Sniegoski Thomas- Upadli 2 - Lewiatan.pdf

(1309 KB) Pobierz
Thomas E.Sniegoski
LEWIATAN
UPADLI II
Tłumaczenie Tomasz Illg
PROLOG
U stóp południowych stoków Gór Serbskich, w wąwozie, przez który płynęła
Czarna Rzeka, znajdował się monastyr Crna Rijeka. Wiatr gwizdał żałośnie,
hulając wśród strzelistych skał i skąpej roślinności otaczającej święty erem.
Dźwięk ten przypominał rozpaczliwe zawodzenie matki, która straciła jedyne
dziecko.
Było to miejsce całkowitego odosobnienia, sprzyjające modlitwie i
kontemplacji. Sam klasztor został zbudowany w XIII wieku w hołdzie
Archaniołowi Michałowi i znajdował się we wnętrzu ogromnej jaskini. W
krótkim czasie mieszkający tu mnisipustelnicy dobudowali także część
mieszkalną, a nad Czarną Rzeką przerzucili niewielki most zwodzony. Z
Boskiej woli rzeka znikała pod ziemią tuż przed murami monastyru, by pojawić
się znowu kilkaset metrów dalej, oszczędzając w ten sposób mnichom
ogłuszającego ryku spienionej wody.
Pokutnik klęczał na zniszczonej wiklinowej macie w chłodnej klasztornej celi i
słuchał modlitw płynących z całego świata. Bez względu na porę, czy to w
dzień, czy w nocy, ktoś, gdzieś szukał Boskiej pomocy i wsparcia. Kobieta w
Pradze modliła się za duszę zmarłej niedawno matki, mężczyzna w Glasgow
prosił o zdrowie dla żony chorej na raka. Farmer w Fort Wayne błagał, by
skończyła się potworna susza, zaś kierowca ciężarówki zaparkowanej przy
drodze w Scottsdale, jak co dzień polecał Boskiej opiece swoje życie. Tyle
głosów - ta kakofonia próśb i błagań o pomoc sprawiała, że mnichowi kręciło
się w głowie.
Próbował użyczyć tym wszystkim ludziom choćby odrobiny swojej mocy i sam
prosił Stwórcę, by wysłuchał ich błagalnych modłów. Czy - Pan mnie słyszy? -
zastanawiał się. Miał taką nadzieję. Mimo iż inni starali się go przekonać, że
Bóg dawno temu przestał zwracać na niego uwagę, nie zrażał się tym i nadal
przemawiał w imieniu tych, którzy wznosili do nieba swoje modlil wy - był ich
skrzynką kontaktową z Bogiem.
Mężczyzna miał zamknięte oczy, a w uszach dzwoniły mu słowa żarliwej
modlitwy. Słuchając ich, uśmiechnął się. Sześcioletnia dziewczynka imieniem
Kiley z całych sił prosiła Stwórcę o nowy rower na urodziny. Czy jemu samemu
zdarzyło się kiedykolwiek modlić tak żarliwie? Odpowiedź na to pytanie wydała
mu się oczywista - właśnie dlatego wędrował po całej planecie, poszukując
najświętszych miejsc i mając nadzieję, że kiedyś zdoła uciszyć tę ogłuszającą
wrzawę, która dobiegała z samego dna jego duszy.
Grzesznik szukał przebaczenia - za grzechy, których się dopuścił.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos małych pazurków skrobiących kamienną
posadzkę. Mężczyzna otworzył oczy i zobaczył mysz, która przysiadłszy na
tylnych łapkach, marszczyła nos, nie spuszczając z niego wzroku.
- Witaj - pokutnik przywitał się z myszą aksamitnym głosem, pełnym sympatii
dla szarego, futrzastego gryzonia. Zaprzyjaźnił się z myszą, gdy tylko pojawił
się w klasztorze, sześć miesięcy temu. Karmił ją okruszkami chleba i sera, ona
zaś informowała go o bieżących wydarzeniach, które miały miejsce za murami
pustelni.
Mężczyzna sięgnął do długiego rękawa habitu, wyciągnął skórkę chleba z
wczorajszej kolacji i podał ją myszy.
- Jak się dzisiaj miewasz? - spytat w j ęzyku zrozumiałym tylko dla niej.
- Są tutaj inni - zapiszczała mysz, wyjmując mu skórkę z ręki przednimi
łapkami.
Przez ostatnie dwa miesiące czuł, że coś się szykuje, a od kilku dni uczucie to
stawało się coraz silniejsze. Wyczuwał w powietrzu wielkie niebezpieczeństwo -
a jednocześnie było to coś niezwykłego. Miał pewne przeczucia, ale nie chciał
robić sobie nadziei, żeby potem po raz kolejny boleśnie się nie rozczarować.
- Inni, tacy jak ty - dokończyła mysz, wgryzając się łapczywie w resztki chleba.
Nagle pokutnik poczuł ulgę, że wysłał pozostałych mnichów do miasta po
zapasy. Jeśli mysz miała rację, nie chciał ryzykować życia postronnych osób.
Bracia byli dla niego łaskawi - wpuścili go za mury swojej pustelni, dlatego nie
chciał, żeby ktokolwiek musiał z tego powodu cierpieć.
Nastawił uszu, wsłuchując się w odgłosy dobiegające zza murów monastyru:
szum wody płynącej w oddali, skrzypienie zwodzonego mostu, świst wiatru w
górach - i pomruk grzmotu.
Nie, to nie grzmot. To było coś znacznie bardziej złowieszczego.
Mężczyzna podniósł mysz z podłogi, ukrył ją w dłoni i wstał.
- Gdzie dokładnie widziałaś tych innych? - spytał.
Na zewnątrz - odparła mysz, nie przerywając jedzenia - Na niebie. Są na
zewnątrz, na niebie.
Wtedy świątobliwy mąż poczuł ich obecność bardzo wyraźnie. Byli wszędzie,
otaczali go. Posadzka monasiyru zaczęła drżeć, niczym w uścisku jakiegoś
rozgniewanego giganta. Z sufitu opadał kurz, fragmenty skał i kawałki drewna;
na ścianach pojawiły się pierwsze pęknięcia. Pokutnik przycisnął mysz do
piersi, chroniąc ją przed spadającym gruzem. Wtedy murami monastyru
wstrząsnęła potężna eksplozja. Ściany rozpadły się, jakby były z klocków,
osuwając się do Czarnej Rzeki i odsłaniając Góry Serbskie oraz tych, którzy
czekali na zewnątrz.
Było ich co najmniej dwudziestu. Unosili się w powietrzu, machając potężnymi
skrzydłami. Dźwięk ten przypominał mu przyspieszone bicie serca otaczającej
ich dzikiej doliny. W rękach trzymali ogniste miecze.
Pokutnik cofnął się o krok od ziejącej pod jego stopami przepaści i ścisnął
mocniej bezbronne stworzenie, które trzymał w dłoni. Nie spuszczał z nich
oczu. Nie czuł strachu. Niektórzy skłonili się, czując na sobie jego wzrok.
Widać pamiętali jeszcze czas, kiedy wymagał od nich respektu i posłuszeństwa -
mimo że były to czasy tak odległe.
- Podnieście głowy - nakazał gniewny głos, który przemówił w języku
posłańców. Aniołowie rozstąpili się, przepuszczając swojego dowódcę. - Nasz
brat utracił nasz szacunek w dniu, w którym zostało zasiane pierwsze ziarno
Wielkiej Wojny.
Pokutnik znał tego, który przemawiał - brutalnego i okrutnego przywódcę
Straży Anielskiej, który władał bezwzględnymi Potęgami. Nazywał się
Werchiel. Na ciele nosił ślady stoczonej niedawno walki. Mężczyzna
zastanawiał się, dlaczego rany jeszcze się nie zagoiły - chciał nawet spytać o to
anioła, ale doszedł do wniosku, że zaczeka na bardziej sprzyjającą chwilę.
- Przybyliśmy po ciebie, synu poranka - zagrzmiał głos Werchiela. To mówiąc,
anioł wskazał na niego swoim mieczem, który płonął, jakby został wykuty nie w
niebiańskiej kuźni, lecz w najgłębszej otchłani piekieł.
Na dany znak, Strażnicy zbliżyli się, wznosząc swoje ostrza.
- Twój czas na tym świecie dobiegł końca. - Werchiel błysnął oczami czarnymi
jak noc.
- Nie zamierzam z wami walczyć - mnich pokręcił głową, obserwując zbliżające
się Potęgi. - Proszę was tylko, byście nie podnosili głosu - kontynuował,
głaszcząc delikatne futro przerażonego zwierzątka, które wciąż przyciskał do
piersi. - Straszycie mysz.
- Brać go! - wrzasnął Werchiel, a w jego głosie zabrzmimiało szaleństwo.
Blizny na przeraźliwie bladej skórze anioła zapłonęły żywym ogniem.
Strażnicy rzucili się na mnicha.
Pokutnik zrobił to, co jak sądził, było mu pisane. Nie dobył żadnej ognistej
broni ani nie rozwinął potężnych skrzydeł, które mogłyby unieść go w dal.
Wsunął lylko bezbronnego przyjaciela do rękawa habitu i dał się pojmać.
Na przegubach jego rąk zamknęły się kajdany ze złotego metalu, którego na
próżno by szukać na Ziemi. Wiążące je zaklęcie sprawiło, że mężczyzna poczuł
nagle, jak odpływa z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin