzieliłem strawę, miejsce w namiocie i wspólne losy.

Piszę tym językiem, jakiego używaliśmy komentując codzienne wypadki i wydarzenia. Starałem się oddać wiernie wszystkie nastroje, jakie panowały w wojsku między szeregowymi i młodszymi oficerami. Nie prostuję nawet niektórych naszych błędnych poglądów, czy krążących wiadomości. One bowiem były motywem naszego postępowania. Retusz historii przyniosły dopiero lata powojenne.

Pedantów i skrupulatów przepraszam na wypadek, gdy znajdą czasami błędnie cytowaną nazwę miejscowości. Szkieletem chronologicznym dla snucia wspomnień były moje notatki, robione często w warunkach polowych, tak że obecnie znajdowałem przed sobą nazwę skreśloną wyblakłym atramentem lub zatartym śladem ołówka. Starałem się sprawdzić nazwy geograficzne w dostępnych mi atlasach. Nie wszystkie jednak udało mi się odszukać. Zdarzało się nawet niejednokrotnie, że te same miejscowości w różnych atlasach nosiły odmienne nazwy lub miały inną pisownię.

Jeżeli chodzi o ludzi, to starałem się w czasie wojny notować nazwiska osób, z którymi spotykałem się rzadko lub przypadkowo. Większości nazwisk ludzi, z którymi spotykałem się stale lub tych, z którymi się zaprzyjaźniłem, nie notowałem. Czasami znajduję nazwiska tych osób zapisane w moich notatkach z powodu jakichś zdarzeń lub wypadków. Innych nie znajduję wcale. Stało się tak dlatego, że wtedy nie przeszło mi nawet przez myśl, że mógłbym kiedyś o nich zapomnieć. Rzeczywiście nie zapomniałem, ale niektóre z nazwisk zatarły się zupełnie.

Chciałbym także podziękować wszystkim osobom, które okazały mi w trakcie mej pracy pomoc, a szczególnie panu pułkownikowi Władysławowi Decowi, kierownikowi Biura Historycznego Ministerstwa Obrony Narodowej za skrupulatne sprawdzenie wszystkich danych faktograficznych z dziedziny wojskowej oraz panu profesorowi doktorowi Stanisławowi Konopce za umożliwienie sprawdzenia nazwisk kilkuset wymienionych w tekście lekarzy. Atmosfera życzliwego zainteresowania oraz bezinteresowna pomoc były dla mnie poważną zachętą.

Lublin, czerwiec 1960

DOKTOR MEDYCYNY ADAM MAJEWSKI

PRZEDMOWA DO WYDANIA DRUGIEGO I TRZECIEGO

Po ukazaniu się pierwszego wydania otrzymałem ponad tysiąc listów od czytelników z całego świata. Były to przeważnie listy od byłych żołnierzy, od ich rodzin lub czytelników, którym opis przedstawionych przeze mnie zdarzeń przemówił do serca. W swoich listach dziękowali za wzruszenia przeżywane w czasie czytania książki, za ścisłe i obiektywne przedstawienie zdarzeń i za moją wiarę w człowieka, która im się udzieliła po przeczytaniu książki.

W miarę upływu czasu i coraz większych trudności w nabyciu lub po prostu uzyskaniu do przeczytania Wojny, ludzi i medycyny - książka już po kilku tygodniach zniknęła z półek księgarskich - czytelnicy zaczęli się domagać wznowienia nakładu. W tym roku dzięki staraniom Wydawnictwa Lubelskiego można było przystąpić do nowego wydania. Na marginesie chciałbym poinformować czytelników o pewnych, zresztą niewielkich zmianach, jakie zaszły w nowym wydaniu.

Kiedy w roku 1959 pisałem swoje wspomnienia, nie miałem żadnego kontaktu z moimi kolegami, współuczestnikami przeżyć wojennych. Po ukazaniu się Wojny, ludzi i medycyny odnalazło mnie kilkadziesiąt osób, które mieszkają obecnie w kraju lub za granicą i które uczestniczyły w opisywanych przeze mnie wydarzeniach. Wśród nich są główni bohaterowie książki. A więc, okazało się, że pułkownik Józef Sokol nie wyjechał do Australii, a wiedziony tęsknotą wrócił do kraju. Zgłosił się także mieszkający obecnie w swojej rodzinnej Łodzi „Dzidzio" Mrugalski, sławny dowódca oddziału rozpoznawczego w Batalionie Strzelców Karpackich. W Warszawie odnalazł się magister Tadeusz Radwański, były kapitan Radwański, którego opłakiwaliśmy w batalionie jako zaginionego. Dopiero teraz dowiedziałem się, że kiedy go Niemcy ciężko rannego zabrali z pobojowiska pod Marovalle, po wielu przygodach wylizał się z ran, został wywieziony przez nieprzyjaciela w głąb Niemiec, by po pewnym czasie trafić do obozu jenieckiego w Szubinie koło Bydgoszczy. Pod koniec wojny, w czasie ewakuacji obozu, uciekł. Z Kanady przyjechał Zdzisław Płachcińskii, dawny dowódca plutonu w naszym batalionie. W roku 1964 odwiedził Polskę mieszkający stale w Argentynie Mieczysław Kruszewski, były oficer techniczny batalionu. Od nich i od innych - niepodobna wszystkich wymienić w tym krótkim wstępie - dowiedziałem się niektórych nowych, nie znanych mi lub zatartych w pamięci, szczegółów. Usłyszałem znów nazwiska niektórych naszych wspólnych kolegów, których sylwetki pamiętałem, ale których nazwisk nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć.

Dzięki tym spotkaniom i konfrontacjom naszych wspomnień mogę w obecnym wydaniu uzupełnić niektóre fakty, sprostować pewne nazwiska, opatrzyć je imionami, skorygować podane nieścisłe nazwy geograficzne, bądź przeciwnie pozwoliły mi one upewnić się, że większość szczegółów zapamiętałem dokładnie i nie myliłem się. Na przykład potwierdziło się, że nazwa Quassasin, oznaczająca miejsce postoju mojego batalionu w szczerej pustyni w Egipcie, jest ścisła, choć nie jest tym samym Quassasin, gdzie znajdował się gęsto zaludniony obóz tyłowych formacji 2 Korpusu, jak sobie tego życzy jeden ze zbyt autorytatywnych recenzentów mojej książki. Wydaje mi się, że po tych uzupełnieniach znacznie wzrośnie wartość historyczna moich wspomnień. Należy także zaznaczyć, że od wyżej wymienionych kolegów otrzymałem niektóre fotografie osobiste z tamtych czasów, zamieszczone w obecnym wydaniu.

Toruń, maj 1967

AUTOR

 

Towarzyszom broni

z 3 Batalionu Strzelców Karpackich

książkę tę poświęcam.

 

 

Tom pierwszy.

 

 

Rozdział I. WRZESIEŃ.

Sierpień 1939 roku spędziłem na urlopowej wędrówce. Mimo najróżnorodniejszych wiadomości nie wierzyłem w szybki wybuch wojny. 26 sierpnia wróciłem do rodziców w Lublinie, spakowałem swoje rzeczy i 29 wyjechałem nocnym pociągiem pośpiesznym do Lwowa.

Wszędzie było widać pierwsze oznaki nadciągającego konfliktu.

Pociąg był przepełniony. Nad ranem mijały nas transporty wojskowe. Na moście na Sanie, koło Przemyśla, na czterech filarach stały posterunki wojskowe z karabinami maszynowymi. We Lwowie na dworcu rejwach i ruch większy niż zwykle. Przy wyjściu z dworca niemiła scena: aresztowano jakichś podróżnych - podobno piąta kolumna. Nastrój podniecenia nie pozwolił mi odpocząć po nocnej podróży. Wyszedłem do miasta. Na ulicach tłok i zamęt.

Odwiedziłem moich przyjaciół. Uważali, że wojna wisi na włosku. Zresztą, normalne w takich okolicznościach, opinia nie była jednolita, nawet w obrębie jednej rodziny. Niektórzy mówili, że to chwilowe zaostrzenie, że wkrótce wszystko się uspokoi. Powłóczyłem się po mieście. Zaszedłem do kliniki. Wszędzie takie samo poruszenie i nerwowość.

Na drugi dzień - było to 31 sierpnia - poszedłem do pracy. Jak zwykle, pierwszego dnia po urlopie przejmowałem swoje obowiązki, zapoznawałem się z chorymi, no i przede wszystkim z nową organizacją kliniki, która się znacznie powiększyła przez objęcie świeżo nadbudowanych pięter. Po południu złożyłem wizytę państwu Pochoreckim. Doktor Andrzej Pochorecki był dyrektorem Państwowego Szpitala Powszechnego we Lwowie, a poza tym kolegą mojego ojca z kliniki profesora Rydygiera. Właśnie, gdy wszedłem, przymierzał przyniesiony od krawca mundur wojskowy z dystynkcjami majora. Powiedział mi, że w razie wybuchu wojny jest przewidziany na komendanta szpitala, który będzie się mieścił w gmachu Szpitala Ubezpieczalni przy ulicy Kurkowej. Gdy się dowiedział, że jestem w rezerwie starszym strzelcem z cenzusem, a nie oficerem, pokiwał głową z ubolewaniem. To już teraz zaczynało być ważne.

1 września normalnie udałem się do pracy. W dyżurce lekarskiej znów te same rozmowy i powtarzanie, aż do znudzenia, najbardziej fantastycznych pogłosek. Udałem się na salę chorych, po pewnym czasie wróciłem i trafiłem na moment, gdy odezwał się telefon. Ktoś prosił doktora Redlera. Redler po chwili rozmowy odwrócił się, wrócił do nas i powiedział:

- Żona telefonuje z miasta, że wybuchła wojna. Niemcy przekroczyli granicę. Nasze wojska już walczą. Właśnie sama słyszała to przez radio.

Wszyscy umilkli. Ktoś się odezwał:

- Nareszcie! Już to lepsze niż ta ciągła niepewność.

Nieraz się nad tym zastanawiałem, że właściwie wyszło to tak, jakby nikt z nas nie wziął wiadomości o wojnie na serio.

Gdy w chwilę potem wezwano nas na wizytę profesorską, szedłem z całym orszakiem asystentów za profesorem Ostrowskim i chyba nie myślałem o wojnie. W pewnej fazie wizyty, byliśmy na drugim piętrze, w chwili gdy przechodziłem korytarzem, usłyszałem głuche odgłosy jakby odległego wybuchu. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wizyta profesorska trwała dalej. Na tym piętrze znajdowały się małe salki chorych, tak że nie wszyscy lekarze towarzyszący profesorowi mogli wejść do środka. Stałem na korytarzu i w pewnej chwili zobaczyłem idącego pospiesznie w naszym kierunku doktora Łuczyńskiego z tak zwanej „dużej chirurgii" Szpitala Powszechnego. Szukał właśnie profesora Ostrowskiego.

- Panie dziekanie, prosimy o pomoc, przywieźli rannych "ze zbombardowanego pociągu. Kilkudziesięciu. Część jest już na miejscu, resztę zwożą. Poza tym Niemcy bombardują miasto.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że to naprawdę wojna. W ciągu sekundy zrozumiałem to, co do tej pory wyczuwałem jakby po omacku. Kilku z nas pospieszyło za Łuczyńskim. Przez podwórze weszliśmy bocznym wejściem na główny korytarz szpitala. Tu uderzył nas wstrząsający widok - na szerokim korytarzu pod ścianami stały szeregi noszy, na nich ranni. Zamieszanie; lekarze, służba, noszowi, jęki, bieganina. Windą wożono rannych. Za doktorem Łuczyńskim wchodziliśmy bocznymi schodami na drugie piętro. Po drodze opowiadał, że duża część rannych jest w stanie beznadziejnym. Ewakuują właśnie klinikę oczną, która mieściła się na parterze <w skrzydle głównego gmachu szpitala. Została przeznaczana dla przypadków „inop"[1] - to jest beznadziejnych. Lżej rannych załatwiają w izbie przyjęć. Przypadki operacyjne są na drugim piętrze.

Weszliśmy na główny korytarz oddziału chirurgicznego. Tu podobny obraz: długi szereg noszy z ciężko rannymi czekającymi na operację. Koło nich lekarze, przeważnie z innych oddziałów. Chirurdzy zajęci na salach operacyjnych. Zgłosiłem się do prymariusza profesora Dobrzanieckiego. Skierował mnie natychmiast do jednej z sal operacyjnych i wyznaczył stół, na którym miałem operować wraz z dwoma przydzielonymi mi kolegami.

Wchodząc do sali zobaczyłem, że na korytarzu jedna z lekarek oddziału wewnętrznego, koleżanka Poźniak zemdlała w czasie wykonywania opatrunku. Nie było w tym nic dziwnego, taka masakra - tyle ran i krwi. Ja, chociaż pracowałem na chirurgii już czwarty rok, pierwszy raz zobaczyłem takie zmasowanie ciężko rannych.

Wielu rannych znajdowało się w stanie ciężkiego wstrząsu. Pierwszy, którego operowałem, miał stosunkowo małą ranę powłok brzucha, jednak po otwarciu jamy brzusznej stwierdziłem, że jelita i inne trzewia są po prostu poszatkowane. Profesor Dobrzaniecki, który znalazł się właśnie za mną, popatrzył i powiedział:

- Nic się tu nie da zrobić. Zaszyjcie i bierzcie następnego.

Drugi - obraz ten wbił mi się tak w pamięć, że tych kilku pierwszych rannych, operowanych przeze mnie pierwszego dnia wojny, nie zapomnę chyba do końca życia - miał dużą ranę, raczej styczną. Powłoki otwarte. Jednak poza rozległymi pod-otrzewnowymi wylewami krwawymi, przedziurawień trzewi ani krwawienia do wolnej jamy otrzewnej nie znalazłem.

Trzeci - pamiętam nawet rysy jego twarzy - olbrzymi mężczyzna, zamroczony i okopcony. Miał na powierzchni całej skóry, od przodu i z boku, a najwięcej na brzuchu, niezliczoną ilość małych ranek, przy czym skóra na tej przestrzeni była jak gdyby impregnowana opiłkami metalowymi. Nie wiem, czy ktoś powiedział na sali, że to maszynista kolejowy, czy też to pojęcie podświadomie skojarzyło mi się z jego wyglądem. Miał pojedyncze przedziurawienia jelit.

W czasie operacji kilka razy powtarzały się detonacje wywołane wybuchami bomb już gdzieś blisko szpitala.

Te pierwsze bomby drugiej wojny światowej również do dzisiaj dźwięczą mi w uszach. Odgłos ciężkich uderzeń połączony ze wstrząsem ścian i podłogi, brzękiem szyb oraz pierwszy strach przed śmiercią i wysiłek woli, żeby tego strachu nie okazać.

Dopiero późną nocą dowlokłem się do mieszkania i zasnąłem. Rano po przybyciu do kliniki dowiedziałem się o szczegółach bombardowania. Trafiano w perony na Dworcu Głównym i w kilku punktach w mieście. Największe straty spowodował nalot na pociąg osobowy. Mówiono także o sytuacji na froncie, ale nikt nic pewnego nie wiedział.

Organizacja pracy w szpitalach była dobra. Przybywających rannych rozdzielano tak, że do podobnego zmasowania, jak wczoraj, nie doszło. W naszej klinice praca chwilowo utknęła. Ogromna większość chorych, którzy byli tu leczeni z powodu schorzeń przewlekłych, wypisała się. Była wojna, chcieli być ze swoimi. Część lekarzy zmobilizowano. Odjechali do jednostek. Pozostali czekali na zarządzenia. Rannych do kliniki na razie nie kierowano. Pracowały oddziały szpitalne. Czekaliśmy więc. Coraz bardziej przekonywałem się, że społeczeństwo było przygotowane do wojny, ale władze wojskowe nie. Niczego nie można się było dowiedzieć w powołanych do tego urzędach. Jedyne źródło informacji stanowiły pogłoski.

Ja osobiście czułem się, jak gdybym siedział na rozpalonej blasze. Chciałem coś robić, a nie czekać z założonymi rękami. Próbowałem dostać się do wojska. Niestety, miałem kategorię „D". Jeszcze przed studiami lekarskimi, w roku 1929/30 odbywałem obowiązkową służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy w Grudziądzu. Przy jakiejś przypadkowej kontroli, po sześciu miesiącach służby, zostałem skierowany na tak zwaną superrewizję i zwolniony z powodu astygmatyzmu. Straciłem przez to rok studiów, a nie uzyskałem stopnia oficerskiego. I teraz nie chciano mnie, bo figurowałem w spisach jako starszy strzelec z cenzusem. To, że byłem obecnie lekarzem i chirurgiem nie bardzo ich interesowało. Zresztą nie było właściwie z kim gadać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin