Przybylski Seweryn - Goniec królewski.rtf

(386 KB) Pobierz
SEWERYN PRZYBYLSKI

 

 

 

 

SEWERYN PRZYBYLSKI

 

 

 

 

GONIEC KRÓLEWSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA  1959

 

 

1. Przysięga zemsty

 

 

Kończyła się noc w puszczy. Nie było widać jeszcze zórz, jeszcze nie czerwieniało niebo, ale już ranne szrony zieleniały, a strach nocy począł uciekać w kryjówki i gąszcze kniei prastarej, która obrastała całą dziedzinę laszą.

Wśród szarzejących mroków przesuwali się dwaj chłopcy. Czasem trzaskały obumarłe gałęzie kalin i wilczej jagody, czasem stuknął łuk o pień, a w kołczanie zadzwoniły strzały.

 

— Bolku — szepnął starszy, wysoki chłopak, może siedemnastoletni — nie boisz się?

— Przecz?

— Ledwie wyleźliśma z matni Boruty, jeno co minęliśma bajora, w których tańczą dzi-wożony, a już idziema nad brzeżek, gdzie najgęściej topielce pociągają ludzi w toń... O, patrz, patrz!

Szept wyrostka stał się przejmujący. Złośliwy chłopczysko naumyślnie mówił głosem syczącym a przyduszonym, a palcem wskazał na łyse okienko wśród gałęzi, gdzie przez nikłą plamę księżycowego blasku przesunął się nietoperz.

— Miesiąc świeci, martwiec leci... Szach, szach. Strach, strach.

— Bredzisz, Uniszu, zaś byłby martwiec? Gacek jeno!

Przecież ciarki przeleciały przez chłopca. A nuż? Tyle się nasłuchał baśni strasznych, w długie zimowe wieczory opowiadanych przy niesamowitym ćwierkaniu świerszczy.

Licho jakoweś zawżdy u boru się tłucze.

„Jeden to poszedł w ostęp i tyla... i nikt go więcej nie obaczył — pomyślał Bolko, chłopiec mały, może czternaście lat mający.

Gdyby nie silne, rozwinięte mięśnie dzieciaka, rzekłbyś: po co taki malec poszedł z łukiem w r?

Stanęli nad brzegiem Sanu. Wśród czarnych obramowań puszczy toczyła się z lekkim pluskaniem jasna, potężna struga, a w grzbietach fal zaczęły już igrać pierwsze gońce słońca powstającego, pierwsze zorze, różowe zapowiedzi dnia.

Nie tu łosie chadzają poić się, tu żeremia bobrowe. Pójdź dalej brzegiem, potem nad urwisko, za krzem skryć się potrza — rozkazywał Unisz, a Bolko słuchał pokornie starszego towarzysza i doradcy.

Wśród chłopców, którzy w Przemyślu rośli i ćwiczyli się do służby dla ojczyzny, do pracy wojennej, Unisz był najstarszy, prawie już dorosły. Sulima, ojciec Bolka a włodarz grodu z ramienia króla Mieszka II, zapowiedział, że wnet Unisz przywdzieje hełm i w druży-nie królewskiej strzec będzie i bronić wschodniej rubieży polskiej.

Dobrze, że się migiem rozwidnia. Strzelać będzie się śwarnie — mówił Unisz zacie-rając ręce i od dojmującego chłodu porannego, i z uciechy.

Rozwidniać nie rozwidnia się, zawżdyć łosia ustrzelę.

Nie chełp się, boś łucznik znów nie taki przedni.

Nie? Ho, ho, widzieli cię! Ktoże lepszy ode mnie?

Jakiś do chwalby skory! Własna chwalba cuchnie. A i tak Lutilo od ciebie udolniej strzela, o mnie nie mówięcy.

— Pewnikiem. Ale cóż ci Lutilo? Dyć on Niemiec, starszego niemieckiego syn. W drużynie bojować nie będzie.

Niby jak?

Dopiero król Bolesław sprowadził Niemców do Przemyśla i zawżdyć oni cudzy, jeno goście.

Jak będzie potrza, to Niemcy będą musieli iść na obronę grodu. E, co ty wiesz, z dziećmi i tak się o wojennych prawach nie prawi.

Nie jestem dziecko, ja, ja... — tu zaciął się Bolko, chciał już powiedzieć: dorosły, ale trochę mu wstyd było — duży chłopak.

Koniowi pod brzuchem przeszedłbyś.

Czternaście roków mi przeszło.

I takeś jeno chłopak. Ja co innego. Ja już dorosły.

Do misy dorosły, a do boju nie.

Cichaj. Wiele ode mnie starszy Smogor alebo Muchło? A Muchło nas wszytkich ćwiczy. I z łuku strzelać, i wierzchem jeździć, i toporem rąbać a mieczem, i szczytem się zasłaniać.

We wszytkim ci Muchło pierwszy.

Bolko już miał kłótliwą jakąś odpowiedź, ale ledwie usta otworzył, runął jak długi, rozsypując wszystkie strzały.

Nowe licho zdarzyło. Oj, krew.

Idź w te pędy do matuchny, niech ci nochal obwiąże, jucha ci się broczy — drwił Unisz, widząc w blaskach przedświtu, jak Bolko zaplątał się nogą w wystający korzeń i przewrócił się rozkrwawiając sobie policzek o ostrą, ciernistą gałąź.

Bolko przełknął drwiny milcząco.

Nochal, nie nochal. Jeno mnie coś drapnęło.

Pociągnął ręką po twarzy i otarł korale krwi w bujne jasne włosy, spadające na szerokie ramiona.

Milczeli chwilę. Pilnie i uważnie patrzyli pod nogi.

Bolko zaperzał się dalej.

Dorosły, nie dorosły! Kto prawdziwie dorosły, ujrzymy, gdy będzie strzelał do zwie-rza.

Zgoda.

I tak niech będzie. Oto i poidło.

Brzeżek lasu zniżał się. Puszcza otaczała małą zatokę. Drzew tu było mało, krzaki tylko zalegały dużą przestrzeń.

Przed wschodem słońca tu zwierz gruby lubi się napoić. Zapamiętaj sobie takie miejsca — pouczał Unisz.

Chłopcy z grodu przemyskiego dla wyćwiki wojskowej chadzali ciągle na łowy. Mocny Niedan zaprawiał ich w tym, woj królewski, któremu za wiele, wiele przewag w boju przy-sługiwała nazwa pełna czci: witeź. Unisz, który na licznych łowach był, i to na najgrubszego zwierza, na tury i niedźwiedzie, za sprawnego poczytywał się łowcę.

Chłopcy czekali, czekali.

Było już tak jasno, że policzyłbyś liście na krzaku odległym o rzut kamieniem. Wśród ciszy rozległo się beczenie. Łoś dał znak ostrzegawczy. Unisz i Bolko skierowali wzrok w puszczę, ale jeszcze nie mogli dojrzeć zwierza. Rozległ się powtórny bek.

Bolko, który cały zamienił się w słuch, szepnął:

Będzie.

Z wolna skierował łuk ku stronie, z której dolatywał odgłos. Cicho wyprężyła się cięciwa.

Boi się, nie przyjdzie — szeptał do Unisza, ale tak cicho, że sąsiad nie dosłyszał.

Zabrzęczała spuszczona cięciwa. Strzała z lekkim poszumem poleciała w powietrze. Coś jękliwie zabeczało. I w puszczę runął zwycięski okrzyk z pełnej piersi Bolka:

Mam go!

Pogonił ku łosiowi. Zza szerokiego pasa, świecącymi skuwkami i kółkami nabijanego, wydobył nóż i biegł, a kierpce chlupotały po moczarowatej ziemi, błocąc płócienne szerokie spodnie, do kolan obciśnięte rzemykami od kierpców. Unisz za nim.

Nie wierzę. Tak głupio strzelałeś, zwyczajnie dzieciak, nowak.

Bolko przystanął w gąszczu na skraju ostępu. Rozglądał się bacznie, a brzask złotawymi smugami rozświetlił mroki na dobre.

Mam! Mam! — zakrzyknął znowu radośnie i wysoko w powietrzu wywijać począł gałęzią dereniny.

Na listkach krzewu było kilka kropel krwi.

Pokaż! A juści — mruknął Unisz.

Nierad był z tak świetnego strzału towarzysza, zazdrość ukąsiła go. Bolko począł iść w ślad posoki. Unisz wiernie towarzyszył Bolkowi. Zapuszczali się coraz głębiej w knieję.

Unisz począł znowu podrwiwać:

Draśnięty pomknął i buja po lesie!

Ślad w końcu zgubił się.

Kto wie, co to za krew była, może się zadrapał o cierń, jako i ty zadrapałeś się — drwił już coraz głośniej Unisz.

Bolko kręcił się w kółko, oglądał ślady racic łosia, wyciśnięte na mokrych liściach. W końcu skręcił w lewo. W najgęstszej plątaninie krzewów, pod najgrubszymi pniami spoczy-wał łoś. Tylnymi nogami zległ na ziemi, bokiem oparł się o pień i zwiesił potężny podługo-waty łeb, zdobny w rozłożyste rogi. Spomiędzy żeber wysterczała złamana brzechwa strzały. Na widok człowieka ogromny zwierz, większy od najroślejszego konia, poderwał się osta-tkiem sił i zamierzył się rogami na chłopca. Bolko uchwycił rogi takim wysiłkiem, że aż mu oczy wyszły na wierzch. Ale długo by nie zdzierżył. Łoś konający był dużo silniejszy od chłopca. Mieczyk Unisza wbił się w serce zwierza. Bolko odwrócił głowę. Nie chciał patrzeć, jak ciskał się ginący łoś. Rzekł tylko:

Bóg ci zapłać, Uniszu.

Po chwili łoś już nie żył. Z białego pyska, omszonego sutą brodą, wysunął język, nogi śmigłe wyprężył, a modrawe oczy zaszkliły się.

Odwalmy rogi.

Odwalmy — mruknął Unisz.

Przed chwilą ochoczo uratował Bolka, teraz znowu go złość uchwyciła.

Niby twoje rogi... Ustrzeliłeś! Alem i ja się natrudził.

Rogi ci dam. Nie o rogi strzelałem.

Jeno?

O starszeństwo! Po tym strzale każdy przyzna, żem na woja już dorósł.

Unisz milczał rozbijając ciosami mieczyka czaszkę łosia. Zdobycz była niemała. Gałę-ziste rosochy, cztery łopaty palczaste.

Kto tak strzeli z dorosłych, jak ja? Jeno uchem mierzyłem, jeno wedle słuchu.

W końcu Unisz przemówić raczył:

Strzał był udały. Łucznik jesteś! Przeciek ci do dorosłego daleko!

Fii! — zagwizdał Bolko i przekrzywił głowę, mrużąc jedno oko.

Żebyś wiedział! Nowak tak strzela, nie ćwik. Na chybi — nie chybi. Zaraz pierwszego z brzegu smalił, nie czekał, aż stadko wysunie się, mnieś do strzału nie dopuścił. Kto tak robi? — mówił Unisz coraz głośniej i ramiona ściskał.

Gadaj sobie zdrów. Strzelam jak stary i tyło!

Ale głupio! Na wojnie trzeba nie tylko dobrego łucznika, ale i głowacza, a tyś nic nie wygłowił mądrego.

Ani słowa więcej z tobą w życiu nie gadam, pamiętaj! A rogi sobie weź, jak mi tak zaźrzysz!

Nie potrza mi twoich głupich rogów!

Chłopcy poszli w powrotną drogę w zaperzeniu, milczący, bez żadnego łupu. Unisz ze złością ścinał strzałą listki uwiędłych krzewów, a w oczach Bolka zaiskrzyły się raz kropelki łez. Najbrzydszych: łez złości.

Było już południe jesienne, chłodne, choć słoneczne, gdy Bolko stanął w dziedzińcu grodu.

Derżko, jeden z wojów drużyny, stale czuwający na kresowym grodzie, zapytał się chłopca:

Jak ci myślistwo udało się?

Iii — burknął Bolko, osowiał, wykręcił się na pięcie i począł udawać, że gorliwie przypatruje się, jak parobcy Sulimy nakładali duże, z jednego pnia ciosane koła do telegi mocnej, zdatnej do wożenia ciężarów co największych.

Pociesz się, malcze, masz jeszcze czas przed sobą! Siła jeszcze rogów przyniesiesz doma.

A Bolka jakby osa żądłem ugryzła. Nie dość, że pochwalić się łupem nie może, jeszcze litować się nad nim będą i wydziwiać, i głupie słowa pociechy gadać. Powlókł się dalej i obojętnie przyglądał się, jak któryś z wojów prostował zgięty oszczep. W tych czasach każdy wojownik znał wszelkie rzemiosła, w zakres domowy wchodzące.

Na podwórcu stał mąż przygarbiony już nieco trudami wojennymi, ale pleczysty i krzepki. Potężne wąsiska zwieszały się spod policzków ogorzałych i pociętych zmarszczkami, a krzaczaste brwi, zrośnięte nad siwymi oczyma, nadawały obliczu wyraz niezwykłej mocy i zaciętości milczącej, surowej, nieugiętej. Był to Sulima, włodarz grodu Przemyśla. Jeszcze w roku 1018 król Bolesław Chrobry, korzystając z waśni domowej w rodzie Ruryka, odjął knia-ziom kijowskim niedawną ich zdobycz, wschodnią część Chrobacji, i osadził w Grodach Czerwieńskich załogi swe. Sulima gospodarzył i doglądał czeladki, bo „pańskie oko konia tuczy.

W otwarty sklep podziemny czeladź znosiła zapasy. Włodarz czasem tylko ręką skinął, czasem się odezwał:

— Ni ziarenka owsa mi nie uroń! Pokaż to mięsiwo, dobrze zasolone?

Tylko po głosie nawykłym do rozkazywania poznałbyś pana grodu i ziemi przemyskiej. Szaty miał skromne. Był odziany w zwykłą siermięgę z wąskimi rękawami i w lipowe kierpce na nogach, a że jesień była, więc kożuch miał na sobie najskromniejszy.

Bolko wszedł do kuchni, gdzie czeladź białogłowska warzyła strawę dla tylu wygło-dniałych gęb. W białej zapasce panowała tu matka Bolkowa, którą chłopiec na powitanie pocałował w rękę. Ale nic nie rzekł. Gdzież matuchna czas by miała na wszystko? Wszedł do izby. Kilka dziewcząt z wiankami na długich jasnych włosach przędło i tkało. Ucałował jedną o oczach niezapominajki, dużych, takich samych jak Bolkowe.

Zdarz ci Bóg, Marżo.

I tobie, braciszku!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin