Higgins Clark Mary - Udawaj że jej nie widzisz.doc

(927 KB) Pobierz
Mary Higgins Clark

Mary Higgins Clark

UDAWAJ, ŻE JEJ NIE WIDZISZ

Przełożyła: Jolanta Bartosik

Wydanie polskie:1998

Wydanie oryginalne: 1997

 

Dedykacja

 

Dla mojego męża Johna Conheeny i dla naszych dzieci

 

Marilyn Clark

Warrena i Sharon Meier Clark

Davida Clarka

Carol Higgins Clark

Patricii Clark Derenzo i Jerry’ego Derenzo

 

Johna i Debbie Armbruster Conheeny

Barbary Conheeny

Patricii Conheeny

Nancy Conheeny Tarleton i Davida Tarletona

 

Z miłością.

 

Podziękowania

     

      Ludzie często mnie pytają, skąd biorę pomysły na książki. W tym wypadku mogę odpowiedzieć bardzo precyzyjnie. Rozważałam kilka różnych tematów, ale żaden z nich nie pobudzał mojej wyobraźni. Zdarzyło się to podczas kolacji w „Rao’s Bar and Grill”, legendarnej restauracji w Nowym Jorku...

      Pod koniec wieczoru Frank Pellegrino, jeden ze współwłaścicieli lokalu i zawodowy piosenkarz, wziął do ręki mikrofon i zaczął śpiewać piosenkę, którą przed laty wykonywał Jerry Vale. Było to „Pretend You Don’t See Her”. Kiedy słuchałam muzyki, jeden z pomysłów, które rozważałam wcześniej, nabrał bardziej konkretnych kształtów: młoda kobieta jest świadkiem morderstwa i ratując swoje życie, musi skorzystać z pomocy rządowego programu ochrony świadków.

      Grazie, Frank!

      Wyrazy uznania i serdeczne podziękowania dla redaktorów Michaela Korda i Chucka Adamsa. Już w szkole najlepiej mi się pracowało, kiedy wisiał nade mną określony, zbliżający się z każdym dniem termin. Do dzisiaj to się nie zmieniło. Michaelu i Chucku, kierowniczko Gypsy da Silva, asystentko Rebecco Head i Carol Bowie - jesteście najlepsi i najwspanialsi. Oby wasze imiona zapisano w księdze świętych.

      Podziękowania dla Lisi Cade, zajmującej się reklamą, i Gene’a Winicka, agenta literackiego; oboje jesteście kochanymi i drogimi mi przyjaciółmi.

      Często w poszukiwaniach pomagają autorowi rozmowy z fachowcami. Jestem winna wdzięczność: Robertowi Resslerowi, pisarzowi i emerytowanemu kierownikowi FBI, za rozmowę o programie ochrony świadków; adwokatowi Alanowi Lippelowi, który wyjaśnił mi prawne aspekty związane z głównym wątkiem; emerytowanemu detektywowi Jackowi Rafferty’emu, który odpowiedział na moje pytania dotyczące procedury pracy policyjnej; Jeffreyowi Snyderowi, który swego czasu był chronionym przez policję świadkiem. Dziękuję Wam wszystkim za to, że podzieliliście się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem.

      Uchylam kapelusza przed znawcą komputerów Nelsonem Kina, z hotelu „Cztery Pory Roku” w Maui, dzięki niemu odzyskałam kilka rozdziałów, które uważałam za stracone.

      Jak zawsze dziękuję Carol Higgins Clark, mojej córce i pisarce, zawsze gotowej wysłuchać wszystkiego, co mi przyjdzie do głowy.

      Serdeczne życzenia wszystkiego najlepszego dla mojego przyjaciela Jima Smitha z Minneapolis, który przysłał mi potrzebne informacje o mieście jezior.

      Jestem wdzięczna również dopingującym mnie do pracy dzieciom i wnukom. Nawet najmłodsze pytały: „Skończyłaś już książkę, babciu?”

      Na koniec zachowałam szczególne słowa wdzięczności dla mojego męża Johna Conheeny, który poślubił pisarkę wiecznie poganianą przez napięte terminy i potrafił się z tym pogodzić, nie tracąc cierpliwości i poczucia humoru.

      Wszystkiego najlepszego! Pozwolę sobie zacytować XV-wiecznego mnicha: „Książka skończona. Niech pisarz się bawi”.

     

Później Lacey próbowała się pocieszać, że gdyby nawet przyszła kilkanaście sekund wcześniej i tak nie mogłaby pomóc Izabelli; pewnie zginęłaby razem z nią.

      Tak się jednak nie stało. Używając klucza należącego do agencji handlu nieruchomościami, weszła do dwupoziomowego mieszkania przy Siedemdziesiątej Wschodniej. Zawołała: „Izabello!” w momencie, gdy Izabella krzyknęła: „Nie...” i rozległ się huk wystrzału.

      W ułamku sekundy Lacey musiała się zdecydować, czy uciekać, czy się ukryć. Zatrzasnęła drzwi do mieszkania i schowała się w szafie wnękowej w przedpokoju. Nie zdążyła przymknąć za sobą drzwi, gdy po schodach zbiegł elegancko ubrany, jasnowłosy mężczyzna. Przez szparę w drzwiach Lacey zobaczyła jego twarz i dokładnie ją zapamiętała. Widziała go już wcześniej, przed kilkoma godzinami. Teraz malowała się na niej surowa bezwzględność, ale Lacey była pewna, że jest to ten sam człowiek, któremu niedawno pokazywała mieszkanie - sympatyczny Curtis Caldwell z Teksasu.

      Obserwowała z ukrycia, jak przebiega obok szafy. W prawej dłoni miał pistolet, a pod pachą trzymał skórzany notes. Otworzył drzwi i wybiegł z mieszkania.

      Wejścia do windy i na schody przeciwpożarowe znajdowały się w drugim końcu korytarza. Lacey zdawała sobie sprawę, że Caldwell szybko się zorientuje, iż ten, kto wszedł do mieszkania, nie zdążył go opuścić. Kierowana instynktem wybiegła z szafy, żeby zatrzasnąć drzwi wejściowe. Mężczyzna odwrócił się i zmierzył ją wzrokiem. Miał bladoniebieskie, zimne jak lód oczy. Rzucił się ku drzwiom, ale nie dość szybko. Lacey zatrzasnęła je i zdążyła zasunąć rygiel w tej samej chwili, gdy on wkładał klucz do zamka.

      Serce waliło jej jak miotem. Plecami oparta się o drzwi. Zadrżała, kiedy Caldwell poruszył klamką. Miała nadzieję, że nie uda mu się wejść do środka.

      Trzeba zawiadomić policję.

      Trzeba wezwać pomoc.

      Izabella! - pomyślała Lacey. Słyszała przecież jej krzyk. Czy Izabella jeszcze żyje?

      Przytrzymując się poręczy, Lacey wbiegła po schodach przykrytych dywanem i znalazła się w kremowo-brzoskwiniowym pokoju, w którym w ciągu ostatnich tygodni nieraz siedziała z Izabella, słuchając, jak zrozpaczona matka powtarza bez końca, że nie wierzy, by śmierć jej córki, Heather, była przypadkowa.

      Z duszą na ramieniu Lacey wbiegła do sypialni. Izabella leżała na łóżku w nienaturalnej pozycji. Oczy miała otwarte, zakrwawioną ręką próbowała wyszarpnąć spod poduszki plik kartek. Jedna, porwana podmuchem wiatru z otwartego okna, poderwała się do lotu i upadła w drugim końcu pokoju.

      Lacey przyklęknęła.

      - Izabello - wyszeptała.

      Miała jeszcze wiele do powiedzenia - że wezwie pogotowie, że wszystko będzie dobrze - ale wargi odmówiły jej posłuszeństwa. Za późno. Widziała to wyraźnie. Izabella umierała.

     

      Później ta koszmarna scena często jej się śniła. Zawsze było tak samo: Lacey klęczy obok ciała Izabelli, która w urywanych słowach mówi o pamiętniku i błagają, żeby zabrała te kartki. Nagle jej ramienia, dotyka czyjaś dłoń. Lacey ogląda się i widzi zabójcę o zimnych, pozbawionych uśmiechu oczach, który trzyma w dłoni pistolet wycelowany w jej czoło i powoli naciska spust.

 

1

     

      W drugi poniedziałek września telefony w biurze „Parker i Parker” urywały się. Lacey czuła, że letni zastój wreszcie się skończył. Przez ostatni miesiąc niewiele się działo na rynku nieruchomości na Manhattanie; dopiero teraz znów zaczyna się ruch.

      - Najwyższy czas - powiedziała do Ricka Parkera, który właśnie postawił jej na biurku kubek kawy. - Od czerwca nie udało mi się sprzedać nic ciekawego. Wszyscy klienci wyjechali do Hamptons albo na przylądek. Bogu dzięki, zaczęli już wracać. Ja też wzięłam miesiąc wolnego i wyjechałam na wakacje, ale już najwyższy czas zabrać się do roboty.

      Wyciągnęła rękę po kawę.

      - Dziękuję. Miło jest być obsługiwaną przez samego dziedzica.

      - Drobiazg. Świetnie wyglądasz, Lacey.

      Lacey wolała nie zwracać uwagi na minę Ricka. Zawsze czuła się tak, jakby rozbierał ją wzrokiem. Rozpuszczony, przystojny i obdarzony złudnym wdziękiem, którego świadomie używał, onieśmielał ją. Lacey była szczerze zmartwiona tym, że ojciec Parkera przeniósł go tu z biura na West Side. Nie chciała stracić pracy, a ostatnio coraz trudniej jej przychodziło utrzymać Ricka na dystans. Kiedy odezwał się telefon, z ulgą sięgnęła po słuchawkę. Uratował mnie dzwonek - pomyślała.

      - Lacey Farrell - odezwała się.

      - Panna Farrell? Mówi Izabella Waring. Poznałyśmy się wiosną, kiedy sprzedawała pani mieszkanie w moim bloku.

      Kolejna oferta - pomyślała Lacey. Instynktownie wyczuwała, że pani Waring chce wystawić swoje mieszkanie na sprzedaż.

      Umysł Lacey działał jak komputer. W maju sprzedała dwa mieszkania na Siedemdziesiątej Wschodniej: jedno w osiedlu, ale rozmawiała tam tylko z zarządcą budynku, a drugie, spółdzielcze, w bloku należącym do Norstruma, niedaleko Pięćdziesiątej Alei. Przypomniała sobie, że rozmawiała wtedy w windzie z atrakcyjną, rudowłosą kobietą, która poprosiła ją o wizytówkę.

      Ściskając kciuki na szczęście, Lacey spytała:

      - Dwupoziomowe mieszkania u Norstruma? Poznałyśmy się w windzie?

      Pani Waring była zadowolona.

      - Właśnie! Zamierzam sprzedać mieszkanie mojej córki. Jeśli to pani odpowiada, chciałabym zlecić pani znalezienie kupca.

      - Bardzo się cieszę, pani Waring.

      Lacey umówiła się na następny dzień, odłożyła słuchawkę i spojrzała na Ricka.

      - Mam szczęście! Siedemdziesiąta Wschodnia numer trzy. To dobry blok - powiedziała.

      - Siedemdziesiąta Wschodnia numer trzy? Które mieszkanie? - spytał szybko Rick.

      - Dziesięć B. Czyżbyś je znał?

      - Skąd miałbym je znać?! - odburknął. - Przecież mój ojciec, w swojej wielkiej mądrości, przez pięć lat trzymał mnie na West Side.

      Lacey odniosła wrażenie, że Rick starał się być miły, kiedy dodał:

      - Domyślam się, że ktoś cię kiedyś spotkał, spodobałaś mu się i teraz chce ci zlecić sprzedaż mieszkania. Stale ci powtarzam, co o tym fachu mówił mój dziadek: to prawdziwe błogosławieństwo, jeśli ludzie cię pamiętają.

      - Być może, chociaż wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście jest to błogosławieństwem - odparła Lacey z nadzieją, że jej nieco dwuznaczna odpowiedź zakończy tę rozmowę. Czekała na dzień, kiedy Rick zacznie w niej widzieć tylko jedną z wielu koleżanek z pracy.

      Rick wzruszył ramionami i poszedł do swojego gabinetu z oknami wychodzącymi na Sześćdziesiątą Drugą Wschodnią. Okna pokoju Lacey wychodziły na aleję Madison. Cieszył ją nieustanny ruch na ulicy, widok grupek turystów i eleganckich kobiet w butach na wysokich obcasach, wychodzących z drogich sklepów z ubraniami.

      - Tylko niektórzy z naszych pracowników urodzili się w Nowym Jorku - musiała czasem dodawać otuchy onieśmielonym żonom urzędników z różnych firm, których właśnie przenoszono na Manhattan. - Inni przyjechali tu z lękiem, zanim się jednak spostrzegli, przekonali się, że mimo wielu problemów, jest to najlepsze miejsce na świecie. Jeśli ktoś ją wypytywał, odpowiadała szczerze:

      - Wychowałam się na Manhattanie i z wyjątkiem kilkuletniej przerwy na studia zawsze tu mieszkałam. To mój dom, moje rodzinne miasto.

      Takie same uczucia wobec miasta żywił jej ojciec, Jack Farrell. Była jeszcze bardzo mała, kiedy z jego pomocą poznawała Nowy Jork.

      - Jesteśmy dobrymi kumplami. Lace - mówił. - Jesteś mieszczuchem, tak jak ja. Twoja matka, niech jej Bóg błogosławi, chciałaby za przykładem wielu innych rodzin uciec gdzieś za miasto. Należą się jej słowa uznania za to, że tu wytrzymuje. Dobrze wie, że ja bez miasta usechłbym jak odcięta gałąź.

      Lacey odziedziczyła po ojcu nie tylko miłość do Nowego Jorku, ale też typowo irlandzką urodę: jasną skórę, niebieskozielone oczy i ciemnobrązowe włosy. Jej siostra. Kit, jest bardziej podobna do matki, z pochodzenia Angielki. Ma błękitne oczy i włosy w kolorze żyta.

      Jack Farrell, muzyk, pracował w teatrze, gdzie grał w orkiestrze, ale czasem występował też w klubach i na koncertach. Lacey umiała zaśpiewać z nim w duecie dowolną piosenkę z każdego musicalu wystawianego na Broadwayu. Nigdy nie pogodziła się z nagłą śmiercią ojca. Odszedł, kiedy kończyła studia. Lacey do dziś nie potrafiła się z tego otrząsnąć. Czasem, przechodząc koło teatru, łapała się na tym, że spodziewa się lada chwila spotkać Jacka Farrella.

      Po pogrzebie matka powiedziała ze smutkiem:

      - Twój tata słusznie przypuszczał, że nie zostanę w mieście.

      Matka Lacey była pielęgniarką. Kupiła sobie mieszkanie w New Jersey. Chciała być blisko drugiej córki, Kit, i jej rodziny. Znalazła pracę w tamtejszym szpitalu.

      Kiedy Lacey skończyła studia, kupiła sobie niewielkie mieszkanko w alei East Side i podjęła pracę w „Parker i Parker - Nieruchomości”. Osiem lat później była jedną z najlepszych agentek w firmie.

      Podśpiewując pod nosem, wyjęła dokumentację domu przy Siedemdziesiątej Wschodniej numer 3 i zaczęła ją przeglądać. Sprzedałam dwupoziomowe mieszkanie na trzecim piętrze - myślała. - Duże pokoje, wysokie sufity, kuchnia wymagała modernizacji. Muszę zebrać informacje dotyczące mieszkania pani Waring.

      Lacey zawsze starała się wcześniej przygotować na przyjęcie nowego mieszkania. Doświadczenie nauczyło ją, że pomocne są w tym dobre stosunki z ludźmi pracującymi w budynkach, którymi interesuje się „Parker i Parker”. Tak się szczęśliwie złożyło, że z Timem Powersem, zarządcą domu przy Siedemdziesiątej Wschodniej numer 3, była w dobrej komitywie. Zadzwoniła do niego i przez dobrych dwadzieścia minut słuchała opowieści o wakacjach. Za późno przypomniała sobie, że Tim zawsze dużo mówił. Dopiero po dłuższym czasie udało się jej skierować rozmowę na temat mieszkania pani Waring.

      Tim powiedział, że Izabella Waring jest matką Heather Landi, młodej piosenkarki i aktorki, która odnosiła pierwsze sukcesy w nowojorskich w teatrach. Jej ojcem był znany restaurator Jim Landi. Heather zginęła w wypadku ostatniej zimy. Jej samochód spadł z nasypu, kiedy dziewczyna, po kilkudniowym pobycie na nartach, wracała z Vermont do domu. Mieszkanie było własnością Heather. Matka Heather postanowiła je sprzedać.

      - Pani Waring nie chce uwierzyć, że śmierć Heather była przypadkowa - powiedział Tim.

      Lacey odłożyła słuchawkę i długą chwilę siedziała bez ruchu. Przypomniała sobie, że widziała Heather Landi w zeszłym roku w bardzo udanym musicalu wystawionym przez teatr spoza Broadwayu. Dobrze zapamiętała zdolną młodą aktorkę.

      Miała wszystko - myślała Lacey. - Urodę, doskonałą figurę i piękny głos. Nic dziwnego, że matka nie potrafi się pogodzić z jej śmiercią.

      Lacey zadrżała i wstała, żeby wyregulować klimatyzację.

    

      We wtorek rano Izabella Waring przechadzała się po mieszkaniu córki, przyglądając mu się krytycznym okiem, jakby to ona była pośrednikiem handlu nieruchomościami. Dobrze, że zatrzymała sobie wizytówkę Lacey Farrell. Jim, były mąż Izabelli i ojciec Heather, zażądał, żeby Izabella sprzedała mieszkanie i - uczciwie mówiąc - dał jej na to dużo czasu.

      Izabella spotkała Lacey w windzie i natychmiast poczuła do niej sympatię. Dziewczyna przypominała jej Heather.

      Co prawda była w zupełnie innym typie urody. Heather miała krótkie, kręcone, jasnobrązowe włosy, wśród których pobłyskiwały złote kosmyki, i piwne oczy. Dość niska, mierzyła nieco ponad metr pięćdziesiąt, miała miękkie, zaokrąglone kształty. Nazywała siebie domowym skrzatem. Lacey była wyższa, szczuplejsza, miała niebieskozielone oczy i ciemne, długie, proste włosy opadające na ramiona, ale w jej uśmiechu i sposobie bycia było coś, co przypominało Heather.

      Izabella rozejrzała się wkoło. Pomyślała, że niektórym ludziom może nie przypaść do gustu brzozowa boazeria i kominek wykończony nakrapianym marmurem, który bardzo podobał się Heather, ale to wszystko łatwo da się wymienić. Z kolei świeżo odnowiona kuchnia i łazienki z pewnością ułatwią zadanie sprzedającej mieszkanie pośredniczce.

      Po kilku miesiącach podróżowania z Cleveland do Nowego Jorku i z powrotem, po bólu z jakim przeglądała olbrzymie szafy w mieszkaniu córki i porządkowała jej szuflady, po licznych spotkaniach z przyjaciółmi Heather Izabella wiedziała, że czas dać spokój tej sprawie. Trzeba przestać szukać przyczyny i zająć się własnym życiem.

      Mimo to Izabella nadal nie wierzyła, że śmierć Heather była przypadkowa. Dobrze znała swoją córkę. Na pewno nie wyruszyłaby w drogę powrotną ze Stowe podczas zamieci, do tego w nocy. Jimmy w to uwierzył. Izabella wiedziała, że gdyby było inaczej, przekopałby cały Manhattan wzdłuż i wszerz, by znaleźć rozwiązanie tajemnicy śmierci córki.

      Ostatnio podczas jednego z nielicznych obiadów, które zdarzało im się jeść razem, Jimmy znów próbował nakłonić Izabellę, żeby dała spokój tej sprawie i zajęła się sobą. Przekonywał, że Heather pewnie nie mogła zasnąć; że się martwiła, bo w prognozie pogody zapowiedziano obfite opady śniegu, a nazajutrz musiała być na próbie. Nie chciał dostrzec w jej śmierci niczego podejrzanego ani nie wyjaśnionego.

      Izabella jednak nie mogła się; z tym pogodzić. Powiedziała Jimmy’emu o niepokojącej rozmowie telefonicznej, którą odbyła z córką niedługo przed jej śmiercią.

      - Jimmy, Heather była jakaś inna, kiedy z nią rozmawiałam. Bardzo się czymś martwiła. Była straszliwie przygnębiona. Miała zmieniony głos.

      Rozstali się zaraz po tym, jak Jimmy krzyknął na nią w desperacji:

      - Daj spokój, Izabello! Przestań! Proszę cię! To wszystko i tak jest wystarczająco trudne, nawet bez tego nieustannego odtwarzania na nowo każdego szczegółu, bez przesłuchiwania jej wszystkich przyjaciół. Proszę cię, pozwól naszej córce spoczywać w spokoju.

      Przypominając sobie te słowa, Izabella pokręciła głową. Jimmy Landi kochał Heather jak nikogo na świecie. Tylko odrobinę mniej niż córkę kocha władzę - myślała z goryczą. To stało się przyczyną rozpadu ich małżeństwa. Jego słynna restauracja i inne inwestycje. Teraz będzie miał jeszcze hotel i kasyno w Atlantic City. Dla mnie zabrakło miejsca w jego życiu - myślała Izabella. - Może gdyby wcześniej znalazł sobie wspólnika, jakim stał się dla niego Steve Abbott, nasze małżeństwo by przetrwało? Izabella uświadomiła sobie, że chodzi po pokojach, nie widząc tego, co ma przed oczyma. Zatrzymała się przy oknie wychodzącym na Piątą Aleję.

      - Nowy Jork jest szczególnie piękny we wrześniu - mruknęła pod nosem, przyglądając się ludziom biegającym dla zdrowia w Central Parku, nianiom popychającym wózki i starszym osobom, opalającym się na ławkach. W takie dni - przypomniała sobie - starałam się wyprowadzać malutką Heather na spacer. Była ślicznym dzieckiem. Ludzie zatrzymywali się, żeby na nią popatrzeć. Heather była tego świadoma. Lubiła siedzieć w wózku i cieszyło ją zainteresowanie, jakie wzbudzała. Była inteligentna, bystra, zdolna. Pełna ufności...

      Dlaczego to wszystko odrzuciłaś, Heather? - Izabella kolejny raz stawiała sobie pytanie nurtujące ją od dnia śmierci córki. - Od tego wypadku, gdy byłaś dzieckiem... Zobaczyłaś wtedy, jak samochód wpada w poślizg, zjeżdża z drogi i rozbija się. Od tej pory zawsze bałaś się śliskich dróg. Chciałaś przeprowadzić się do Kalifornii, bo tam nigdy nie ma mrozu. Dlaczego jechałaś zaśnieżoną, górską drogą o drugiej nad ranem? Miałaś zaledwie dwadzieścia cztery lata i widoki na wspaniałą przyszłość. Co się stało tej nocy? Dlaczego wyruszyłaś w drogę? Kto cię na to namówił?

     

      Dzwonek domofonu wyrwał Izabellę z bolesnych objęć smutku, pozbawionego nadziei. Odźwierny powiadomił ją, że przyszła panna Farrell, umówiona na dziesiątą.

      Lacey nie była przygotowana na tak wylewne, chociaż nieco nerwowe przywitanie.

      - Wielkie nieba, wygląda pani młodziej, niż się spodziewałam - powiedziała Izabella Waring. - Ile pani ma lat? Trzydzieści? Moja córka skończyłaby w przyszłym tygodniu dwadzieścia pięć. Mieszkała tutaj. To było jej mieszkanie. To straszne, nie sądzi pani, takie odwrócenie naturalnego biegu rzeczy? To ona powinna po mojej śmierci porządkować moje rzeczy.

      - Mam dwóch siostrzeńców i siostrzenicę - odparła Lacey. - Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że mogłoby im się coś stać, więc przynajmniej częściowo rozumiem pani uczucia.

      Lacey szła za Izabella, wprawnym okiem szacując wielkość pokoi. Na dole był duży hol, wielki pokój i jadalnia, nieduża biblioteka, kuchnią i łazienka. Na górę wchodziło się po kręconych schodach. Znajdowała się tam sypialnia, pokój dzienny, garderoba i łazienka.

      - To duże mieszkanie dla samotnej, młodej kobiety - tłumaczyła Izabella. - Ojciec kupił je dla Heather. Niczego jej nie skąpił, ale jej to nie zepsuło. Kiedy po studiach przyjechała do Nowego Jorku, chciała sobie wynająć maleńkie mieszkanko na West Side. Jimmy wpadł w szał. Chciał, żeby zamieszkała w bloku z portierem. Chciał, żeby była bezpieczna. Teraz nalega, żebym sprzedała to mieszkanie i zatrzymała pieniądze. Powiedział, że Heather by tego chciała. Mówi, że powinnam skończyć z żałobą i żyć dalej. Trudno mi się z tym pogodzić... Próbuję, ale nie wiem, czy potrafię... - W jej oczach zamigotały łzy.

      Lacey zadała pytanie, na które musiała uzyskać odpowiedź.

      - Jest pani pewna, że chce sprzedać mieszkanie?

      Przyglądała się bezradnie, jak spokój znika z twarzy Izabelli i jej oczy napełniają się łzami.

      - Próbowałam się dowiedzieć, dlaczego moja córka zginęła. Dlaczego w nocy wyjechała z pensjonatu? Dlaczego nie zaczekała do rana i nie wróciła z przyjaciółmi, tak jak zamierzała? Co sprawiło, że zmieniła plany? Jestem pewna, że ktoś zna odpowiedź na te pytania. Chcę poznać przyczynę. Wiem, że Heather bardzo się czymś gryzła, ale nie chciała mi powiedzieć czym. Myślałam, że może tutaj, w tym mieszkaniu, znajdę odpowiedź albo że dowiem się czegoś od jej przyjaciół. Ale jej ojciec chce, żebym przestała nachodzić znajomych i chyba ma rację. Odpowiedź brzmi: tak. Tak, Lacey, chcę je sprzedać.

      Lacey położyła dłoń na ręce Izabelli.

      - Myślę, że Heather by tego chciała - powiedziała cicho.

     

      Tego samego wieczoru Lacey przejechała czterdzieści kilometrów do Wyckoff w stanie New Jersey, gdzie mieszkała Kit, jej siostra, i matka. Ostatni raz widziała się z nimi na początku sierpnia, przed wyjazdem na wakacje do Hamptons. Kit i jej mąż Jay mieli domek letniskowy w Nantucket i zawsze namawiali Lacey, żeby spędzała wakacje u nich. Przejeżdżając przez most Waszyngtona, Lacey przygotowywała się na wymówki, jakimi ją powitają.

      - Z nami spędziłaś tylko trzy dni - wypomni jej szwagier. - Co takiego jest w East Hampton, czego nie ma w Nantucket?

      Przede wszystkim, nie ma tam ciebie - odpowiedziała mu w myślach Lacey, uśmiechając się lekko. Szwagier Lacey, Jay Taylor, właściciel nieźle prosperującej firmy zaopatrującej restauracje, nie należał do grona jej ulubieńców, ale - nie wolno o tym zapominać - Kit ma na punkcie męża bzika i udało im się spłodzić trójkę udanych dzieci, więc Lacey nie ma wielkich powodów do narzekań. Gdyby tylko Jay nie był tak cholernie nadęty - pomyślała. - Niektóre twierdzenia wypowiada takim tonem, jakby cytował bulle papieskie.

      Skręcając w kierunku wjazdu na autostradę numer 4, uświadomiła sobie, jak bardzo się stęskniła za pozostałymi członkami rodziny: za matką, za Kit i za dziećmi - dwunastoletnim Toddem, dziesięcioletnim Andym i swoją ulubienicą, nieśmiałą, czteroletnią Bonnie. Myśląc o siostrzenicy, Lacey zdała sobie sprawę, że przez cały dzień nie potrafiła zapomnieć o biednej Izabelli Waring i o tym, czego się od niej dowiedziała. Ból matki był szczery i ogromny. Nalegała, żeby Lacey wypiła z nią kawę. Przez cały czas mówiła o swojej córce.

      - Po rozwodzie przeprowadziłam się do Cleveland. Tam się wychowałam. Heather miała wtedy pięć lat. Od tego czasu ciągle podróżowała do ojca i z powrotem. Wszystko się dobrze ułożyło. Powtórnie wyszłam za mąż. Wilhelm Waring był ode mnie znacznie starszy, ale był dobrym człowiekiem. Odszedł trzy lata temu. Miałam nadzieję, że Heather znajdzie sobie przyzwoitego mężczyznę i urodzi dzieci, ale ona najpierw chciała zrobić karierę. Chociaż niedługo przed jej śmiercią odniosłam wrażenie, że z kimś się spotykała. Może się myliłam, ale wydawało mi się, że słyszę to w jej głosie. - Potem spytała z macierzyńską troską: - A pani, Lacey? Czy w pani życiu jest ktoś wyjątkowy?

      Słysząc to pytanie, Lacey uśmiechnęła się pod nosem. Izabella tego nie zauważyła.

      Od dnia moich trzydziestych urodzin - myślała Lacey - stałam się bardzo świadoma upływu czasu. Starzeję się. Uwielbiam swoją pracę, podoba mi się moje mieszkanie, kocham rodzinę i przyjaciół. Prowadzę przyjemne życie. Nie mam powodów do narzekań. Tak, kiedy nadejdzie właściwa chwila, stanie się to, co stać się musi.

      Drzwi otworzyła jej matka.

      - Kit jest w kuchni. Jay pojechał po dzieci - powiedziała, przywitawszy się z córką. - Jest jednak ktoś, kogo chcę ci przedstawić.

      Lacey była zdziwiona i przejęta widokiem nieznajomego mężczyzny, sączącego drinka przy wielkim kominku w dużym pokoju. Matka zarumieniła się. Mężczyzna nazywał się Alex Carbine. Matka Lacey wyjaśniła, że poznała go przed laty i teraz spotkała ponownie, dzięki Jayowi, który zaopatruje nowo otwartą restaurację Aleksa, na ulicy Czterdziestej Szóstej Zachodniej.

      Ściskając jego rękę, Lacey przyglądała mu się z uwagą. Ma koło sześćdziesiątki - myślała. - Jest w tym samym wieku, co mama. Wygląda całkiem nieźle. Mama jest rozkojarzona. Co to może znaczyć?

      Korzystając z pierwszej sposobnej chwili, Lacey wyszła do kuchni, w której Kit przygotowywała sałatkę.

      - Jak długo to trwa? - spytała siostrę.

      Kit się uśmiechnęła. Jasne włosy miała spięte na karku i wyglądała jak dziewczyna z reklamy telewizyjnej.

      - Zaczęło się mniej więcej miesiąc temu. To miły człowiek. Jay przyprowadził go na obiad. Mama akurat była u nas. Alex jest wdowcem. Zawsze pracował w gastronomii, ale dopiero niedawno otworzył własny lokal. Byliśmy tam. Wnętrze jest ładne.

      Obie podskoczyły, kiedy trzasnęły drzwi wejściowe.

      - Przygotuj się - ostrzegła siostrę Kit. - Jay i dzieci właśnie przyszli.

      Kiedy Todd skończył pięć lat, Lacey zaczęła go zabierać - podobnie jak później pozostałe dzieci - na Manhattan, żeby nauczyć go miasta tak, jak ją uczył jej ojciec. Nazywali te wyprawy dniem Jacka Farrella. Zaliczali wówczas wszystko, od poranków na Broadwayu (dzięki temu Lacey widziała „Koty” aż pięć razy) po muzea (Muzeum Historii Naturalnej z kośćmi dinozaura było, oczywiście, ulubionym). Poznawali Greenwich Village, jeździli tramwajem na Wyspę Roosevelta, płynęli promem na Wyspę Ellisa, zjadali obiad na szczycie World Trade Center i jeździli na rolkach po placu Rockefellera.

      Chłopcy powitali Lacey ze zwykła u nich wylewnością. Bonnie zaś przytuliła się mocno do cioci.

      - Bardzo za tobą tęskniłam wyszeptała.

      Jay zauważył, że Lacey bardzo ładnie wygląda, i dodał, że miesiąc w East Hampton dobrze jej zrobił.

      - Wybyczyłam się - powiedziała Lacey i z zadowoleniem stwierdziła, że Jay się skrzywił. Żywił awersję do potocznego języka.

      Podczas obiadu Todd, który interesował się pracą Lacey, spytał ją o sytuację na rynku nieruchomości w Nowym Jorku.

      - Ruch już się zaczyna - odparła. - Dzisiaj dostałam ciekawe mieszkanie.

      Opowiedziała im o Izabelli Waring. Zauważyła, że Alex bardzo się zainteresował tą sprawą.

      - Znasz Izabellę Waring? - spytała go Lacey.

      - Nie, ale znam Jimmy’ego Landiego i poznałem ich córkę, Heather. To była piękna młoda kobieta. Straszna tragedia! Jay, robiłeś interesy z Landim. Musiałeś znać Heather. Często bywała w restauracji ojca.

      Lacey ze zdziwieniem spostrzegła, że twarz szwagra zrobiła się purpurowa.

      - Nie, nie znałem jej - powiedział rozdrażnionym głosem. - Chociaż kiedyś rzeczywiście robiłem interesy z Jimmym Landim. Komu dołożyć jagnięciny?

     

      Była siódma. W barze panował tłok. Zaczęli już napływać goście, którzy zamierzali spędzić wieczór w restauracji. Jimmy Landi powinien zejść na dół i witać przybywających, ale nie miał na to ochoty. Mijający dzień należał do tych najtrudniejszych. Po telefonie od Izabelli Landi popadł w depresję. Wizja Heather, uwięzionej w płonącym samochodzie, nie dawała mu spokoju.

      Ukośne promienie zachodzącego słońca migotały w wysokich oknach i oświetlały wyłożone boazerią biuro w budynku z piaskowca na Pięćdziesiątej Szóstej Zachodniej. Mieściła się tu także „Venezia”, restauracja otwarta przez Jimmy’ego przed trzydziestu laty.

      Przejął to miejsce po trzech restauratorach, którzy zbankrutowali. Był świeżo po ślubie z Izabellą. Wynajęli maleńkie mieszkanko na trzecim piętrze. Teraz Jimmy Landi był właścicielem całego budynku, a „Venezia” stała się jedną z najpopularniejszych restauracji na Manhattanie.

      Jimmy siedział przy wielkim zabytkowym biurku i zastanawiał się, dlaczego tak bardzo mu się nie chce schodzić na dół. Przyczyną był nie tylko telefon od byłej żony. Ściany restauracji zdobiły freski. Jimmy skorzystał z pomysłu konkurencji z „La Cóte Basque”. Malowidła na ścianach przedstawiały zakątki Wenecji. Na niektórych z nich uwieczniona została Heather. Kiedy miała dwa latka, artysta narysował jej buzię w oknie pałacu dodżów. Gdy była nastolatką, namalowano ją z gondolierem grającym serenady. Kiedy miała dwadzieścia lat, sportretowano ją z nutami w ręku podczas spaceru po Moście Westchnień.

      Jimmy wiedział, że aby zachować równowagę psychiczną, musi zamalować portrety Heather, ale tak jak Izabellą nie potrafiła się pozbyć myśli, że za śmierć Heather odpowiedzialny jest jakiś człowiek, tak on nie umiał pozbawić się obecności córki; poczucia, że jej oczy obserwują go w sali jadalnej.

      Jimmy Landi był śniadym, sześćdziesięcioośmioletnim mężczyzną. Wciąż miał ciemne włosy. Żywe oczy, osłonięte gęstymi, krzaczastymi brwiami, nadawały jego twarzy wyraz cynizmu. Był średniego wzrostu, mocnej budowy, wysportowany i robił wrażenie niezwykle silnego. Zdawał sobie sprawę z tego, że niektórzy żartują sobie, iż nawet szyte na miarę garnitury nic mu nie pomagają, bo i tak zawsze wygląda jak krzepki robotnik. Uśmiechnął się lekko, wspominając, jak Heather się oburzyła, kiedy pierwszy raz to usłyszała.

      Powiedziałem jej, że nie powinna się tym martwić - przypomniał sobie Jimmy, uśmiechając się pod nosem - że mógłbym ich wszystkich razem wziętych kupić i sprzedać i że tylko to się liczy.

      W zamyśleniu Landi pokręcił głową. Teraz nie miał żadnych wątpliwości, że tak naprawdę wcale nie to jest najważniejsze. Jednak poczucie własnej siły i ogromnych możliwości każdego ranka dawało mu energię do wstania z łóżka. Ostatnie miesiące przetrwał tylko dzięki temu, że całkowicie poświecił się budowie nowego kasyna i hotelu, w Atlantic City.

      - Donaldzie Trump, musisz ustąpić pierwszeństwa - zażartowała Heather, kiedy ojciec pokazał jej model budynku. - Może nazwiesz ten lokal „U Heather” i będę w nim występowała? Zrezygnuję z innych propozycji. Co ty na to, baba?

      Tego pełnego czułości zdrobnienia od słowa „tata” nauczyła się we Włoszech, kiedy miała dziesięć lat. Od tego czasu nigdy nie nazywała go po prostu tatą.

      Jimmy pamiętał, co jej wtedy odpowiedział.

      - Wiesz, że opłacałbym cię jak gwiazdę pierwszej wielkości, ale musisz najpierw porozmawiać ze Steve’em. On też włożył sporo pieniędzy w Atlantic City. Coraz więcej decyzji oddaję w jego ręce. A może byś tak zrezygnowała z kariery, wyszła za mąż i urodziła mi wnuki?

      Heather roześmiała się.

      - Och, baba daj mi jeszcze kilka lat. Tak dobrze się bawię.

      Westchnął; wspominając jej śmiech. Nie będę miał wnuków - pomyślał. - Nie będzie dziewczynki ze złotobrązowymi włosami i piwnymi oczami ani chłopca, który pewnego dnia mógłby zająć moje miejsce.

      Pukanie do drzwi sprowadziło go do rzeczywistości.

      - Wejdź, Steve - powiedział.

      Dzięki Bogu, że mam Steve’a Abbotta - pomyślał. Dwadzieścia pięć lat temu przystojny blondyn rzucił szkołę i zapukał do drzwi restauracji Jimmy’ego jeszcze przed jej otwarciem.

      - Chcę u pana pracować, panie Landi - oświadczył. - Od pana nauczę się więcej niż w najlepszej szkole.

      Jimmy był zarazem rozbawiony i zirytowany. Spojrzał uważnie na młodego człowieka. Świeże, pewne siebie dziecko - pomyślał.

      - Chcesz u mnie pracować? - spytał i pokazał dłonią na kuchnię. - Ja też tam zaczynałem.

      To był mój szczęśliwy dzień - myślał Jimmy. - Steve wyglądał na zepsutego smarkacza, ale był z pochodzenia Irlandczykiem. Jego matka pracowała jako kelnerka, żeby zapewnić mu byt. Steve był pełen determinacji jak ona. Myślałem, że źle zrobił, rezygnując ze szkoły, ale się myliłem. Ma wszystko, czego w tym fachu potrzeba.

      Steve Abbott otworzył drzwi, wszedł do gabinetu i zapalił światło.

      - Dlaczego tak tu ciemno? Wywoływałeś duchy, Jimmy?

      Landi spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo. W oczach młodego człowieka malowało się współczucie.

      - Śmietanka zaczęła się już zbierać?

      - Przed chwilą przyszedł burmistrz z trójką gości.

      Jimmy odsunął krzesło i wstał.

      - Nikt mi nie mówił, że burmistrz zarezerwował na dzisi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin