Hugh Lofting
Cyrk doktora Dolittle
Przełożyła z języka angielskiego Janina Mortkowiczowa
Ilustrował Zbigniew Lengren (kolorowały dzieci)
Tytuł oryginału Doctor Dolittle's cirkus
Wydanie polskie 1956
DLA MŁODSZYCH DZIECI (8-10 lat)
W książce tej opisane są przygody, które doktor Dolittle przeżył w wędrownym cyrku.
Z początku doktor nie miał wcale zamiaru prowadzić takiego życia przez czas dłuższy. Chciał tylko wystawiać na pokaz dwugłowca tak długo, dopóki nie zbierze dosyć pieniędzy, aby zapłacić za wypożyczony statek, który rozbił się u wybrzeży Afryki. Ale Tu-Tu przypomniała bardzo słusznie, że chociaż Janowi Dolittle nie trudno było się wzbogacić, gdyż w sprawach pieniężnych miał małe wymagania a dużo szczęścia, daleko trudniej przychodziło mu utrzymać pieniądze. Dab-Dab mawiała zawsze, że od czasu gdy poznała doktora, powadziło mu się dobrze już pięć albo sześć razy, im jednak był bogatszy, tym bardziej należało się spodziewać, że na nowo zbiednieje. Dab-Dab, mówiąc tak, nie myślała, rzecz prosta, nigdy o wielkim majątku. Ale w tym czasie kiedy doktor Dolittle urządzał pokazy cyrkowe, miewał często tyle pieniędzy w kieszeni, że mógł uchodzić za bardzo zamożnego. Mimo to regularnie, jak w zegarku, przy końcu każdego miesiąca nie miał już ani grosza.
Wróćmy jednak do tych czasów, kiedy doktor Dolittle i jego zwierzęta: pies Jip, kaczka Dab-Dab, sowa Tu-Tu, prosię Geb-Geb, dwugłowiec i biała myszka powrócili nareszcie po długiej podróży z Afryki do swego małego domku w Puddleby nad rzeką Marsh. Trzeba było teraz pomyśleć o wyżywieniu tak licznej rodziny, a doktor nie miał ani grosza i bardzo się kłopotał, jak sobie poradzi, zanim nie znajdzie odpowiedniego cyrku, w którym mógłby wystawić dwugłowca na pokaz.
Na szczęście zapobiegliwa Dab-Dab zabrała z sobą na wszelki wypadek zapasy, które po ukończeniu podróży zostały jeszcze w spiżarni statku piratów. Uważała, że przy dużej oszczędności powinno to było starczyć na jeden albo na dwa dni. Lecz radość powrotu do domu była u zwierząt tak wielka, że żadne z nich, prócz Dab-Dab, nie myślało o tym, co będzie dalej.
Dobra gospodyni udała się natychmiast do kuchni i zabrała się do szorowania garnków i do gotowania obiadu. Całe zaś towarzystwo z doktorem na czele pobiegło do ogrodu, aby się przywitać z ulubionymi miejscami. Zwierzęta były jeszcze zajęte zaglądaniem do każdego zakątka i do każdej kryjówki swej ukochanej siedziby, gdy rozległ się dzwonek - uderzenie łyżką o patelnię - wzywający na obiad. Wszyscy pośpieszyli natychmiast, ciesząc się na myśl, jak to będzie przyjemnie zasiąść do stołu w dawnej miłej, kochanej kuchni, gdzie się tyle dobrych chwil razem spędziło.
- Jest tak zimno, że można by już napalić w kominku - powiedział Jip, gdy zasiedli wszyscy do stołu. - Ten wrześniowy wiatr porządnie wieje. Doklorze, czy nie chciałby nam pan opowiedzieć czegoś ciekawego? Tak dawno nie siedzieliśmy już przy kominku!
- A może nam pan przeczyta coś z książki o zwierzętach - zawołało Geb-Geb - może o lisie, co chciał skraść gęś!
- Hm, hm, może - odpowiedział doktor. - Zobaczymy, zobaczymy. Jakie wyśmienite sardynki mieli ci piraci! Od razu można poznać, że pochodzą z Bordeaux; nie ma wątpliwości, że to prawdziwe francuskie sardynki.
W tej chwili zawołano doktora do gabinetu, do pacjenta. Była to łasica, która złamała sobie pazurek. Zaledwie doktor skończył opatrunek, gdy przyfrunął z sąsiedztwa po poradę kogut z chorym gardłem. Był tak zachrypnięty, że piał szeptem i wskutek tego nie mógł nikogo rano zbudzić. Potem zjawiły się dwa bażanty, prowadząc swoje wątłe pisklę, które od urodzenia cierpiało na brak apetytu.
Chociaż ludzie w Puddleby nie wiedzieli jeszcze nic o powrocie doktora, to jednak wśród zwierząt i ptaków rozeszła się już ta nowina. Przez całe poobiedzie Jan Dolittle zajęty był zakładaniem opatrunków, udzielaniem porad i pisaniem recept, gdy tymczasem ogromny tłum najrozmaitszych zwierząt czekał cierpliwie na swoją kolej przed drzwiami poczekalni.
- Niestety! Zupełnie to samo, co dawniej - wzdychała Dab-Dab. - Ani chwili spokoju! Pacjenci w ogonku rano, w południe i wieczorem!
Jip miał rację, o zmierzchu zrobiło się porządnie zimno. Na szczęście w piwnicy było dosyć drzewa, aby napalić w dużym kominku, przy którym po kolacji zgromadziły się wszystkie zwierzęta, zamęczając doktora, aby im opowiedział jakąś bajkę albo przeczytał rozdział z jednej ze swych książek.
- Pomyślcie lepiej o tym - powiedział doktor - jak znaleźć cyrk. Jeżeli chcemy zdobyć pieniądze, aby zapłacić marynarzowi za statek, musimy to obmyślić już teraz. Dotąd nie natrafiliśmy na żaden cyrk, do którego moglibyśmy się przyłączyć. Chciałbym wiedzieć, jak się do tego zabrać. Wędrowne cyrki, jak wiecie, są ciągle w drodze. Kogo właściwie mógłbym o to zapytać?
- Pst! - szepnęła Tu-Tu. - Czy nie słyszycie dzwonka u drzwi wejściowych?
- To dziwne! - krzyknął doktor powstając. - Już goście?
- Może to ta stara pani chora na reumatyzm - powiedziała biała mysz, kiedy doktor wyszedł do przedpokoju. - Zapewne lekarz w Oxentorpe nie leczył jej tak dobrze, jak sobie wy obrażała.
Kiedy Jan Dolittle zapalił światło w przedpokoju i otworzył drzwi, ujrzał stojącego na progu karmiciela kotów.
- Halo, Mateusz Mugg, jako żywo! - zawołał doktor. - Wejdźcie, Mateuszu, proszę bliżej. Skąd wiecie, że już wróciłem?
- Poczułem to w kościach, panie doktorze - odrzekł Mateusz potykając się o próg. - Właśnie dziś rano powiedziałem do mojej żony: „Teodozjo, tak się czuję, jakby doktor miał wrócić. Zajrzę dziś wieczorem do jego domku".
- Cieszę się bardzo, żeście przyszli, Mateuszu - rzekł Jan Dolittle. - Chodźmy do kuchni, tam jest ciepło.
Jakkolwiek Mateusz Mugg powiedział, że przyszedł na chybił-trafił, przyniósł jednak na wszelki wypadek podarki: kość baranią dla Jipa, kawał sera dla myszki, marchew dla Geb-Geb i doniczkę z pelargonią dla doktora.
Gdy gość zasiadł już wygodnie w fotelu przed kominkiem, podał mu doktor woreczek z tytoniem, zapraszając do napchania sobie fajki.
- Czy zamierza pan tym razem pozostać długo w domu, panie doktorze? - zapytał Mateusz.
- I tak, i nie - odrzekł doktor. - Najchętniej posiedziałbym tutaj w spokoju kilka miesięcy, żeby doprowadzić ogród do porządku, gdyż zdziczał straszliwie. Ale na nieszczęście muszę przedtem zarobić trochę pieniędzy.
- Hm - rzekł Mateusz i wypuścił kłąb dymu ze swej fajki. - Próbowałem to robić przez całe życie, ale nigdy mi się nie udawało. Swoją drogą, mam zaoszczędzonych dwadzieścia pięć szylingów. Jeśliby się panu mogły przydać...
- Dziękuję wam, Mateuszu, bardzo dziękuję, ale potrzeba mi bardzo dużo pieniędzy. Muszę zapłacić długi. Posłuchajcie, przywiozłem z Afryki nowe dziwne zwierzę. Posiada dwie głowy. Małpy w Afryce podarowały mi tego dwugłowca za to, że je leczyłem podczas epidemii, i poradziły mi pokazywać go w wędrownym cyrku. Czy chcielibyście go obejrzeć?
- Naturalnie! - zawołał karmiciel kotów. - To musi być bardzo ciekawe l
- Pasie się na trawniku w ogrodzie - rzekł doktor. - Ale nie gapcie się za długo. Dwugłowiec nie jest do tego przyzwyczajony i wstydzi się bardzo. Weźmiemy z sobą wiadro z wodą i będziemy udawali, że chcemy go tylko napoić.
Gdy Mateusz wrócił z doktorem do kuchni, promieniał z zachwytu.
- Ależ, doktorze - wolał - zrobi pan majątek na tym stworzeniu! Nikt od początku świata nie widział czegoś podobnego. I tak byłem zawsze zdania, że powinien pan występować w cyrku, doktorze. Pan, jedyny człowiek, rozumiejący mowę zwierząt! Od kiedy pan zaczyna?
- Otóż to właśnie, może będziecie mi mogli dopomóc. Chciałbym się przyłączyć do przyzwoitego cyrku, do ludzi, którzy by mi się podobali. Rozumiecie?
Mateusz Mugg nachylił się i trącił doktora fajką w kolano.
- Mam coś odpowiedniego dla pana - powiedział. - W Grimbledon na jarmarku występuje obecnie najlepszy cyrk, jaki sobie można wyobrazić. Jarmark w Grimbledon potrwa jeszcze tydzień, a cyrk zostaje tam do soboty. Byliśmy w nim z Teodozją zaraz pierwszego dnia. Nie jest to duży cyrk, ale świetny - pierwsza klasa. Mógłbym zabrać tam pana z sobą jutro z rana. Rozmówiłby się pan. z właścicielem? Jak się pan na to zapatruje?
- Doskonale - rzekł doktor - ale na razie nie mówcie nikomu nic o moim zamiarze. Dopóki dwugłowiec nie wystąpi publicznie, nikt nie powinien wiedzieć o jego istnieniu.
Mateusz Mugg był dziwnym człowiekiem. Zmieniał wciąż zajęcia i prawdopodobnie wskutek tego nie zarabiał nigdy dużo pieniędzy. Wszystkie jego próby rozpoczynania nowych zawodów kończyły się zwykle tym, że powracał, by znów sprzedawać pokarm dla kotów i wyłapywać szczury rolnikom i młynarzom w okolicach Puddleby.
Mateusz próbował już znaleźć zajęcie w cyrku podczas jarmarku w Grimbledon, ale odprawiono go z niczym. Teraz jednak, gdy dowiedział się, że doktor Dolittle chce wstąpić do cyrku i do tego z takim nadzwyczajnym okazem jak dwugłowiec, nadzieje jego wzrosły i tego wieczoru, wracając do domu, widział już w swej wyobraźni siebie i swego ukochanego doktora na czele największego cyrku na świecie.
Raniutko następnego dnia stawił się Mateusz znowu w domu doktora. Dab-Dab wetknęła im do kieszeni na obiad po kilka bułeczek z sardynkami i ruszyli w drogę. Z Puddleby do Grimbledon było daleko, ale po pewnym czasie, gdy doktor z Mateuszem wędrowali w milczeniu szosą, usłyszeli za sobą stuk kopyt. Obejrzeli się za siebie i ujrzeli chłopa jadącego na wozie do miasta. Chłop zabrałby chętnie dwóch pieszych podróżnych, ale jego żonie nie podobało się nędzne ubranie Mateusza i nie pozwoliła zatrzymać wozu.
- To się nazywa miłość bliźniego - odezwał się karmiciel kotów, kiedy wóz ich mijał. - Samemu rozłożyć się wygodnie, a nam pozwolić biec za sobą. To Izydor Stiles, najbogatszy gospodarz z całej okolicy. Tępię mu często szczury. A ten stary, pyszałkowaty strach na wróble - to jego żona. Czy pan widział, jak na mnie popatrzyła? Tępiciel szczurów nie wydaje jej się godnym towarzystwem w podróży.
- Patrzcie, Mateuszu - zawołał doktor - zatrzymali się i zawracają!
Koń, który wiózł chłopa, znał doktora doskonale ze słyszenia i z widzenia, poznał więc natychmiast w tym małym, grubym panu znakomitego doktora Jana Dolittle. Ucieszył się bardzo z powrotu przyjaciela zwierząt i zawrócił, nie zwracając uwagi na to, że jego pan ściąga mocno lejce. Chciał przywitać się z doktorem i dowiedzieć się o jego zdrowie.
- Dokąd pan idzie? - zapytał koń.
- Na jarmark do Grimbledon - odpowiedział doktor.
- My także - rzekł koń. - Dlaczego nie siadacie na wóz? Jest miejsce obok starej.
- Nie zaproszono nas - odpowiedział doktor. - Twój gospodarz skręca znowu w stronę Grimbledon. Nie drażnij go zanadto. Ruszaj i nie troszcz się o nas, damy sobie jakoś radę.
Bardzo niechętnie uległ koń wreszcie swemu panu, odwrócił się i ruszył w drogę na jarmark. Ale nie ubiegł jeszcze pół mili, gdy zaczął mówić do siebie: „To wstyd, żeby taki wielki człowiek szedł piechotą, a chamstwo rozpierało się na wozie. Niewart byłbym funta kłaków, gdybym ich zostawił na szosie".
I koń udając, że się czegoś zląkł na drodze, zawrócił nagle i pobiegł pełnym galopem z powrotem do doktora. Gospodyni wrzasnęła, a jej mąż zawisł całym ciężarem na lejcach. Ale koń nie zwracał na to uwagi. Kiedy zrównał się z doktorem, stanął dęba, zaczął wierzgać tylnymi nogami i zachowywał się jak dzikie źrebię.
- Wsiadaj pan, doktorze, albo wrzucę tych gamoniów do rowu - szepnął.
Doktor, który obawiał się wypadku, ujął konia za cugle i poklepał go po grzbiecie. Koń uspokoił się natychmiast i złagodniał jak jagnię.
- Pański koń jest trochę niespokojny - rzekł doktor do gospodarza - pozwoli mi pan powozić kawałek drogi? Jestem mianowicie doktorem weterynarii.
- Bardzo chętnie - powiedział gospodarz. - Wmawiałem sobie, że znam się na koniach, ale z tym nie mogę sobie dzisiaj w żaden sposób poradzić.
Gdy doktor wsiadł na wóz i wziął lejce do ręki, Mateusz Mugg poszedł za jego przykładem i umieścił się z zadowolonym uśmieszkiem obok oburzonej gospodyni.
- Piękna pogoda, pani Stiles - rzekł do niej uprzejmie - jak się powodzi szczurom w stodole?
Około południa przybyli do Grimbledon. W mieście był bardzo wielki gwar i ożywiony, świąteczny nastrój. Na targu tłoczyły się piękne woły, nagrodzone wieprze, tłuste owce i konie powozowe z kolorowymi wstążkami, wplecionymi w grzywy. Doktor z Mateuszem przepychali się cierpliwie poprzez wesoły tłum, dążąc na plac, gdzie mieścił się cyrk. Doktor obawiał się, że każą mu zapłacić za wejście, a nie miał ani grosza w kieszeni.
Przy wejściu do cyrku urządzone było wzniesienie z kurtyną w głębi. Wyglądało to jak teatr pod gołym niebem. Na tej scenie stał człowiek z ogromnymi, czarnymi wąsami. Od czasu do czasu wychodzili zza kurtyny różni cyrkowcy w kostiumach, a człowiek z wąsami przedstawiał ich zdumionej publiczności i opowiadał dziwy o ich nadzwyczajnych zaletach. Czymkolwiek byli: klownami, akrobatami czy poskromicielami wężów, o każdym mówił, że jest najsławniejszy na całym świecie: Wywierało to wielkie wrażenie na zgromadzonej publiczności i raz po raz wysuwał się ktoś z tłumu, płacił przy kasie za wejście i udawał się w głąb cyrku.
- Czy nie mówiłem panu? - szepnął Mateusz Mugg doktorowi do ucha. - Świetne widowisko! Mnóstwo ludzi przychodzi.
- Czy ten człowiek to dyrektor? - zapytał doktor.
- Rozumie się, sam Blossom, Aleksander Blossom. To ten, z którym musimy porozmawiać.
Doktor zaczął przepychać się przez tłum, a Mateusz podążał za nim. Nareszcie przedostali się do pierwszego szeregu i próbowali znakami dać dyrektorowi do zrozumienia, że chcą z nim mówić. Ale pan Blossom był tak zajęty wychwalaniem cudów swego cyrku, że doktor - mały człowieczek w tłumie - nie przyciągnął jego uwagi.
- Właź pan na scenę! - zawołał Mateusz. - Właź pan i rozmów się z nim.
Doktor wdrapał się w końcu na brzeg sceny i kiedy stanął przed tak wielkim zgromadzeniem ludzi, poczuł ogromne zakłopotanie. Zebrał się jednak na odwagę, pociągnął wrzeszczącego dyrektora za rękaw i rzekł:
- Przepraszam pana.
Pan Blossom przestał wywrzaskiwać cuda o swoim cyrku „największym na świecie" i wlepił wzrok w małego, okrągłego człowieczka, który nagle zjawił się obok niego. Doktor zaczął chrząkać, nastąpiła cisza, wśród publiczności rozległy się chichoty.
Blossomowi, jak większości cyrkowców, nie brakło nigdy słów, nie tracił też nigdy sposobności, aby się zabawić kosztem innych. W czasie gdy Jan Dolittle wciąż jeszcze zastanawiał się, jak ma zacząć, dyrektor zwrócił się znów do tłumu i, wskazując na doktora, zawołał :
- Łaskawe panie i szanowni panowie! Oto jest prawdziwy Humpty-Dumpty. Proszę płacić za bilety i wchodzić, aby zobaczyć, jak będzie fikał kozły.
Publiczność trzęsła się ze śmiechu, a biedny doktor wstydził się coraz bardziej.
- Niech pan do niego mówi, doktorze, niech pan mówi! - wołał z dołu Mateusz Mugg.
Kiedy śmiech ustał, doktor spróbował odezwać się na nowo. Ale zaledwie otworzył usta, gdy z tłumu rozległ się głośny okrzyk: „Janie!" - doktor odwrócił się i spojrzał poprzez głowy ludzi, aby zobaczyć, kto go woła po imieniu. W środku tłumu ujrzał kobietę machającą gwałtownie zieloną parasolką.
- Kto to jest? - zapytał Mateusz.
- Na litość boską! - zawołał doktor złażąc zawstydzony ze sceny. - Co my teraz zrobimy, Mateuszu? To Sara!
entlik