Ossendowski Antoni Ferdynand Szanchaj.doc

(2456 KB) Pobierz
Szanchaj

Antoni Ossendowski

Szanchaj

 

 

Spis rozdziałów:

Tom I.              2

I. I widziałem niewiastę, siedzącą na czerwonej bestii.              2

II. Synu człowieczy, w pośrodku domu drażniącego ty mieszkasz.              7

III. I upaleni byli ludzie upaleniem wielkim.              11

IV. Oaza na Bubbing Weil.              17

V. Uchylony rąbek zasłony.              21

VI. Dawne życie odzywa się brutalnie.              29

VII. Któż odgadnie duszę ludzką?              37

VIII. Oko za oko, ząb za ząb...              48

IX. Nie zaznasz radości bez goryczy.              56

X. Głód.              62

XI. Koncern prasowy Szun-Pao.              70

XII. Przepowiednie doktora Plena ziszczają się.              77

XIII. Dusze człowiecze.              82

XIV. W salonie pani generałowej.              90

XV. Przedsiębiorstwo Ti-Fong-Taja.              99

XVI. Stare śmiecie - nowe troski.              107

Tom II              112

I. Życie płynie zawiłym łożyskiem.              112

II. Żywe serca na giełdzie śmierci.              121

III. Na nieznanych falach.              129

IV. Miasto mężczyzn N.              138

V. Kto w pojmanie wiedzie, w pojmanie pójdzie.              147

VI. Objawienie.              161

VII. Połóżcie serca swoje na drogi wasze.              171

VIII. Dzieje czterech dni.              179

IX. Widma i życie.              188

X. Miasto, które nie zaznało pokoju.              196

XI. Na przeciwległym brzegu kanału.              208

XII. W ogniu wielkiej troski.              215

 

Tom I.

I. I widziałem niewiastę, siedzącą na czerwonej bestii.

 

Przeklęte, znienawidzone miasto.

Jedno z tych, gdzie długo nie gasła łuna minionej wojny ludów, gdzie płonie ona dotychczas na skłębionych obłokach.

Niektóre z nich szeroko rozsławiły po świecie okrutne swoje nazwy.

To jednak najstraszniejsze było na pewno, bo przerażająco obce, beznadziejnie dalekie.

Nazywało się Szanchaj.

Anglicy wymawiają to słowo inaczej - Szanghaj.

Jest w tym coś z uderzenia topora, spadającego na chudy kark chińskiego bandyty, coś z drapieżnego chrząknięcia kata przy zamachu. Nasz język nadaje tej nazwie brzmienie beztroskiej obojętności, a może - lekkiego podrażnienia: „Zejdź z drogi!".

Kto lub co ma zejść z drogi? Przedmiot, który można odrzucić kopnięciem nogi? Pies lub kot bezpański? Czy też człowiek głodny, chory, zrozpaczony?

Tak, tak - wszystko razem ogarnia to straszne słowo - Szanchaj.

Bogate, przerażająco ludne, pełne fabryk, biur linii okrętowych wszystkich na świecie bander, okazałych gmachów bankowych, lloydów, towarzystw ubezpieczeniowych, składów handlowych, agencji eksportowych, ożywione niebywałym ruchem ulicznym i jeszcze większym - w porcie, na Bundzie i w drugim - na Wusungu, od dawna pociągało ku sobie z całego świata rozbitków życiowych możliwością zarobku lub przynajmniej nadzieją na najmarniejsze choćby istnienie.

Tysiące, nie, setki tysięcy szukających dla siebie kawałka chleba wchłonął rozległy, gwarny, zgiełkliwy Szanchaj.

Nikt nie zdołałby zliczyć i jako tako usystematyzować tych, kogo wyrzuciły na jego granitowe wybrzeże i wspaniałą jezdnię asfaltową wzburzone fale dziejowe, wciąż jeszcze przewalające się od Atlantyku do Oceanu Spokojnego!

Przede wszystkim - któż by potrafił policzyć samych Chińczyków?

Co najmniej milion głodnych gardzieli zapędziła tu nieustająca w Państwie Nieba wojna domowa, gdy to niedouczona w Berlinie, Londynie, Paryżu i Nowym Jorku młodzież wielkiego niegdyś i choć bezbronnego, ale niezwalczonego cesarstwa od roku 1912, nie oszczędzając milionów istnień ludzkich, mienia narodowego i wspaniałej swej kultury tak trwałej, iż można nazwać ją odwieczną, usiłowała pchnąć Chiny konfucjańskie i cesarskie, kraj ładu, dyscypliny i etykiety obywatelskiej, na tory „ekspres cywilizacji". Panować poczęło bezmyślne marzenie o przekreśleniu jednym pociągnięciem pióra, o obaleniu czczym fajerwerkiem krasomówstwa odrębnej, przez pięć czy ileś tam tysiącleci kroczącej własnymi szlakami kultury i o prześcignięciu we wszystkich wadach i błędach ludów Zachodu, dla których ci wychowankowie uniwersytetów europejskich i amerykańskich czuli bezmierną pogardę i zimną nienawiść. Wynik okazał się niezmiernie opłakanym dla kraju Synów Nieba, w okresie, gdy ostatnia ich latorośl pędziła monotonny żywot więźnia honorowego za szkarłatnymi murami Zakazanego Grodu. Radykalny Kanton wystąpił przeciwko umiarkowanemu Pekinowi i zawrzała wojna południa z północą, krwawa, zaciekła wojna domowa! Ambitni, awanturniczy generałowie-chrześcijanie, podjudzani przez misjonarzy protestanckich; generałowie, wierni dynastii, i wprost hersztowie bandytów, werbując ochotników, tworzyli armie, prowadzili wojnę na własną rękę, pustosząc kwitnące niegdyś prowincje i miasta, leżące w pobliżu nielicznych dróg, przecinających kraj. Ościenna Rosja bolszewicka agitowała wściekle, rzucając złoto, głosząc podstępne hasła i znajdując najemnych awanturników, którzy na czele czerwonych oddziałów od zachodu i północy posuwali się dolinami Żółtej i Niebieskiej Rzeki, wzmagając zamęt i szerząc klęskę.

Powtarzał się tragiczny i żałosny obraz upadku potęgi Asyrii i Babilonii, Imperium Perskiego, Rzymu i koczowej monarchii Czyngisydów.

Pozbawieni ziemi, mienia i bezpieczeństwa rolnicy, rzemieślnicy, drobni handlarze, a nawet bezdomni, niemający nic do stracenia kulisi szukali bezpiecznego miejsca.

Gdzież znaleźć je można było pewniej jak nie w Szanchaju, gdzie ze- środkowały się interesy kapitału zagranicznego, gdzie na ulicach tkwiły posterunki policji cudzoziemskiej, w konsulatach kwaterowały oddziały angielskie, japońskie, amerykańskie, francuskie i włoskie, na redzie zaś stały, wyciągając drapieżne szyje dział, torpedowce, krążowniki i pancerniki pod banderami obcych państw?

Pól miliona, a nawet, jak znawcy twierdzili, cały milion takich bezdomnych, pozbawionych wszystkiego uciekinierów przekroczyło mury chińskiej dzielnicy - Czapei, wsiąkło w małe, brudne jej domy, wyciągnięte szarożółtymi szeregami wzdłuż ulic i kanałów, zabagnionych zawsze, cuchnących gnijącym moczem, padliną i - śmiercią.

Wsiąkło i czekało na coś, czego nie umiało sobie uświadomić.

Żywiły się te setki tysięcy ludzi nie wiedzieć jak i czym. Wybierano wszystko, co się dało wybrać ze śmietnisk miejskich, wyłapywano gołębie, wrony, żaby, myszy, szczury i krety po polach i ogrodach, wykopywano korzenie jakichś, głodnym ludziom tylko znanych roślin jadalnych, łowiono ryby po brzegach morza i w rzece, zbierano mięczaki i wodorosty, wyrzucane podczas przypływu, żebrano i kradziono. Za miseczkę spleśniałego i skisłego ryżu ludzie bez wytchnienia pracowali po osiemnaście godzin po to, by po miesiącu tego piekła gdzieś za miastem, dumnym ze swego bogactwa i przepychu, skonać z przekleństwem na ustach w ohydnej gliniance lub w rowie przydrożnym.

Tej wezbranej fali, napływającej z Mandżurii, Dżeholu, z prowincji południowych i zachodnich liczono najwięcej, chociaż nikt w przybliżeniu nawet nie wiedział, ile zrozpaczonego materiału ludzkiego zgromadziło się w Szanchaju i po wioskach okolicznych.

Krocie! Prawdziwa nawała! Powódź nędzy i obłędu!

Nikt nie troszczył się o los przybyszów i bezpieczeństwo samego miasta. Myślał o tym tylko konsulat angielski i żądał od chińskich władz niezbędnych zarządzeń, aby ochronić cudzoziemców od możliwych epidemii cholery, dżumy, trądu i zaburzeń ulicznych.

Sprzedajni i powolni rozkazom angielskich i amerykańskich rezydentów ojcowie miasta wykonali żądanie obcokrajowców i w pobliżu Sicha-Wei zbudowali olbrzymi piec, przypominający indyjskie wieże milczenia. Zwożono tam znalezione trupy nieboszczyków i palono na stosach, układanych z łodyg gaolianu. Oszalała z głodu i strachu biedota, która na razie pozostawała jeszcze przy życiu, z radością powitała to zarządzenie władz miejskich.

Całe tłumy głodomorów - półnagich, owrzodzonych i owszonych - mogły teraz grzebać w popiołach i wyciągać kości z ochłapami niedopalonego mięsa.

Rada municypalna poszerzyła, rozbudowała stare więzienia i wzniosła gmachy dwu nowych. Spokój zapanował w Szanchaju.

Tysiące ludzi, ginących z wycieńczenia, duru i szkorbutu, w milczeniu, cierpliwie, z tępym uporem oczekiwało jakichś nieznanych zmian, które nadążały, nadążały.

Tymczasem w hotelach, arystokratycznych kawiarniach i na dancingach biali dżentelmeni i strojne ladies flirtowali, tańczyli i bawili się, jak mogli i umieli najlepiej. Patrząc na to życie białych przybyszów - aroganckich i pogardliwych, wydać się mogło, że to jakieś ćmy kreślą swój nieopatrzny, szaleńczy lot kolisty nad niszczącym płomieniem lampy, że to odurzeni haszyszem derwisze i obłędne, histeryczne bajadery miotają się w tańcu śmierci w mieście zadżumionym, od świata odciętym.

Do morza bezrobotnych i głodnych Chińczyków po zagarnięciu Syberii przez bolszewików wpłynęły nowe potoki. Zupełnie odmienne niosły one w swoich wirach odłamki społeczeństw.

Niezmiernie barwne było to nowe zbiegowisko ludzkie. Niemcy, Łotysze, Madziarzy, Austriacy, Czesi, Polacy, Gruzini, Ormianie i inni z tej wieży Babel, z tej nieprzerwanej melee des nations, dezerterzy z oddziałów amerykańskich, angielskich, francuskich, przysłanych jako posiłki dla krótkotrwałego rządu niezależnej Syberii republikańskiej. Byli też tacy, którzy, spędziwszy kilka lat w obozach dla jeńców z wielkiej wojny, zapomniani przez swoje władze ojczyste, tułali się po Sybirze; część ich dla kawałka chleba i ciepłego kąta założyła „przygodne gniazda rodzinne", nie czując bynajmniej dla tych „cichych przystani" miłości ani wdzięczność i nie wysilając się nawet na zrozumienie duszy kobiety, z zaufaniem, a nieraz i prawdziwym uczuciem marzącej o zgodnym i szczęśliwym pożyciu; jedni jako fachowcy znaleźli zatrudnienie dla siebie na kolejach i w kopalniach, drudzy znów, przekradając się ku wschodowi, gdzie spodziewali się znaleźć opiekę swoich konsulów, zarabiali na każdy etap męczeńskiej włóczęgi pracą u chłopów na porębach, przy budowie domów, przy naprawie narzędzi rolniczych, zegarków, broni, imali się rybołówstwa, a nawet wróżbiarstwa i znachorstwa. Tych już nic nie łączyło z krajem - ani wspomnienia, ani sentyment dla łagodnego i wyrozumiałego ludu syberyjskiego. Cała ich wola i energia skierowane były jedynie na powrót do tej czy innej „ojczyzny", która, jak wierzono powszechnie, po wstrząsie wojennym cudownym sposobem kwitnąć zaczynała, wzbogacać się i cieszyć niebywałym dobrobytem i trwałym pokojem.

Za tymi ptakami wędrownymi przybyli tu też wkrótce i Rosjanie - emigranci, uchodzący przed bolszewikami, sunącymi ku Pacyfikowi. Wyższa biurokracja przedwojenna, niedobitki arystokracji, której nie udało się zawczasu umknąć na zachód, oficerowie białej, wałczącej z czerwonymi, armii, inżynierowie, lekarze, adwokaci, kupcy, a nawet duchowieństwo - tak to się przedstawiał unoszony wartkim potokiem wydarzeń ów miał z gruzów do niedawna jeszcze wielkiego i potężnego, zda się, gmachu, gdzie stał tron dynastii, z krwi i ducha obcej Rosji i do rdzenia zniemczałej.

Na bruku szanchajskim znalazły się całe nieraz liczne rodziny - mężczyźni, kobiety, młode dziewczyny i dzieci.

Wszyscy przybywali do Szanchaju z promienną nadzieją, niby do Ziemi Obiecanej, przeświadczeni, że dawni konsulowie rozporządzają znacznymi sumami, dostatecznymi dla przewiezienia emigrantów do Francji, Włoch lub Jugosławii, gdzie zbiegowie spodziewali się odnaleźć krewnych i przyjaciół, słyszano bowiem o tych, co zawczasu wraz z posiadanymi kapitałami wynieśli się z ogarniętej krwawym szałem Rosji; inni pokładali jeszcze nadzieje w bankach rosyjskich.

Przecież - rozumowały miotające się przerażone mózgi biedaków - skoro nie stało Rosji carskiej, pieniądze jej należą do obywateli wiernych tradycjom caratu? Nastąpi podział kapitałów, zgromadzonych w kasach bankowych, każdy otrzyma sumę, dostateczną na przetrwanie roku lub dwóch, bo dłużej wszak ta wichura trwać chyba nie może!

I oto rozpoczęło się poszukiwanie konsulów i obijanie progów banków.

Konsulowie jednak od dawna już doręczyli posiadane przez nich pieniądze skarbowe rządowi syberyjskiemu i generałom, resztkami sił szalonych ochotników podtrzymujących wojnę dywersyjną z sowietami.

Banki likwidowały interesy i zdążyły już przekazać wszystkie depozyty do centrali, tworzących się w Paryżu, Londynie, Berlinie i Zurychu.

Pewnego marnego, burzliwego dnia, gdy na Wusungu aż ponad skarpy przystani z sykiem i hukiem wylatywały wspienione bałwany, a porywczy wiatr jesienny potrząsał konarami starych drzew w parku na Bundzie, podmuchy jego rozwiały ostatnie widma nadziei i obaliły marzycielskie, efemeryczne plany co do przyszłości nowych przybyszów do miasta, którego nazwa tak bardzo przypominała chrząknięcie kata, ścinającego głowę skazanemu na śmierć nędzarzowi.

Przyszłość bowiem jedynie w okresach trwałej ideologii poddaje się ujęciu w ramy liczb stałych lub przynajmniej prawdopodobnych. W dobie zaś, kiedy kościoły zdobywały się jedynie na błogosławieństwo dla poszarpanych odłamkami szrapneli bohaterów, broniących wiary, państwa, króla jednogłowego - czyli monarchii, lub wielogłowego - inaczej - demokracji, na kropienie wodą święconą dział, karabinów, pocisków gazowych i łodzi podwodnych; gdy myśl elity, rządzącej narodami, skierowana została na grabież i rozbój, które miały być wykonane rękami spokojnych wieśniaków i spracowanych robotników - wszelkie plany musiały zawieść, ponieważ nie znaleziono by w owych czasach centymetra bodaj stałej powierzchni, gdzie by można je było na czymś pewnym oprzeć i ugruntować.

Toteż w kołach emigracji wybuchła od razu panika i rozpacz. Opustoszały hotele, zajmowane przez zamożniejszych ludzi; biedniejsi szukali przytułku w chińskiej dzielnicy. Najbiedniejsi, to znaczy - zupełnie nic nieposiadający, przenosili się na dżonki i krypy rybackie, gnijące na cuchnącej Huangpu i Wusung-Kiangu, lub głodni i ponurzy wałęsali się po streetach, parkach i po okolicach Szanchaju, na Nanking czy Fuczou Road, godzinami wystawali przed szybami zakładów jubilerskich, gdzie chińscy kupcy umieszczali milionowej nieraz wartości złote przedmioty, drogie kamienie i srebro.

Mieszkania bardziej zasobnych emigrantów oblegane były od rana do wieczora przez tych, którym głód i rozpacz skręcały kiszki, wysuszały język i wykrzywiały twarz.

Coraz częściej padały tam surowe, gorzkie, obraźliwe, a nawet groźne słowa. Z dniem każdym rozlegała się coraz śmielej jadowita mowa nienawiści.

Tak trwało całe dwa miesiące, aż wreszcie stało się to, co stad się musiało, gdyż podobne okoliczności niezmiennie do nieuniknionych, a zawsze tych samych doprowadzają wyników.

Niezłomne i logiczne prawo nędzy!

Pewnej nocy nieznani sprawcy przedostali się przekopem z jadłodajni, utrzymywanej przez Greka, Archistratiga Podypulosa, do sąsiedniego sklepu słynnego złotnika Wu-Czang-Hsina i wynieśli na pięć tysięcy dolarów towaru. Ponieważ jednak przy tym włamaniu zginęła oddana do naprawy kolia żony wicekonsula Wielkiej Brytanii, w sprawę tę wdała się policja angielska i z całą bezwzględnością i zawodową systematycznością przeprowadziwszy dochodzenie, ustaliła, że pewien były wysoki urzędnik rosyjski zaproponował Grekowi spółkę na ograbienie Wu-Czang-Hsina. Właściciel jadłodajni Iliada, a z nim dawny biurokrata osiedli w ponurej Lousa - więzieniu karnym.

Czcigodny Podypulos wpadł w taką rozpacz, że powiesił się na własnych szelkach; biurokrata zaś odsiadywał swój termin spokojnie, zadowolony z ciepłego przytułku i codziennej polewki ryżowej z suszoną na słońcu rybą lub cuchnącymi krabami. Myjąc ustępy, uśmiechał się tajemniczo, żywiąc nadzieję, że odnajdzie kiedyś ukrytą przez siebie zdobycz, o czym teraz wiedział jedynie tylko on, gdyż wisielec-Grek już się nie liczył. Spółka została rozwiązana w sposób naturalny i kategoryczny.

Drobne kradzieże, napady bandyckie, wymyślne i dowcipne w swej prostocie oszustwa, zuchwałe szantaże, szulerka wszystkich możliwych odcieni, fałszowanie czeków i weksli, stręczycielstwo wszelkiego, najohydniejszego nawet rodzaju, podejmowanie się krzywoprzysięstwa w sądach zdarzały się codziennie, bo stały tu się takim samym zawodem jak adwokatura, praktyka lekarska, fach inżyniera, budowniczego i rzemieślnika, jak odprawianie modłów nad nieboszczykiem, kropienie wodą święconą konających i dawanie ślubów.

Nie minęło nawet pół roku, a nikt już się nie gorszył tymi zbrodniami i nie pogardzał rodakami, którzy staczali się coraz niżej i niżej.

Co prawda - różnice poziomów etycznych również uległy zmianie. Zbliżały się one coraz bardziej ku sobie. Wszystko, czego zmuszony był imać się człowiek, uważano już za normalną i niezbędną walkę o byt, za spryt życiowy, za ową will of life, za zdolność przystosowywania się do warunków istnienia.

W pogłębiającym się upadku upatrywano nawet jakąś aureolę i świętość męczeństwa, a genezy i przyczyn zbrodni i występku doszukiwano się w niezrozumiałym, drażniąco tajemniczym tekście Apokalipsy.

Lepiej nieco działo się w kołach wojskowych i duchowieństwa. Oficerowie otrzymywali jeszcze skromne zasiłki z pozostałych sum, znajdujących się w rękach dawnych dowódców białej armii, korzystali z zapomóg, a nawet stałego uposażenia od agentów japońskich, trzymających w rezerwie tych trzy tysiące bojowych oficerów na wypadek wojny z Rosją Sowiecką; niektórzy wreszcie potajemnie szpiegowali na rzecz bolszewickiego poselstwa w Pekinie i otrzymywali od niego stałe wynagrodzenie za robotę.

Duchowieństwo natomiast znalazło przytułek w prawosławnej, niegdyś bardzo hojnie uposażonej przez rząd carski, misji w starej stolicy Chin i opuściło Szanchaj z rodzinami na zawsze.

Obie te grupy emigrantów rosyjskich zamknęły się w granicach swego zawodu i stroniły rygorystycznie od reszty rodaków, ginących w zgiełkliwym Szanchaju, rozzuchwalonym przez milionowe afery, rozbawionym, żyjącym w ustawicznie trawiącej go gorączce i pościgu za złotem i szalonymi, zawsze niezdrowymi uciechami, gorszącymi Chińczyków. Żółci ludzie w milczeniu i pogardliwej nienawiści przyglądali się obłędowi najeźdźców, zdobywających ich ojczyznę podstępem, przekupstwem, bezczelnością i stałą groźbą, która wiała od opancerzonych burt milczących krążowników i zwróconych na miasto paszcz armatnich.

I widziałem niewiastę, siedzącą na czerwonej bestii, pełnej słów bluźnierstwa, mającej siedem głów i rogów dziesięć. Niewiasta owa przyobleczona była w purpurę i karmazyn i uzłocona złotem, drogim kamieniem i perłami, mając kubek złoty w ręce swej, pełny obrzydliwości i plugastwa wszeteczeństwa swojego. A na czole swoim - imię napisane: Tajemnica, Babilonia Wielka, matka wszeteczeństw i obrzydliwości ziemi. Widziałem niewiastę ową pijaną krwią świętych, krwią męczenników - zaczytywali się głodni, śmiertelnie przerażeni emigranci rozdziałami Objawienia Jana Apostoła w widzeniu jego na pustynnym Patmosie.

Coraz częściej i chętniej stosowali do siebie tajemniczy tekst Apokalipsy.

Wszetecznica, okrutna Wielka Babilonia to Szanchaj! - myśleli. - On to pije krew męczenników - naszą krew!

Nienawidzili nierządnicy, drżeli przed nią i bestią, na której siedziała.

Ich chora wyobraźnia utożsamiała potwora apokaliptycznego z Chinami o siedmiu głowach - wielkich miastach z Pekinem, Nankinem i Kantonem na czele, a rogów dziesięć bestii - toć dziesięć najwyższych pagód i świątyń, gdzie stały bóstwa przerażające, o kłach i rogach straszliwych.

Wielka Babilonia, niby to olbrzymia pajęczyca, coraz chciwiej wysysała krew męczenników i zatruwała mózg ich i wolę.

Kilka rodzin wymarło już z głodu. Znajomi, przyjaciele i krewni jeden po drugim odeszli, wyzwoleni wreszcie i na zawsze ukojeni.

Zapomniano o nich niebawem w beznadziejnym borykaniu się o każdą godzinę życia.

Ten i ów zastrzelił się z pożyczonego rewolweru lub otruł się karbolem. Kilku młodzieńców, ograbiwszy przechodzącego kupca, urządziło sobie pijatykę we wspaniałym Carltonie, podbijając serca Amerykanek i Angielek niezrównaną sztuką taneczną, a potem, zakradłszy się do zapasowej szatni, powiesiło się na hakach, zadzierzgnąwszy sobie na szyjach stryczki z porwanych na paski koszul.

Jakaś zrozpaczona matka porozbijała młotkiem główki swym dzieciom na parapecie Creeku, sama zaś z mostu skoczyła do brudnego kanału. Wpadłszy w nagły szał, jakiś mąż udusił głodną, chorą żonę, a potem rzucił się pod pociąg. Ale najgorzej bodaj i najniebezpieczniej układało się tu życie młodych kobiet. Umierały one coraz częściej, w sposób zagadkowy przerywając nikłą nić zohydzonego nędzą życia. Inne znów zatłaczały chodniki na ludnych ulicach i nawiązywały znajomość z przechodniami; w wyzywających, kuszących pozach przesiadywały w parku na Bundzie i po kawiarniach, w objęciach podpitych Amerykanów - brutalnych dla kobiet, nieposiadających paszportu amerykańskiego, i zimnych, drapieżnych Anglików; ślizgały się po mahoniowych posadzkach Astor House'u, Splendid Hotelu i Carltonu, nad ranem powracały do ubogiego barłogu na łono rodziny - milczące, znękane i zrozpaczone, rzucając ojcom i matkom banknoty, mające obieg na tej giełdzie walut, towarów, sumień, dusz i ciał ludzkich, życia i śmierci. Ojcowie i matki bez wahania już i wstrętu brali te pieniądze hańbiące i czym prędzej wybiegali z domu, aby zapłacić za brudne legowisko, kupić chleba, ryżu, mięsa.

Krew i łzy męczenników nikogo już nie wzruszały i nie przerażały, tyle ich bowiem wypłynęło we wszetecznym, okrutnym Szanchaju - więcej niż wody w jego cuchnących kanałach i deszczu zimowego. Jedynej pociechy doszukiwano się w mętnych proroctwach twórcy Apokalipsy. I znaleziono ją, bo oto samotnik patmoski napisał był: Z wina gniewu porubstwa Wielkiej Babilonii piły wszystkie narody, królowie ziemi wszetecznictwo z nią płodzili a kupcy ziemscy z mocy rozkoszy jej bogaczami się stali.

Nienawiścią przesiąkli przeto ci wygnańcy do wszystkich ludów, królów i bogaczów świata i zemstę im zaprzysięgli do śmierci, jako że sam Jan, umiłowany apostoł Chrystusowy, rozkazywał, mówiąc w swym Objawieniu: Oddajcież jej, jako i ona wam oddawała, a w dwójnasób dwojako oddajcie wedle uczynków jej, w kubku, którym nalewała, nalewajcie jej w dwójnasób! Jako się wiele wynosiła i w rozkoszach była, tyle jej dajcie męki i udręczenia.

Piekło rozwierało się coraz szerzej z dniem każdym. A jednak i tu czekano na coś, co powoła do jakiegoś czynu i przyniesie wyzwolenie. Nadsłuchiwano i wypatrywano czegoś niecierpliwie, obłędnie i namiętnie. Czego? Kogo? W całym tym mrowisku nędzarzy, w wirze przerażenia, obłędu i nienawiści nikt na te pytania odpowiedzieć nie mógł. Tak przed nieuniknioną zagładą, stojącą już na progu legowisk ludzkich, broniła się ostatnia reduta - nadzieja ponuro mistyczna.

Do tego to piekła - do Wielkiej Babilonii przybył bohater tej opowieści.

 

 

II. Synu człowieczy, w pośrodku domu drażniącego ty mieszkasz.

(2 Pror. Ezech.).

Bohater nasz, jeśli w ogóle można zaliczyć go do osobników o tak pompatycznej nazwie rodzajowej, nie mógł w owych czasach liczyć sobie więcej jak trzydzieści lat. Jednak - trzydzieści lat w pewnych okresach, nawiedzających ludzkość, stanowi epokę o takiej rozpiętości przeżytych wrażeń i zmienności psychiki, że z trudem daje się ona ogarnąć umysłem. Mózg w tych wypadkach wikła się w labiryncie wątpliwości, zaczynając od najbardziej zdumiewającej, gdy to człowiek nie jest pewny, czy nie pomieszał różnych ludzi i czy nie przypisuje jednemu osobnikowi przeżyć kilku lub kilkunastu, i - kończąc wreszcie na najtrudniejszej - kiedy to sam sobie zadaje pytanie, w jaki sposób wszystkie te wypadki można było przeżyć i czy istotnie przeżyło się je. A może był to tylko zły sen, ciężka zmora lub chorobliwe majaczenie człowieka, pod wpływem nieznanych pobudek wchłaniającego nagle fizyczne i emocjonalne przeżycia dziesiątków pokoleń?

Toteż każdy rok takiego wytężonego, powikłanego, nieprawdopodobnego życia równał się kompleksowi kilku bytów. Zacierały się granice poszczególnych okresów, kolejność zjawisk wymykała się spod kontroli pamięci, cała zaś linia życiowa - łańcuch przyczyn i skutków - stapiały się w chaotyczne zbiegowisko faktów, które traciły już swoją ostrość i nie wzbudzały jakichkolwiek emocji, z wyjątkiem chyba pewnych momentów szczerego zdumienia niezainteresowanego zresztą w nich obserwatora. Obiektywność i obojętność wyczerpanej emocjonalności - takie tylko wyniki pozostawia po sobie podobne życie - bogate w nieznośnie ostre wrażenia. Nic więc dziwnego, że trzydziestoletni zaledwie człowiek, jakim poznajemy naszego bohatera, choć miał młodą, pociągłą twarz, gęste, jasne włosy, białe, zdrowe zęby, wysoką i muskularną postać, zdradzającą niepospolitą siłę fizyczną i jakąś przyczajoną drapieżną zwinność zwierza, gotowego do skoku, mógł powiedzieć o sobie (a w rzadkich chwilach szczerości nawet mawiał), że jest już stary - stary spadającym nań doświadczeniem kilku naraz generacji różnych, niepodobnych do siebie okresów dziejowych.

Wprawny zresztą obserwator spostrzegłby u niego zapewne nieomylne oznaki starości. Na czole, pomiędzy brwiami i od kącików warg, umiejących mocno się zaciskać, aż do mocnego podbródka wyżłobiły sobie zawiłe łożyska głębokie zmarszczki, które już niczym złagodzić się nie dają; w bladoniebieskich, szeroko rozwartych oczach, patrzących twardo i zimno, jakaś wewnętrzna, mętna mgiełka przysłaniała źrenice, ukrywając dokładnie wszelkie uczucia i wrażenia. Spod energicznie zarysowanych łuków brwi patrzyły te oczy przenikliwie, czujnie i groźnie; zdawało się, iż widziały wszystko, przebijając potęgą tysięcy ukrytych w nich źrenic mury gmachów, tkaninę ubrań, mięśnie i kości oglądanego człowieka. Małe, rasowe ręce o długich, cienkich palcach zdolne były do nagłego i mocnego chwytu, chociaż zachowywały spokój, dowodzący wielkiej równowagi duchowej lub siły woli; małe stopy mocno wpierały się w ziemię, jak gdyby każdym krokiem swoim podkreślając stanowczość i niezłomność zamierzeń ich właściciela. Na zimnej, spokojnej, prawie nieruchomej twarzy błąkał się chwilami szyderczy uśmiech, jak gdyby zadając komuś pogardliwe pytanie:

N-no! Co będzie dalej?

Bohater nasz przybył do Szanchaju jakoś dziwnie raptownie i od pierwszych chwil, ledwo podeszwami żółtych trzewików dotknął granitowych kostek jego ulic, miał wygląd człowieka, od dawna tu zamieszkałego i nieoczekującego żadnych już niespodzianek. W kołach emigrantów rosyjskich, uczęszczających do tych samych tanich restauracji i drugorzędnych kawiarni, pojawienie się nieznajomego wzbudziło ostre zaciekawienie i pewien niepokój. Większość Rosjan wyrażała nawet przekonanie, że jest to tajny agent policji angielskiej.

Może ktoś z naszych rodaków w tak wielką wplątał się aferę, że aż z Londynu przysłano tu urzędnika Scotland Yardu? - domyślali się dawni ministrowie i szefowie różnych departamentów.

Wojskowi, obejrzawszy bacznie nieznajomego, mruczeli do siebie:

Trudno nas nabrać! Cha, cha! Tego ptaszka podesłali nam bolszewicy! Przekonacie się, że dla zamydlenia oczu powałęsawszy się kilka dni samotnie, pocznie nawiązywać kontakty na modłę szpiegów sowieckich... Znamy już te sztuczki!

Pomylili się jednak wszyscy, gdyż nieznajomy, siedzący właśnie przy stoliku w kawiarni i bezceremonialnie przyglądający się obecnym gościom, wstał nagle i podszedł do okna, gdzie zasłonięty gazetą ukrył się stary senator, tajny radca Ableuchow.

Ekscelencjo, Piotrze Pawłowiczu, nie poznaje mnie pan?

Senator nasunął okulary na nos i odłożywszy dziennik, przyjrzał się uważnie stojącemu przed nim nieznajomemu.

Przepraszam - mruknął niechętnym głosem, obawiając się nieuniknionego zawsze w takich wypadkach ataku na kieszeń z powołaniem się na znane szerokiemu ogółowi miłosierne serce ekscelencji i na wspólnych znajomych, a nawet krewniaków - przepraszam, ale...

Stojący przed nim człowiek o skrzepłej twarzy nie dał mu jednak skończyć zdania. Pochyliwszy się nad stolikiem i czując zwrócone na siebie spojrzenia wszystkich obecnych, powiedział tak cicho, że tylko sam radca mógł go posłyszeć:

-Jestem Sergiusz Wagin. Nie mam zamiaru o cokolwiek prosić pana, Piotrze Pawłowiczu, niech się pan nie obawia!

Przez twarz mówiącego przemknął szyderczy uśmiech.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin