Beckett Tina - Trudna decyzja.pdf

(667 KB) Pobierz
TINA BECKETT
TRUDNA DECYZJA
Tytuł oryginału: Her Hard to Resist Husband
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tracy Hinton, ty nie mdlejesz.
Gdy w jej nozdrza uderzył zapach śmierci, poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła,
ale sporym wysiłkiem woli zapanowała nad tym odruchem.
Miarowe oddychanie, by się uspokoić, nie wchodziło w rachubę, bo w tych
okolicznościach nie miała najmniejszej ochoty oddychać.
– Ile? – zapytała, zasłaniając nos i usta maską.
– Na razie sześć zgonów, ale choruje większość mieszkańców miasteczka. – Pedro, jeden
z pracowników jej kliniki objazdowej, wskazał na pobliski domek z glinianej cegły, gdzie na progu
leżała nieruchoma skulona postać. Kilka metrów dalej, na ziemi, drugie zwłoki. – Nie żyją od kilku
dni. Cokolwiek to było, zabiło ich błyskawicznie. Nawet nie próbowali dostać się do szpitala.
– Pewnie byli zbyt chorzy. Poza tym najbliższy szpital jest oddalony o prawie trzydzieści
kilometrów.
Piaui, jeden z najbiedniejszych stanów Brazylii, jest zdecydowanie bardziej narażony na
śmiercionośne infekcje niż regiony zamożne. Mieszkańcy tutejszych miasteczek i wiosek
przemieszczają się rowerami lub idą na piechotę. Pokonanie takiej odległości stanowi niełatwe
wyzwanie dla osób młodych i zdrowych, a co dopiero dla starszych i chorych. Samochód dla
większości jest niedostępny.
Żeby poznać przyczynę śmierci tych ludzi, Tracy musiała najpierw obejrzeć ciała oraz
pobrać odpowiednie próbki. São João dos Rios od najbliższego szpitala diagnostycznego stanu
Piaui dzieliło ponad sto kilometrów. Tak czy owak, trzeba zawiadomić stosowne władze
o możliwości wybuchu epidemii.
A to oznacza spotkanie z Benem.
– Myślisz, że to denga? – zapytał Pedro.
– Nie tym razem. Tamten mężczyzna ma plamę krwi na przodzie koszuli, innych oznak
stąd nie widzę. – Spojrzała na prymitywną zagrodę, w której kilkanaście świń głośno domagało się
jedzenia. – Podejrzewam krętkowicę.
Pedro ściągnął brwi.
– Krętkowica? Pora deszczowa już się skończyła – stwierdził zdziwiony.
Ziemia wokół domku wyglądała jak suche spękane klepisko. Z powodu upału w powietrzu
nie było ani odrobiny wilgoci, przez co Tracy mdliło coraz bardziej. W porze suchej temperatura
w tym regionie leżącym blisko równika rzadko spada poniżej trzydziestu stopni, stopniowo rosnąc
aż do nadejścia pory deszczowej.
– Hodują świnie. – Odgarnęła z czoła mokre włosy.
– Widzę, ale krętkowice normalnie nie objawiają się krwawieniem.
– W Bahia krwawienie jednak wystąpiło.
– To prawda. Sądzisz, że to odmiana atakująca płuca? – zapytał z niedowierzaniem.
– Nie wiem, być może.
– Pobierzesz próbki czy najpierw zajrzysz do jeszcze jednego domu?
Wyjęła z kieszeni komórkę i z nadzieją zerknęła na wyświetlacz. Zero zasięgu. To, co
działa w São Paulo, tutaj się nie sprawdza.
– Masz zasięg? – zwróciła się do kolegi.
– Nie.
Westchnęła, zastanawiając się, co robić.
– Próbki muszą poczekać, aż wrócimy, bo wolę nie ryzykować zakażenia żyjących. Może
złapiemy zasięg, jak wejdziemy wyżej.
Benjamin Almeida ślęczał nad mikroskopem, ustawiając ostrość tak, by różowa plamka
stała się wyraźna. Bakteria Gram-ujemna. Wpisał wynik do komputera.
– Ben…? – W drzwiach stanęła jego asystentka.
Uniósł dłoń, czekając, aż komputer przekaże tę informację lekarzowi w regionalnym
instytucie chorób tropikalnych. Jego gabinet znajdował się piętnaście kroków od głównego
budynku szpitala, ale Ben nie miał czasu tam pójść. Ściągnął lateksowe rękawiczki, po czym
starannie umył ręce.
– Tak, o co chodzi? – zapytał zmęczonym tonem. Jego dyżur trwał już dwanaście godzin,
a zostały mu do opisania jeszcze dwa preparaty.
– Ktoś do ciebie. – Mandy cofnęła się od drzwi.
– Jeżeli to doktor Mendoza, to go poinformuj, że raport już wysłałem. To infekcja
bakteryjna, a nie pasożyt.
Gdy obok Mandy stanęła kobieta, zatkało go. Zmusił się, by nie rzucić się jej na powitanie.
Kruczoczarne włosy spięte klamrą, wydatne kości policzkowe, długa szyja. I te zielone oczy, teraz
odważnie wpatrzone w niego.
Co ona tu robi?!
Kobieta poprawiła pasek torby termoizolacyjnej.
– Ben, potrzebuję twojej pomocy.
Zacisnął zęby. Niemal to samo powiedziała cztery lata wcześniej. Chwilę przed tym, jak
zniknęła z jego życia.
– W jakiej sprawie?
– Coś złego dzieje się w São João dos Rios. – Klepnęła torbę. – Mam tu próbki, które
musisz obejrzeć. Im prędzej, tym lepiej, bo chcę się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie tak nagle…
– Spokojnie. Nie wiem, o czym mówisz.
– W São João dos Rios wybuchła epidemia. Zmarło sześć osób. Żandarmeria wojskowa już
tam się zjawiła z zamiarem zamknięcia miasteczka. – Uniosła dłoń. – Nie przyjechałabym tu,
gdyby to nie było ważne.
Nie wątpił, że to prawda. Ostatni raz widział ją, jak opuszczała ich dom, by już do niego nie
wrócić.
Nie powinno go dziwić, że Tracy nadal przemierza Brazylię, tłumiąc zakaźne pożogi. Nic
nie mogło jej powstrzymać, nawet on. Nawet nie myśl o wspólnym domu i założeniu rodziny.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi sięgnął po rękawiczki.
– Przyda mi się respirator?
– Raczej nie. Do pobierania próbek założyliśmy maski.
Podał jej maskę zadowolony, że nie będzie musiał patrzeć na jej ponętne wargi, które tyle
razy całował. Przeniósł wzrok na jej oczy, klnąc w duchu, bo ich zieleń pomimo upływu czasu
znowu przyprawiła go o przyspieszone bicie serca.
– Objawy? – wykrztusił.
– Wygląda to na krwotok płucny, możliwe że z powodu któregoś rodzaju zapalenia płuc. –
Podała mu torbę. – Niestety ciała zostały już spalone.
– Bez sekcji zwłok?
– Żołnierze pozwolili mi pobrać próbki, potem zabrali ciała. Próbki pobrali też wysłannicy
władz, żeby przeprowadzić własne badania. Muszę mieć oficjalne potwierdzenie, że jak
skończysz, wszystko zostało zniszczone. – Zniżyła głos. – W recepcji siedzi goryl, którego
zadaniem jest dopilnować, że ten rozkaz został wykonany. Pomóż mi. Jesteś najlepszym
epidemiologiem w tym regionie.
Spojrzał w stronę drzwi i dopiero teraz w drugim pokoju pod ścianą zauważył żandarma.
– Kiedyś nie było to moim największym atutem – mruknął.
Doskonale pamiętał ich częste kłótnie, co jest ważniejsze: prawa jednostki czy dobro
publiczne.
Speszona przygryzła wargę.
– Bo za moimi plecami wykorzystywałeś swoją pracę jako broń przeciwko mnie.
Asystentka Bena, założywszy maseczkę, stanęła przy nim, nerwowo spoglądając na
żandarma. Jej znajomość angielskiego była znikoma, więc Ben nie był pewien, co zrozumiała z tej
wymiany zdań.
– Czy on nas stąd wypuści? – zapytała po portugalsku.
– Jeżeli się okaże, że to zwyczajne zapalenie płuc, nie będzie problemu – odparła Tracy.
– A jak coś innego?
Ben zacisnął zęby na myśl, że przyjdzie mu nie wiadomo ile czasu spędzić w ciasnym
pomieszczeniu.
Z Tracy. W szafie trzymał składane łóżko, ale bardzo wąskie. Na pewno nie dla…
– Jak coś innego, to być może na jakiś czas tu utkniemy. – Podszedł do drzwi, po czym
zwrócił się do żandarma. – Próbek jeszcze nie otworzyliśmy. Moja asystentka ma rodzinę, więc
chciałbym, żeby mogła stąd wyjść, zanim zaczniemy.
Właśnie z tego powodu uparł się, by jego laboratorium znalazło się w odrębnym budynku.
Było tak małe, że w przypadku epidemii można je było szczelnie zamknąć, a wyniki testów
mikrobiologicznych wysyłać drogą elektroniczną.
Jego priorytetem zawsze było bezpieczeństwo. Mandy zdawała sobie sprawę, jakie ryzyko
łączy się z pracą u doktora Almeidy, ale do tej pory nic jej nie zagrażało. Inaczej niż gdy cztery lata
wcześniej Tracy rzuciła się w wir walki z epidemią żółtej febry, zmuszając go do wezwania
wojska.
Żandarm chwilę się zastanawiał, po czym odwrócił się do nich tyłem i połączył z kimś
przez radiotelefon. Zakończywszy rozmowę, zwrócił się do Bena:
– Ktoś z naszych odwiezie ją do domu, ale i tak musi tu zostać, dopóki nie dowiemy się, co
to za choroba. Wy dwoje… – wskazał na Bena i Tracy – od chwili otwarcia fiolek zostaniecie
w tym budynku, aż wojskowi oszacują zagrożenie.
Mandy rzuciła Benowi przerażone spojrzenie.
– Jesteś pewien, że nic mi się nie stanie, jak stąd wyjdę? Moje dziecko… – Zacisnęła
powieki. – Muszę zadzwonić do męża.
– Niech Sergio na wszelki wypadek zabierze małą do domu twojej mamy, tam będzie
bezpieczna – poradził jej Ben. – Zawiadomię cię, jak coś będę wiedział, okej?
Mandy wyszła, by zatelefonować do domu.
– Tak mi przykro – szepnęła Tracy. – Myślałam, że będziesz sam. Nie wiedziałam, że masz
asystentkę.
– To nie twoja wina. Mandy niepokoi ryzyko zagrażające dziecku. – Spojrzał jej głęboko
w oczy. – Jak każdą matkę.
Pożałował tych słów, ujrzawszy, jak w oczach Tracy w miejsce współczucia pojawia się
gniew.
– Ja też się niepokoiłam – syknęła – ale tobie to nie wystarczało, prawda? – Oddychała
głęboko. – Wracam do São João dos Rios, jak tylko dasz mi odpowiedź. Jeżeli obejmie mnie
kwarantanna, dalej będę to robić tam, gdzie coś można zmienić. Na pewno nie będę siedzieć
w laboratorium przed rzędami fiolek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin