Raspail Jean - Siedmiu jezdzcow.rtf

(558 KB) Pobierz
Raspail Jean

             

              Jean Raspail

             

              Siedmiu jeźdźców opuściło

              Miasto o zmroku przez

              Bramę Zachodnią, której

              nikt już

              nie strzegł..

             

             

             

             

              PrzekładBeata Biały

              Tytuł oryginału: Sept cavaliers ąuitterent la ville au crepuscule par la porte de I ‘Ouest

I

 

              Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią, której nikt już

              nie strzegł, i ruszyło w stronę zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko

              głowami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy wyjechali przed

              nimi), bo przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a

              wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły

              się zimno niczym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wykonując rozkaz księcia,

              po prostu wyruszyli, a najmłodszy z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod

              nosem jakąś piosenkę...

              Ich dowódca, pułkownik bez wojska, hrabia Sylwiusz von Pikkendorff, został nocą

              wezwany do księcia. Przemierzając wiodące do zamku puste ulice Miasta, musiał oświetlać

              sobie drogę pochodnią. Gazu nie było od miesięcy, klosze latarń dawno potłuczono. Hulający

              wiatr trzaskał drzwiami niezamieszkałych domostw, ale te oznaki porzucenia w opuszczonym

              mieście nikomu już nie przeszkadzały. Jeszcze tylko kilka rodzin uparcie trwało w szczelnie

              zamkniętych domach, kryjąc się za zaciągniętymi zasłonami i zatrzaśniętymi okiennicami.

              Jedyną oznaką życia było blade, żółtawe światło lampy naftowej, wypełzające przez szparę

              między zasłonami, które jakaś ludzka postać natychmiast trwożliwie zaciągała. To byli ostatni

              wierni poddani księcia. Dopóki na zamku paliło się światło, choćby słabe i niepewne, oni nie

              zagaszą swojego. Był to już ostatni pewnik w ich życiu i jedyny sposób, by go wyrazić.

              Wspinając się stromą, brukowaną uliczką, hrabia Sylwiusz usłyszał płacz dziecka.

              Uciszając stukot swoich butów, zatrzymał się i poszukał oczami okna, zza którego dochodził

              ten jakże cenny, smutny dźwięk, to młode i pulsujące pośród nocy życie. Z gardłem

              ściśniętym ze wzruszenia pił dźwięki owego łkania niczym wędrowiec na pustyni, który

              łapczywie spija zbawienne krople deszczu. Ile dzieci urodziło się w Mieście w ostatnim roku?

              Nietrudno było obliczyć, ale hrabia szybko i ze smutkiem dał sobie spokój. Jakaś kobieta

              zaczęła śpiewać melancholijną kołysankę w starodawnym dialekcie z gór, a jej głos chwilami

              załamywał się i przechodził w szloch. Potem piosenka się urwała. Dziecko musiało zasnąć i

              Sylwiusz ruszył w dalszą drogę.

              Przeciął dzielnicę uciech, leżącą w nieco wyższej części miasta. Dawniej

              rozbrzmiewała tu muzyka i krzyki, wszystkie okna jarzyły się światłem i wychylały się z nich

              piękne dziewczęta, wzywające mężczyzn gestem swych białych ramion; dziś to miejsce było

              ucieleśnieniem ciszy i ciemności.

              A jednak na końcu ciemnej ulicy paliło się samotne światło, niczym dalekie

              wspomnienie. Za szybą czekała kobieta. Kochał ją każdy, kto liczył się w Mieście. Z

              rozpuszczonymi włosami, ubrana w wydekoltowany biały gorset i opadającą do stóp

              spódnicę, wpółleżała w fotelu przy żarzącym się koI minku i śniła z otwartymi oczami.

              Sylwiusz pchnął drzwi i wszedł do środka.

              - Czemu nie wyjechałaś z innymi? - spytał.

              - Z tymi psami? No nie! Niech się migdalą ze swoimi sukami, ale już nigdy nie

              tknąFedory! Sylwiuszu, daj mi trochę czułości.

              Wziął ją na chwilę w ramiona, przesunął wargami po jej twarzy, szepcząc proste

              słowa, że miłość jest warta tyle, ile jej sami ofiarujemy.

              - Czeka na mnie książę - powiedział wreszcie, rozplątując nagie ramiona otaczające

              jego szyję. - Wstąpię, wracając z zamku. To może trochę potrwać.

              Fedora podłożyła do ognia bierwiono, które zaczęło trzaskać.

              - Nie zwlekaj zbyt długo - powiedziała. - Spójrz, jak mało zostało drewna. Nie

              wystarczy do rana. Potem zrobi się zimno.

              Droga wiodąca do zamku przechodziła obok więziennego muru podziurawionego

              okratowanymi oknami. Brama była szeroko otwarta na opustoszały, więzienny dziedziniec.

              Budka strażnika była pusta, podobnie jak cztery narożne wieżyczki. Znikli więźniowie

              i strażnicyjedni warci drugich. W końcu się z sobą zbratali, korzystając z pobłażliwości

              księcia. Otwarto żelazne sztaby drzwi i wszyscy uciekli.

              Teraz dziko harcowali po wsiach. Ostatnie raporty, jakie kilka tygodni wcześniej

              nadeszły od większości gubernatorów prowincji, donosiły o czynach haniebnych. Od tamtej

              pory

              - żadnych wieści. Nieco dalej, na głównym posterunku policji, też panowała głucha

              cisza, przerywana jedynie popiskiwaniem szczurów, które buszowały wśród policyjnych kar-

              totek. Tu agonia trwała nieco dłużej, karmiąc się anarchią.

              Między policjantami dochodziło do porachunków. Ich szeregi przerzedziła śmierć,

              częściej spowodowana zabójstwem niźli epidemią szerzącą się w wśród najbardziej żywotnej

              części ludności Miasta. I w tym wypadku dało znać

              sobie prawo silniejszego. Panami sytuacji stali się najgorsi dranie, którzy potem

              porzucili tę wyeksploatowaną żyłę złota, jaką stało się Miasto. Naczelnik policji, bogacz nad

              bogacze, dał za te rabunki głowę. Kiedy uwikłany w zbrodnie Sąd Najwyższy, podczas

              ostatniego posiedzenia przed swym rozwiązaniem, postanowił puścić naczelnika wolno,

              hrabia Sylwiusz, na rozkaz księcia, osobiście go zastrzelił.

              Jeszcze tego wieczora, pospiesznie krocząc po schodach wiodących na dziedziniec

              katedry, pułkownikmajor wspominał bez najmniejszych wyrzutów sumienia radość, z jaką

              wypalił z pistoletu w łeb tego nędznika.

              Na frontonie katedry św. Ulika, patrona miasta i założyciela dynastii, połyskiwała

              słabo rozeta z witrażem Sądu

              Ostatecznego, a raczej to, co z niej zostało. Archaniołowie nie mieli już twarzy, a z

              Boga Wszechmocnego zostałajedynie wzniesiona ręka, trzymająca się na kawałkach ołowiu.

              Choć ci, co rozbili rozetę, odeszli gdzie indziej zaspokajać głód niszczenia, dzieła

              dokończy pierwszy lepszy podmuch wiatru. Olbrzymia nawa, ziejąca pustymi oczodołami

              potłuczonych witraży i przeszywana mroźnym przeciągiem, zdawała się żyć wyłącznie

              pohukiwaniem czarnych puszczyków

              bezszelestnym lotem sówek między kolumnami. Z powodu tej pustki sprawiała

              wrażenie znacznie szerszej niż była. Ponieważ pociągi z węglem i drewnem na opał nie

              docierały już do Miasta, pobliski uniwersytet, policja, budynek Skarbu

              i parę innych nadużywających władzy instytucji publicznych karmiło swoje grzejniki

              kościelnymi ławkami, stallami i misternie rzeźbionymi, renesansowymi konfesjonałami.

              To była ich zemsta na Kościele. Rozkrzyżowawszy ramiona przed głównym ołtarzem,

              kardynał zdołał jedynie uratować rzeźbione retabulum z X wieku, na którym św. Ulik podaje

              dłoń Panu Jezusowi i Dziewicy Maryi. Uparcie nie zgadzał się, by do jego pieca wrzucano

              meble rabowane z kościoła i wkrótce umarł z zimna i zgryzoty w swoim maleńkim pokoiku w

              Pałacu Biskupów, gdy stara gospodyni w kornecie

              Służebnic Maryi grzała sobie dłonie o miseczkę jego zupy.

              To był szlachetny, święty człowiek. Nikt tego nie dostrzegał, poczynając od księcia,

              który uważał go za kościelną marionetkę, witającą go na dziedzińcu katedry w swojej capa

              magna, kapeluszu z frędzlami i czerwonych trzewikach i wypowiadającą konwencjonalne

              słowa, które kolejni książęta znali na pamięć. Pochowany został w obecności resztki

              państwowych oficjeli pod płytami głównego ołtarza, obok swoich poprzedników, ale ucieczka

              kamieniarzy sprawiła, że nie zdążono już wygrawerować na płycie nagrobnej jego imienia i

              zasług. Miał odejść w zapomnienie. I tylko Bóg zachował go w pamięci.

              Wchodząc do katedry, hrabia Sylwiusz dostrzegł w głębi chóru światło - to samo,

              które odbijało się w resztkach rozety. Przed Najświętszym Sakramentem, skąpo oświetlonym

              pół tuzinem ogarków, klęczał i modlił się jakiś człowiek. Słysząc za sobą kroki, wstał i

              odwrócił się, szybko wyciągając zza pasa kawaleryjski pistolet, który wycelował w

              przybysza.

              - Ach, to ty, Sylwiuszu - powiedział.

              Po purpurze pasa i guzików sutanny i po wielkim krzyżu na piersi można było poznać

              biskupa. Młodego biskupa. Jego

              Ekscelencja Osmond Van Beck, koadiutor miejscowego kardynała, nie miał więcej niż

              trzydzieści pięć lat. Tyle sattio, co hrabia Sylwiusz.

              - Przestraszyłem cię, Osmondzie? - spytał hrabia.

              Biskup uśmiechnął się.

              - Wiesz, że nie. Strzelam szybko i celnie. Na pewno bym nie spudłował.

              - W rzeczy samej - odparł Sylwiusz, wskazując na leżące w cieniu zwłoki, z

              myśliwskim karabinem o gwintowanej lufie we wciąż zaciśniętej dłoni. - Kto to?

              - Funginista. Pałęta się ich jeszcze kilku po Mieście.

              Nie mają nic do stracenia, bo wiedzą, że są zgubieni.

              Fungus toxicus, grzyb halucynogenny wywołujący napady agresji i dający złudzenie

              nieśmiertelności, zebrawszy śmiertelne żniwo wśród młodych ludów Zachodu i Wschodu,

              pojawił się w Mieście i całym kraju kilka lat wcześniej.

              Książę, który nie sięgnął w porę po radykalne metody, próbował z nim walczyć w

              typowy dla siebie łagodny sposób.

              Przy milczącym przyzwoleniu policji, fungus toxicus był uprawiany na grządkach

              licznych stołecznych warzywników.

              Jego miłośnicy tworzyli zorganizowaną, a zarazem anarchistyczną sektę, której

              członków, funginistów, wciąż przybywało, choć grzyb zabijał w przeciągu sześciudwunastu

              miesięcy każdego, kto go zaczął zażywać. Żadnego ratunku, żadnych wyjątków. Z wszystkich

              nieszczęść, jakie spadły na

              Miasto, to było jedno z najgorszych.

              - To jeszcze dzieciak - smutno zauważył hrabia Sylwiusz.

              - Dzikie zwierzę - odparł biskup. - Wybór był pro-

             

              ty: albo ja, albo on. Mogłem przywdziać koronę męczeństwa. Wystarczyło, bym się

              zawahał. Tam, w górze, Pan przyjąłby mnie z radością, a tu życie nie jest wcale takie wesołe.

              Ale który z nas dwóch jest bardziej potrzebny Bogu tutaj, na ziemi? Ten nieszczęsny dzieciak

              czyja?

              - I Bóg udzielił ci odpowiedzi?

              - Nie było czasu. Odpowiedziałem za Niego.

              - Żałujesz?

              - Oczywiście, że nie! - odparł biskup Osmond z autentycznym zapałem. - Choć nawet

              nie mogę się wyspowiadać. Poza mną nie ma już w mieście ani jednego katolickiego księdza.

              Ostatni czmychnął wczoraj. Kapelan ze szpitala. Przeleciał galopem przez sale szpitalne,

              udzielając ogólnego rozgrzeszenia, potem zrzucił stułę, ubrał się po cywilnemu i uciekł.

              Byłem tam dziś rano. To straszne. Ci ludzie umierają. Co możemy na to poradzić?

              - Nic - odparł hrabia Sylwiusz.

              Z biskupem Van Beckiem znali się od dawna. W szczęśliwych czasach obaj unikali

              salonów i przyjęć, galopując konno strzemię w strzemię przez usiane bukami i brzozami

              piaszczyste równiny wokół Miasta, siedząc przy ognisku na pniu zwalonego drzewa i jedząc

              pieczonego na rożnie zająca. Dla nich słowa miały ten sam sens i obaj byli w nich oszczędni.

              - To pora nabożeństwa - rzekł biskup. - Świetnie, żeś przyszedł. Kościelny też uciekł.

              Zakrystian nie żyje.

              - Czeka na mnie książę - powiedział Sylwiusz. - Wokół niego także już pusto.

              - Tylko minutkę, proszę. Tylko zadzwoń na nabożeństwo. Mniejszy dzwon nie jest za

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin