Rio de Oro ilustr A5.doc

(4814 KB) Pobierz
Rio de Oro




Arkady Fiedler

Rio de Oro

Na ścieżkach Indian brazylijskich

 

 

 

Okładkę projektował Antoni Pucek

Warszawa 1956.

 

 

 

Spis treści:

Część I - Nad Marequinhą.              4

Część II - Nad Ivahy.              50

 

 

 

 

Arkady Fiedler ze złowionym żywym pancernikiem, którego przywiózł do Polski dla Poznańskiego Ogrodu Zoologicznego

 

 

Część I - Nad Marequinhą.

 

Przestroga czy groźba?

Podnoszę głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą siadły na pobliskim drzewie piniorowym.

- Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Marequinhą - mówię do Aprisita Fereiry.

- Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Marequinhą? - powtarza Fereiro przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. - To niemożliwe!

Fereiro jest urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki Ivahy w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wejścia do rozległej kolonii Candido de Abreu, która stanowi w tej okolicy najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji, wykarczowaną niedawno temu w puszczy nadivaheńskiej. Od szeregu miesięcy nasza wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy dokoła Candido de Abreu, zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to, by wyruszyć dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian nad Marequinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza.

Lecz oto napotykam niespodziewane trudności: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk, sprawujący z ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chce, żebym tam poszedł. W oczach jego zapalają się złe, zielone ogniki, gdy powtarza twardym głosem:

- To niemożliwe!

Dziwi mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy są na ogół uprzedzająco grzeczni. Tłumaczę mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Marequinhą, tam podobno dość pospolite, oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro jest nieustępliwy: nad Marequinhą - zapewnia - narażę się na wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo niezdrowy, grasują zabójcze odmiany malarii.

Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazuje na jedną ze ścian swej chaty, przy której w istocie leżą pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomina mi się, co słyszałem w kolonii o „uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz przywłaszcza sobie sprzedając pokątnie okolicznym osadnikom rządowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była przyczyną jego niechęci do mej zamierzonej wyprawy nad Marequinhę?

- Nie lękam się chorób - odpowiadam. - Mam dobrą apteczkę polową...

Wtem budzi się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod dachem i, jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczyna ogłuszający wrzask trzepocząc skrzydłami. Fereiro szybko ją łapie i wyrzuca na dwór.

- Nie wiem, czy senhorowi wiadomo - mówi następnie - że Koroadzi, szczególnie nad Marequinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu laty doszło tam do krwawego buntu, który trzeba było przykładnie uśmierzać. Polało się wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma należytego spokoju nad Marequinhą. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach indiańskich, tam można iść. Ale nad Marequinhę - to byłoby szaleństwem, senhor!

- Nie przeciw mnie buntowali się Indianie - napomykam z uśmiechem - i nie ja ich przykładnie uśmierzałem...

Nastaje przykre milczenie. Żałuję, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny temat, pyta brutalnie:

- W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w te okolice?

- Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu - wpadam w ten sam ton - dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski...

Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołają zdumienie, niedowierzanie, zielone błyski w oczach. Pyta z odcieniem wrogości:

- Nie rozumiem. Jaki skarb?

Przez otwarte drzwi chaty widać pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o sto kroków od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo sumauba. Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków - tukanów - o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy - i teraz potężnie pokrakują.

- Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram - mówię wesoło, wskazując na stado tukanów.

Fereiro skinieniem głowy potakuje z uznaniem.

- Rozumiem - powiada - jest pan przyrodnikiem.

Rozbawieni śledzimy śmieszne baraszkowanie ptaków, lecz po chwili tukany przenoszą się w głąb puszczy.

- Czy senhor zna sprawę Niemca Degera z Ponta Grossy? - pyta potem Fereiro.

- Coś się obiło o moje uszy - odpowiadam.

- Deger był ciekawy i wścibski. Pomimo przestróg poszedł nad Marequinhę. Było to dwa lata temu. Zginął zamordowany.

- Ale podobno wcale nie przez Indian!

- To prawda. Lecz zginął, bo był zbyt ciekawy...

Fereiro mówi to takim głosem, że nie wiadomo: przestroga to czy ukryta groźba?

Gdy opuszczam jego chatę, papuga, wyrzucona poprzednio na dwór, zaczyna znowu drzeć się krzycząc: Corra, corra! - co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij!

 

Charakterystyczne dla krajobrazu południowej Brazylii są piniory należące do rodziny drzew iglastych. Rzedniejące na skraju parańskiej puszczy piniory wchodzą na stepy Ponta Grossy.

 

Po tej niemiłej rozmowie z dyrektorem Indian maleją widoki mego pójścia nad Marequinhę i już godzę się z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko się odmienia. Poznaję Tomasza Pazia, polskiego kolonistę znad rzeki Baile, w pobliżu Candido de Abreu. Wesoły towarzysz i zuchwały pionier o szerokiej duszy zna wszystkich ważniejszych Indian, przyjaźni się z wodzem Monoisem nad Marequinhą, bywa u niego w gościnie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego chytrych przestrogach wyraża się z pogardą.

- Fereiro to znany oszust! - oświadcza. - Przyjechał tu, żeby szybko wzbogacić się na Indianach.

- Jeśli oszust jest znany, to powinni go wyrzucić z urzędu.

- Wyrzucić? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I któż miałby go wyrzucić? Ci w Kurytybie, w rządzie stanowym? Toż to kumotry Fereiry! Wszyscy są tacy sami jak on i dokładnie wiedzą, kogo tu przysłali. U góry mamy zwartą zgraję nicponiów, którzy wzajemnie się popierają i niemiłosiernie doją kraj. Gdy jedni dostatecznie się obłowią, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im podobni, z kolei dobierają się do żłobu. Jesteśmy w kleszczach żarłocznych pasożytów, a kraj coraz biedniejszy - i z tego błędnego koła nie ma wyjścia.

- Czy rzeczywiście nie ma wyjścia?

- Diabli wiedzą! Żeby było lepiej, trzeba by zmienić cały system rządzenia.

- Otóż to!

- A jak tu zmienić, kiedy wyzyskiwane masy są zupełnie bierne?

Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej pojęcia ma o tym, co dzieje się w miastach brazylijskich. Tam masy, o których wspomina, coraz wyraźniej sobie uświadamiają, w czym tkwi właściwe źródło ich nędzy i w jaki sposób należy mu zaradzić.

- Fereiro - wracam do poprzedniego tematu - wspomniał mi o wypadku Degera nad Marequinhą. Cóż to była za heca?

- Głupia i zagadkowa.

- Po co Deger tam w ogóle lazł?

- Podobno szukał jakiejś złotodajnej rzeki, która gdzieś w pobliżu Marequinhy rzekomo kryje bajeczne skarby. W każdym razie to pewne, że nie Indianie go zakatrupili.

- Czy Fereiro był już wtedy dyrektorem Indian?

- Był! - Pazio mruży figlarnie jedno oko zgadując moje myśli. - I niewykluczone, że maczał swe palce w tej brudnej aferze.

Potem śmieje się i poklepuje czule swój wielki rewolwer u pasa.

- Będziemy czujni... Więc co, idziemy nad Mareguinhę?

- Idziemy!

 

 

Dwie dłonie na lewo od słońca.

W cztery tygodnie po tej rozmowie, w połowie lutego, dochodzimy do rzeki Ivahy i zatrzymujemy się w chacie Franciszka Gonçalvesa, około dwudziestu kilometrów na południowy zachód od kolonii Candido de Abreu. Młody Brazylijczyk, o dzikim, lecz nieodrażającym wyglądzie leśnych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z ożywieniem i odstępuje nam część swej ubogiej ranszy. Razem ze mną przybywa Tomasz Pazio, jak zawsze pełen otuchy i humoru, Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz z Polski, leśnik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej, Michał Budasz, syn kolonisty z Candido de Abreu, pomocnik Wiśniewskiego i zręczny już preparator skórek, i wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czternastoletni kuchcik.

 

Typowy kaboklo, ubogi mieszkaniec lasów brazylijskich.

 

Chata Franciszka Gonçalvesa wznosi się w dolinie rzeki, lecz nie nad samą wodą. Trzeba przejść kilkaset kroków ścieżką wśród zarośli, ażeby stanąć nad brzegiem Ivahy, rzeki dobrze znanej polskim kolonistom.

Drogi, jakimi postępowało odkrywanie różnych połaci naszej ziemi, sprawiły, że przeważną część rzek, a szczególnie rzek w tropikach, poznawaliśmy lepiej i badali dokładniej przy ujściu, w dolnym ich biegu, bliżej morza, aniżeli przy źródle. Ivahy tymczasem stanowi wyjątek. Rzeka bierze początek w zaludnionej części brazylijskiego stanu Parana, na tak zwanym Wyżu Parańskim, skolonizowanym już od kilkudziesięciu lat. Płynie zrazu w kierunku północno-zachodnim przez stare kolonie Calmon i Theresina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi, przecinając kraj coraz pierwotniejszy. Wokół kolonii Apukarana jest już sporo puszczy dziewiczej, a kolonia Candido de Abreu, leżąca o dwadzieścia kilometrów dalej na zachód, nie nad samą Ivahy, lecz nad jej odpływem Ubasinho, to już ostatnie skupisko zamieszkane w okresie naszej wyprawy przez osadników. Dokoła niego i dalej żyją jeszcze tu i ówdzie, zaszyci w głuchych ostępach, nieliczni kabokle, a na południowym brzegu Ivahy koczuje indiański szczep Koroadów.

Dalej na zachód - to już jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza, ciągnąca się przez setki kilometrów aż do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez tę knieję toczy swe nurty, pełna bystrzyn i wodospadów, równie mało zbadana jak otaczające ją lasy, rzeka Ivahy.

Wkrótce po pierwszej wojnie światowej słynny polski ornitolog Chrostowski, autor uroczej książki pt. „Parana", odbył na łodzi w dół Ivahy swą zuchwałą wyprawę zoologiczną w towarzystwie dra Jaczewskiego i Boreckiego. W drodze powrotnej zginął skoszony malarią, lecz Jaczewskiemu udało się uratować cenne zbiory i przywieźć je do Polski. Borecki osiedlił się w Candido de Abreu i dotychczas tam przebywa; zbiory znajdują się w Państwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a dr Jaczewski jako profesor Uniwersytetu Warszawskiego przysparza dziś chwały polskiej nauce.

Puszcza południowo-amerykańska w wizji artysty XIX wieku.

 

 

Wieczorem tego dnia, w którym zawitaliśmy do Franciszka Gonçalvesa, olśniewa nas okazałe zjawisko. Zachodzące słońce rozjaśnia góry na przeciwległym, południowym brzegu rzeki. Są to góry niewysokie, raczej wzgórza, lecz postrzępione i strzeliste i należą już do terenu indiańskiego. Pokrywa je nieprzerwana i gęsta puszcza. Gdy słońce dotyka prawie nieboskłonu, wierzchołki indiańskich gór zaczynają rozpalać się fioletowym ogniem tak intensywnym, że aż zdumiewa. Od tych gorejących lasów i szczytów płynie do nas jakby przyjazne powitanie.

Obraz jest przepojony urzekającym pięknem puszczy i łatwo zapomnieć, że w głębi tej samej puszczy dokonano przed dwoma laty ponurej, zagadkowej zbrodni, a przed pięcioma laty rozegrała się tu wielka tragedia szczepu indiańskiego.

Tomasz Pazio zbliża się do mnie. Wodzi okiem po rozległej panoramie terenu indiańskiego. Jest w dobrym humorze i pyta:

- Czy wiecie, gdzie jest ujście Marequinhy do Ivahy?

Pytanie retoryczne, bo oczywiście nie wiem. Zresztą Pazio wyręcza mnie sam w odpowiedzi. Wyciąga prawą rękę na zachód w kierunku słońca i uśmiechając się wyjaśnia:

- Ot tam, w tej stronie. Na szerokość jednej dłoni na prawo od słońca. Jakie pięć kilometrów stąd.

- To już niedaleko - stwierdzam z zadowoleniem.

Pazio dwa tygodnie temu spotkał Monoisa, kapitona[1], czyli wodza Indian nad Marequinhą, i dobił z nim targu. Monois, dowiedziawszy się o moich zamiarach, nie tylko zaprosił nas chętnie do siebie, lecz sam zaangażował się do mej wyprawy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem i przy hojnym dla Indian podziale zwierzyny, jaką zamierzaliśmy upolować na ich terenie. Wtedy Pazio również ustalił, że w pewnym oznaczonym dniu Monois i dwóch Indian przypłyną na łodziach do ranszy Franciszka Gonçalvesa i zawiozą nas i nasz sprzęt do swego obozu. Oprócz Indian zapewniłem sobie współpracę czterech najzdolniejszych w okolicy myśliwych Brazylijczyków, posiadających dobre psy do polowania na grubego zwierza. Tak więc stało się, że przybyliśmy do chaty Franciszka Gonçalvesa. Jutro mają zjawić się Brazylijczycy, a za cztery dni - Indianie.

- A gdzie właściwie leży obóz Indian nad Marequinhą? - pytam.

Pazio wyciąga obydwie ręce w kierunku południowo-zachodnim i powiada:

- Chyba się nie mylę. Dwie dłonie na lewo od słońca. Tam, za tą największą górą.

- Czy daleko stąd do obozu?

Pytanie sprawia kłopot. Pazio przyznaje się z całą szczerością:

- Czort ich tam wie! Dwadzieścia kilometrów, a może trzydzieści. A może...

Pazio był tam już kilka razy, lecz dokładnie powiedzieć nie może, bo szedł tam bardzo krętą ścieżką wzdłuż rzeki Marequinhy. Śmieję się z jego zakłopotania i oświadczam:

- Mniejsza o kilometry, dojdziemy tam tak czy owak. Najważniejsze, że nad indiańskim terenem świeci tak cudne słońce. Jakoś słonecznie się zapowiada.

- Tak! - podejmuje Pazio skwapliwie. - To dobry znak dla naszej wyprawy.

 

 

Złe wróżby.

Rano następnego dnia schodzą się Brazylijczycy. Przyprowadzają ze sobą kilkanaście psów. Ponieważ Koroadzi mają przypłynąć dopiero za trzy dni, postanawiamy urządzić tymczasem mniejsze polowanie w pobliżu chaty Gonçalvesa. Gospodarz widząc nasze poważne przygotowania stał się mniej mrukliwy i prosi mnie, ażebym jego również . zaangażował jako członka wyprawy nad Marequinhę. Odmawiam. Mam już dosyć towarzyszy, prawie zbyt wielu, zresztą muszę ograniczać wydatki. Odmowa wywołuje u Gonçalvesa nie tajone dąsy, jak gdybym pokrzyżował mu jakieś ważne zamysły. Jego niezadowolenie spostrzega Pazio.

- Piesek mu buzię lizał!... Gonçalves uchodzi za zausznika Fereiry, dyrektora Indian. Czyżby chciał nam towarzyszyć nad Marequinhę jako „anioł stróż"?

Wieczorem tego dnia - siedzimy właśnie razem dokoła ogniska przed chatą - pojawia się niespodziewanie nowy gość i wprawia nas wszystkich w osłupienie: kapiton Monois.

Jest to mężczyzna w sile wieku, o szerokich barach i krępej budowie ciała. Ubrany jest jak wszyscy okoliczni kabokle, to znaczy, że chodzi boso, w płóciennej koszuli i płóciennych spodniach, mniej lub więcej białych. Na głowie ma olbrzymi kapelusz, wykonany z włókien rośliny takuary. Wystające kości policzkowe, powieki . w kształcie trójkąta, mały, szeroki nos i cera o barwie ziemistobrązowej nadają twarzy Monoisa piętno wyraźnie mongolskie.

Indianin uśmiecha się pod nosem, widząc, jakie swym przybyciem sprawia wrażenie. Przystępuje do każdego z nas, wita się ceremonialnie podaniem ręki i na dowód życzliwości, zwyczajem brazylijskim, klepie każdego po ramieniu.

- Miałeś, compadre, przybyć dopiero za trzy dni! - żywo zagaduje go Pazio. - Czy się stało co nie przewidzianego?

Monois wyjaśnia łamaną portugalszczyzną, że nic się nie stało i że wszystko w porządku. Wstąpił tu tylko przypadkowo i jest w drodze do sąsiadów. Skoro wróci do swego tolda, to jest do obozu nad Marequinhą, weźmie natychmiast łudzi i dwa wielkie kanu i w oznaczonym dniu, czyli za trzy dni, przypłynie do nas.

Monois mówił cichym, opanowanym, niskim głosem.

 

Monois wyjaśnia łamaną portugalszczyzną, że nic się nie stało i że wszystko w porządku.

 

Następnie siada przy ognisku i zabiera się razem z nami do jedzenia.

Nazajutrz opuszcza nas. Odchodząc podaje na pożegnanie rękę wszystkim z wyjątkiem mnie. Po prostu omija mnie nie patrząc w moją stronę, jak gdyby mnie nie widział.

O tym dziwnym jego zachowaniu donoszę zaraz Paziowi, wyrażając przypuszczenie, że Monois był chyba roztargniony. Na twarzy Pazia maluje się zdziwienie i troska.

- Roztargniony? Nie! - odpowiada. - Monois w takich wypadkach nie bywa roztargniony.

- Więc co? Nie chciał się ze mną pożegnać?

- Nie chciał.

- Dlaczego?

Pazio wzrusza ramionami.

- Nie wiem dlaczego. W każdym razie coś musiało go ukąsić w nocy. To niedobry znak, źle wróży.

Mimo woli, przypominając sobie wczorajszy wieczór, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu i wyrzucam Paziowi z udanym żalem w głosie:

- A wczoraj słońce przecież tak pięknie nam wróżyło!

- Phi - krzywi się Pazio pogardliwie - takie tam kaboklowe słońce. Czasem robi głupie kawały...

 

 

Niestety, na tym, niewinnym zresztą, zajściu nie kończą się „złe znaki". Następna zła wróżba jest bardziej dotkliwa. Monois po prostu nie dotrzymuje umowy i w oznaczonym dniu nie przybywa ani nie daje żadnego znaku życia o sobie.

Do południa wyczekujemy daremnie. Potem, nie chcąc tracić dnia, wyruszamy na polowanie. Pod wieczór udaje mi się zastrzelić z łodzi na rzece brazylijskiego jelenia, zwanego ceado pardo, napędzonego mi przez ogary. Gdy wracamy do ranszy, ściemnia się na dobre.

Bolek Budasz, kuchcik wyprawy, posłyszawszy, że wracamy, wybiega z chaty naprzeciwko nas i donosi zaniepokojony, iż krótko po naszym odejściu przybył jakiś Indianin i do tej pory siedzi. Bolek chciał go wypytać, ale Indianin jest małomówny; nic nie można z niego wydobyć.

- Gdzie on? - pyta Pazio.

- Siedzi w ranszy.

Idziemy do chaty. Wewnątrz egipskie ciemności. Bolek przynosi z ogniska łuczywo i przy jego świetle spostrzegamy przybysza. Jest to młody Indianin, nie liczący więcej niż dwadzieścia lat. Leży pod ścianą; spał zapewne. Na nasz widok podnosi się na łokciach i zmrużonymi od blasku oczyma spoziera na nas.

- Bão noite! - wita go Pazio życzliwie.

- Bão noitel - odpowiada półgębkiem, ledwie zrozumiale.

Pazio czeka, gdyż myśli, że chłopak przyszedł z nowiną od Monoisa i zacznie mówić. Lecz Indianin wybałusza na nas oczy i milczy.

Wobec tego Pazio pierwszy zaczyna:

- Skąd przybywasz?

- Znad Marequinhy.

- To wysłał ciebie do nas kapiton Monis?

Indianin przez maleńką chwilę waha się i odpowiada:

- Nie.

- Nie? - powtarza Pazio zdumionym głosem. - To w jakim celu tu przybyłeś?

- Jestem w drodze do ziomków na Fachinalu i tu chcę przenocować.

- Kiedy ostatni raz widziałeś się z kapitonem Monoisem?

- Dziś rano w toldzie.

- Czemu kapiton do nas nie przyjechał?

- Nie wiem.

- Kiedy przyjedzie?

- Nie wiem.

- Nic nie mówił?

- Nie.

Indianin odpowiada mrukliwie i niechętnie. W głosie jego przebija nieszczera nuta. Niczego się nie dowiedziawszy wychodzimy z chaty i spożywamy w niezbyt różowym nastroju przygotowaną przez Bolka wieczerzę. Daremnie zachodzimy w głowę, co to wszystko znaczy. W końcu Pazio oświadcza:

- Monois z jakichś nie znanych nam powodów nie dotrzymał umowy i oto nasłał szpiega, aby nas śledził.

Przypuszczenie Pazia, że to szpieg, staje się następnego dnia prawie pewnością. Indianin, po przespanej z nami nocy, nie wyrusza dalej, lecz pozostaje. Siada na ziemi przed ranszą i, oparty plecami o ścianę, trwa całymi godzinami w bezczynności, śledząc wszystko, co się dokoła dzieje. Zapytany grzecznie, kiedy wyruszy do Fachinalu, odpowiada:

- Ma czas, ma wiele czasu.

I uśmiecha się przy tym wyzywająco.

Gdy do południa nie widać Monoisa, schodzimy się wszyscy w najbliższym lasku na naradę. Jedynie Bolek pozostaje w chacie, by pilnować Indianina. Jest rzeczą pewną, że Monois zawiódł haniebnie. Lecz mimo to, na przekór trudnościom, postanawiamy jechać nad Marequinhę i tam polować. Prawdopodobnie nie będzie to po myśli Monoisa, ale jakoś chyba z nim się dogadamy i ugodzimy. Łodzie tymczasem pożyczymy od Gonçalvesa, który ma ich trzy. Na szczęście zabraliśmy ze sobą obfite zapasy prowiantu wystarczające na dwa tygodnie, co uniezależni nas od humorów kapryśnego Monoisa.

Jedyna trudność leży w tym, że ani Brazylijczycy, ani Pazio nie znają niebezpiecznych a licznych bystrzyn rzeki Marequinhy. Posuwanie się pod jej wartki prąd będzie sprawiało trudności. Wobec tego postanawiamy tak: czterej Brazylijczycy oraz Bolek wyruszą jutro rano z całym prowiantem i bagażem na dwóch łodziach, przepłyną owe pięć kilometrów na rzece Ivahy aż do ujścia Marequinhy i następnie tą rzeką będą wdzierali się powoli w górę. Tymczasem Pazio, Wiśniewski i ja udamy się jak najszybciej do obozu Indian pieszo, ścieżkami przez lasy. W obozie wynajmiemy kilku Indian, których natychmiast wyślemy w dół rzeki Marequinhy, naprzeciw Brazylijczykom, by im pomogli wiosłować i przebrnąć przez bystrzyny. W ten sposób spotkamy się wszyscy za dwa lub trzy dni w obozie indiańskim.

Pazio, Wiśniewski i ja postanawiamy jeszcze dziś wyruszyć i noc spędzić u pewnego kabokla niedaleko ujścia Marequinhy. Michała Budasza, jako na razie nam niepotrzebnego, wysyłam tymczasem do kolonii Candido de Abreu.

Około godziny czwartej po południu, gdy największy upał mija, opuszczam z Paziem i Wiśniewskim chatę Gonçalvesa. Raźno nam wyruszać, gdyż niewiele mamy do dźwigania. Zabieramy tylko strzelby, rewolwery i aparat fotograficzny.

Przy pożegnaniu towarzysze żartują z nas i stwierdzają, że wyglądamy, jak gdybyśmy wyruszali na orężny podbój obozu indiańskiego. Pazio odpowiada im śmiechem, że będzie to kiepski podbój, bo mamy tylko po kilka naboi.

Ażeby móc szybciej kroczyć w nieznośnym upale, nie chcemy zbytnio obciążać kieszeni.

Na godzinę przed naszym wymarszem znika młody Indianin. Szukamy go wszędzie, daremnie. Przepadł.

 

 

Zdrada kapitona Monoisa.

Następnego dnia skwar brazylijskiego dnia lutowego daje nam się od samego rana porządnie we znaki pomimo bujnej dokoła roślinności leśnej. Pazio, kroczący ścieżką na przedzie, poci się jak w łaźni, a z Wiśniewskiego i ze mnie płyną dosłownie strugi potu. Nareszcie puszcza rozjaśnia się i wychodzimy na brzeg Ivahy, prawie naprzeciwko ujścia Marequinhy.

W ostatnich tygodniach było tyle rozmów o tej rzece i tyle o nią swaru, że patrzę na jej ujście z pewnym wzruszeniem. Ujście to jest dość szerokie, prawie jak Warta pod Poznaniem, lecz Pazio twierdzi, że już kilka kilometrów powyżej koryto rzeki znacznie się zwęża, tworząc owe zdradzieckie bystrzyny i wodospady. Natomiast Ivahy w tym miejscu, gdzie stoimy, ma wody mniej więcej tyle, ile Odra przed dopływem Nysy.

Nie zwlekając siadamy do ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin