05 - Sasiad.rtf

(896 KB) Pobierz
S?siad

 

 

              Gardner Lisa

              Sąsiad

             

              Rozdział 1

              Zawsze mnie ciekawiło, co czują ludzie w kilku ostatnich godzinach swego życia. Czy wiedzą, żelada chwila wydarzy się coś strasznego? Wyczuwają rychłą tragedię, nie odstępują na krok swoichnajbliższych? A może to jedna z tych rzeczy, które po prostu się dzieją? Matka czwórki dzieci kładącaje do łóżek, martwiąca się poranną podwózką do szkoły, czekającym na nią koszem brudnej bielizny idziwnym dźwiękiem, jaki znowu wydaje piec, do której uszu dobiega pełne grozy skrzypnięcie zkorytarza na parterze. Albo nastolatka snująca marzenia o sobotniej wyprawie na zakupy znajlepszą przyjaciółką, która otwiera oczy, by się przekonać, że nie jest już sama w pokoju. Alboojciec wyrwany ze snu i myślący: „Co się, kurwa, dzieje?", tuż przed tym, jak młotek trafia go międzyoczy.

              W ciągu sześciu ostatnich godzin świata, jaki znam, daję Ree kolację. Makaron z serem firmy Kraft,a na wierzchu kawałeczki indyka. Kroję w plastry jabłko. Zjada chrupki, biały miąższ, zostawiającpółksiężyce czerwonej skórki. Mówię jej, że to właśnie w skórce znajdują się wszystkie składnikiodżywcze. Przewraca oczami czterolatka, a zachowuje się, jakby miała lat czternaście. Kłócimy sięjuż o ubrania jej się podobają krótkie spódniczki, jej ojciec i ja wolimy długie sukienki, ona chcebikini, my upieramy się przy stroju jednoczęściowym. Tak sobie myślę, że to kwestia tygodni, nimzażąda kluczyków od samochodu.

              Potem Ree chce się pobawić na strychu w „poszukiwanie skarbów". Mówię jej, że pora na kąpiel.

              Wchodzimy razem do starej wanny na nóżkach w łazience na piętrze, tak jak to mamy w zwyczaju,odkąd była mała. Ree namydla dwie lalki Barbie i jedną gumową kaczuszkę. Ja namydlam ją. Nakoniec obie pachniemy lawendą, a wszystko w czarno białej łazience jest zaparowane.

              Lubię nasz po kąpielowy rytuał. Otulamy się wielkimi ręcznikami, a potem wychodzimy na chłodnykorytarz i ruszamy prosto w kierunku Wielkiego Łóżka w sypialni mojej i Jasona, gdzie z bosymistopami kładziemy się obok siebie, lekko się dotykając. Nasz rudy pręgowany kot, Pan Smith,wskakuje na łóżko i przygląda się nam wielkimi bursztynowymi oczami, a jego długi ogon lekkodrga.Co ci się najbardziej podobało w dzisiejszym dniu? pytam córkę.

              Ree marszczy nosek.

             

              Nie pamiętam.

              Pan Smith odsuwa się od nas, znajduje sobie miłe, wygodne miejsce przy wezgłowiu i zaczyna sięmościć. Wie, co będzie dalej.

              Mnie najbardziej podobał się powrót ze szkoły do domu i nasze przytulanki.

              Jestem nauczycielką. Mamy dziś środę. W środy wracam około czwartej, Jason wychodzi o piątej.

              Ree zdążyła się już przyzwyczaić do takiego cyklu. Tatuś w ciągu dnia, mamusia wieczorem. Niechcieliśmy, aby ktoś obcy wychowywał nasze dziecko, i udało się.

              Mogę zobaczyć film? pyta Ree. Zawsze o to pyta. Nie odrywałaby się od telewizora, gdybyśmyjej na to pozwolili.

              Żadnego filmu odpowiadam lekko. Opowiedz mi, co w przedszkolu.

              Krótki film ripostuje. Po czym dodaje triumfująco: Yeggie Tales!

              Żadnego filmu powtarzam, wystawiając rękę spod ręcznika i łaskocząc ją pod brodą. Jużprawie ósma i wiem, że Ree jest zmęczona, choć uparta. Nie chcę dopuścić do napadu złości takkrótko przed pójściem spać. No to opowiedz, co w przedszkolu. Co dziś jadłaś na drugie śniadanie?

              Też wystawia ręce i łaskocze mnie pod brodą.

              Marchewki!

              Tak? Teraz łaskotanie za uchem. Kto je przyniósł?

              Heidi!

              Próbuje dosięgnąć moich pach. Zręcznie blokuję dostęp.

              Plastyka czy muzyka?

              Muzyka!

              Śpiewanie czy granie?

              Gitara!

              Zrzuca z siebie ręcznik i skacze po mnie, łaskocząc szybkimi paluszkami, gdzie się tylko da, ostatniprzypływ energii przed wieczornym padnięciem. Udaje mi się strząsnąć ją z siebie i ze śmiechemturlam się w stronę brzegu łóżka. Z głuchym odgłosem ląduję na drewnianej podłodze Ree jeszczegłośniej chichocze, a Pan Smith miauczy w proteście. Czmycha z sypialni, nie mogąc się doczekaćdokończenia naszego wieczornego rytuału.

             

              Znajduję długi T shirt dla siebie i koszulę nocną z księżniczką Ariel dla niej. Myjemy razem zębyprzed owalnym lustrem. Ree lubi, gdy synchronicznie plujemy. Dwie bajki, jedną piosenkę i pół

              broadwayowskiego przedstawienia później w końcu otulam ją kołderką. Ree tuli do siebie króliczkamaskotkę, a Pan Smith śpi skulony w nogach łóżka.

              Ósma trzydzieści. Nasz mały dom należy oficjalnie do mnie. Rozsiadam się w kuchni. Sączęherbatę, oceniam prace uczniów, siedzę plecami do komputera, żeby mnie nie kusił. Zegar z kotkiem,który Jason kupił kiedyś Ree na Gwiazdkę, o pełnej godzinie wydaje z siebie miauknięcie. Dźwięk tenodbija się echem wśród ścian piętrowego budynku z lat pięćdziesiątych, przez co przestrzeń wydajesię jeszcze bardziej pusta, niż jest w rzeczywistości.

              Mam zimne stopy. W marcu w Nowej Anglii dni są jeszcze chłodne. Powinnam założyć skarpetki,ale nie chce mi się wstawać.

              Dziewiąta piętnaście. Robię zwyczajowy obchód. Rygluję drzwi od strony ogrodu, sprawdzamdrewniane słupki wciśnięte w każdą ramę okienną. Na koniec podwójny rygiel przy stalowychdrzwiach wejściowych. Nasz dom znajduje się w południowym Bostonie w skromnej okolicyzamieszkałej przez klasę średnią, gdzie są przyjazne rodzinom parki i ulice wysadzane drzewami.

              Mnóstwo dzieci, mnóstwo białych parkanów.

              Sprawdzam zamki i mimo wszystko rygluję okna. Zarówno Jason, jak i ja mamy ku temu powody.

              Następnie znowu staję przed komputerem i ręce mnie świerzbią. Mówię sobie, że pora iść do łóżka.

              Zabraniam sobie siadania przed nim. Ale wiem, że najpewniej i tak to zrobię. Tylko na chwilę.

              Przeczytam kilka e maili. Co w tym złego?

              W ostatniej chwili odnajduję w sobie siłę woli, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Wyłączamkomputer. Kolejna zasada obowiązująca w naszej rodzinie: przed pójściem spać komputer musi byćwyłączony.

              Komputer to portal, wiecie, umożliwiający dostanie się do waszego domu. A może nie wiecie.

              Niedługo to jednak zrozumiecie.

              Dziesiąta. Zostawiam światło w kuchni dla Jasona. Nie zadzwonił, ma więc pewnie pracowitą noc.

              Nie szkodzi, mówię sobie. Praca to praca. Wygląda na to, że coraz więcej między nami milczenia. Takjuż czasem bywa. Zwłaszcza, kiedy ma się małe dziecko.

             

              Ponownie myślę o lutowych wakacjach. Rodzinnym wyjeździe, który był albo najlepszą rzeczą,jaka nam się przytrafiła, albo najgorszą, zależnie od punktu widzenia. Chcę to zrozumieć. Zrozumiećswojego męża, siebie. Bywa, że nie da się odkręcić tego, co się zrobiło, nie da się cofnąć razwypowiedzianych słów.

              Nie jestem w stanie rozwiązać tego dzisiejszego wieczoru. Prawda jest taka, że nie potrafię tegozrobić od tygodni, co zaczęło mnie napawać coraz większym przerażeniem. Kiedyś szczerzewierzyłam w to, że sama miłość jest w stanie wszystko naprawić. Teraz jestem mądrzejsza.

              U szczytu schodów zatrzymuję się przed pokojem Ree, żeby ostatni raz rzucić na nią okiem.

              Ostrożnie uchylam drzwi i zaglądam do środka. Pan Smith odpowiada mi spojrzeniem złocistychoczu. Nie podnosi się, za co go wcale nie winię, bo jest mu tam całkiem przytulnie. Ree, skulona podróżowo zieloną kołderką w kwiaty, ssie kciuk, na poduszce leżą rozsypane ciemne loki. Znowuwydaje się malutka jak dziecko, które przysięgłabym, że urodziłam zaledwie wczoraj, a jednakjakimś cudem od tamtego dnia minęły cztery lata i moja córka sama się ubiera, sama je i dzieli się znami swoimi opiniami na temat życia.

              Myślę, że ją kocham.

              Myślę, że „miłość" to słowo nieadekwatne do tego, co czuję.

              Drzwi są uchylone dla Ree. Światło na korytarzu włączone dla Jasona.

              Wieczorny rytuał można uznać za zakończony. Wszystko jest tak, jak być powinno.

              Kładę się na boku, z poduszką między kolanami, dłonią ułożoną na biodrze. Wpatruję się wewszystko i jednocześnie w nic. Myślę o tym, że jestem zmęczona i że schrzaniłam sprawę, i że szkoda,iż Jasona nie ma w domu, a może jednak dobrze, że go nie ma, i że muszę coś wymyślić, tyle że niemam pojęcia co.

              Kocham swoje dziecko. Kocham swego męża.

              Jestem idiotką.

              I przypomina mi się coś, o czym nie myślałam już od miesięcy. To nie tyle wspomnienie, a zapach:płatki róż, pogniecione, gnijące, rozkładające się pod oknem mojego pokoju w upalecharakterystycznym dla Georgii. Gdy tymczasem zaciemnionym korytarzem płynie głos mamy:

              „Wiem coś, o czym wy nie wiecie..."

             

              Ćśś, ćśś, ćśś szepczę teraz. Obejmuję dłonią brzuch i zbyt intensywnie myślę o tym, o czymprzez większą część życia próbowałam zapomnieć. Ćśś, ćśś, ćśś próbuję raz jeszcze.

              I wtedy słyszę jakiś dźwięk u dołu schodów...

              W ostatnich chwilach świata takiego, jaki znam, chciałabym móc wam powiedzieć, że usłyszałamw ciemnościach pohukiwanie sowy. Albo że zobaczyłam przeskakującego przez płot czarnego kota.

              Albo że poczułam, jak włoski na karku stają mi dęba.

              Chciałabym móc wam powiedzieć, że dojrzałam niebezpieczeństwo i że stoczyłam zaciętą walkę. W

              końcu ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie ja powinnam rozumieć, jak łatwo miłość przeradzasię w nienawiść, pożądanie w obsesję. To właśnie ja powinnam to przewidzieć.

              Tak się jednak nie stało. Naprawdę.

              I niech Bóg ma mnie w swojej opiece, ale kiedy w pogrążonych w półmroku drzwiach sypialnizmaterializowała się jego twarz, moją pierwszą myślą było to, że jest równie przystojny jak wtedy,kiedy się poznaliśmy, i że nadal miałabym ochotę dotknąć jego twarzy, zanurzyć palce w gęstychwłosach...

              Następnie pomyślałam, dostrzegając, co się znajduje w jego ręce, że nie wolno mi krzyczeć. Muszęchronić swoją córkę, najdroższą córkę śpiącą spokojnie na drugim końcu korytarza.

              Wszedł do sypialni. Uniósł obie ręce. Przysięgam, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.

              Rozdział 2

              Sierżant D.D. Warren uwielbiała porządny bar typu „jesz ile chcesz". Nie chodziło jej o makaron zwykły wypełniacz jeśli można było zjeść pieczeń. Nie, na przestrzeni lat wypracowała strategię doskonałą: punkt pierwszy, bar sałatkowy. Nie żeby była zagorzałą fanką sałaty lodowej, ale jako trzydziestoparoletnia singielka i jednocześnie pracoholiczka nie napychała swojej lodówki łatwo psującym się jedzeniem. A więc owszem, pierwszym celem okazywały się zazwyczaj jakieś warzywa, w przeciwnym wypadku zważywszy na jej nawyki żywieniowe pewnie by się nabawiła szkorbutu.

              Punkt drugi: cienko krojone mięso. Indyk był w porządku. Pieczona w miodzie szynka jeszcze lepsza.

             

              Ale dopiero krwista pieczeń wołowa zasługiwała na złoty medal. D.D. lubiła, kiedy środek był czerwony i mocno krwisty. Jeśli mięso nie podskakiwało lekko, kiedy kłuła je widelcem, znaczyło to, że ktoś w kuchni popełnił zbrodnię przeciwko wołowinie.

              I tak by je oczywiście zjadła. W barze typu "jesz ile chcesz" wygórowane standardy należało zostawić przed drzwiami.

              No więc mała sałatka, następnie kilka cienkich plasterków krwistej pieczeni. Teraz bezmyślny ćwok nieuchronnie dorzuciłby do mięsa ziemniaki. Nigdy! Lepiej wybrać smażonego w panierce łupacza, może trzy albo cztery pieczone małże, no i oczywiście krewetkę na zimno. Potem należy się zastanowić nad warzywami saute albo może potrawką z fasolki szparagowej z chrupiącą cebulką na wierzchu.

              Dopiero to można nazwać posiłkiem.

              Deser stanowił, rzecz jasna, bardzo ważną część procesu barowego. Sernik należał do tej samej kategorii co ziemniaki i makaron taki błąd popełniały tylko żółtodzioby. Lepiej zacząć od puddingu albo chipsów owocowych. No i podobno zawsze się miało w żołądku miejsce na galaretkę. Albo czekoladowy mus. I creme brulee. Z malinami, ekstra.

              O tak, chętnie by spałaszowała creme brulee.

              To nieco smutne, jako że była dopiero siódma rano, a jedyną jadalną rzeczą, jaką miała w swoim lofcie w North End, była torebka mąki.

              D.D. przekręciła się na drugi bok, czując, jak burczy jej w brzuchu, i udawała, że to jedyna część jej ciała, która jest głodna.

              Poranek za oknem wyglądał na szary. Kolejny zimny marcowy dzień. Normalnie o tej porze znajdowałaby się już w drodze do pracy, ale wczoraj zakończyła intensywne, trwające dwa miesiące śledztwo w sprawie oddanych z jadącego samochodu strzałów kule trafiły dobrze się zapowiadającego dilera narkotyków oraz matkę i dwójkę jej małych dzieci. Jakby tego było mało, do strzelaniny doszło zaledwie trzy przecznice od centralnego wydziału bostońskiej policji w Roxbury.

              Prasa oszalała. Okoliczni mieszkańcy codziennie organizowali pikiety, żądając bezpieczniejszych ulic.

              Komisarz natychmiast utworzył liczny oddział specjalny, dowodzony rzecz jasna przez D.D., ponieważ jakimś cudem na ładną białą blondynkę nie spadało aż tyle gromów, co na kolejnego nadętego faceta w garniturku.

             

              D.D. to nie przeszkadzało. Kurczę, ona była wtedy w swoim żywiole. Błyski fleszy, rozhisteryzowani obywatele, czerwoni na twarzy politycy. Proszę bardzo. Poddawała się publicznej chłoście, a potem chowała za zamkniętymi drzwiami i dawała popalić swojej ekipie, ogarnięta prawdziwą gorączką śledczą. Jakiś dupek sądził, że może na jej służbie zmasakrować całą rodzinę? Nie ma, kurwa, mowy.

              Sporządzili listę domniemanych podejrzanych i wzięli się ostro do roboty. No i proszę: sześć tygodni później wdarli się do przeznaczonego do rozbiórki magazynu niedaleko nadbrzeża i wyciągnęli swojego ptaszka z ciemnych zakamarków na ostre słońce, gdzie kamerzyści zwijali się jak w ukropie.

              Ona i jej ekipa staną się bohaterami na jakieś dwadzieścia cztery godziny, potem pojawi się następny idiota i cały schemat się powtórzy. Taki już był ten świat. Nasrać, wytrzeć, spuścić wodę.

              Znowu nasrać.

              D.D. westchnęła, przekręciła się na drugi bok, przejechała dłonią po pościeli o grubym splocie i znowu westchnęła. Powinna wstać. Wziąć prysznic. Poświęcić trochę czasu na zrobienie prania i ujarzmienie bałaganu, jaki panował obecnie w jej mieszkaniu.

              Znowu pomyślała o barze. I seksie. Takim naprawdę ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie. Miała ochotę na to, aby jej dłonie zaciskały się na twardym jak skała tyłku. Pragnęła, aby jej biodra otaczały stalowe ramiona. Chciała, aby jej uda drapał męski zarost, gdy tymczasem ona rozrywałaby paznokciami tę luksusową pościel na strzępy.

              Niech to szlag trafi. Odrzuciła kołdrę i wyszła z sypialni, odziana jedynie w T shirt, majtki i uczucie seksualnej frustracji.

              Posprząta mieszkanie. Pójdzie pobiegać. Zje tuzin pączków.

              Udała się do kuchni, wyjęła z lodówki puszkę z kawą w ziarnach, znalazła młynek i zabrała się do roboty.

              Miała trzydzieści osiem lat, na litość boską. Była oddanym oficerem śledczym i zagorzałą pracoholiczką. Czuła się nieco samotna bez mężusia i dwójki biegających po domu bachorów? Teraz już za późno na zmianę reguł.

              Wsypała świeżo zmieloną kawę do małego złotego filtra i pstryknęła włącznik. Włoska maszyna obudziła się do życia i unoszący się w powietrzu zapach espresso nieco ją uspokoił. Wyjęła mleko, żeby je spienić.

             

              Ten loft w North End kupiła trzy miesiące temu. Zdecydowanie zbyt fajny jak dla gliniarza, ale takie były uroki załamania na bostońskim rynku mieszkaniowym. Deweloperzy go zbudowali, popytu nie było. Dzięki temu do pracusiów pokroju D.D. nagle uśmiechnęło się szczęście. Podobało jej się tutaj.

              Otwarta przestrzeń, przestronnie i widno, minimalistycznie. Kiedy znajdowała się w domu, to wystarczało, aby zaczynała myśleć, że powinna tu przebywać częściej. Co wcale nie znaczy, by tak właśnie robiła.

              Skończyła parzyć latte i podeszła do rzędu okien wychodzących na całkiem ruchliwą ulicę. Nadal niespokojna, nadal podminowana. Lubiła ten widok. Ruchliwa ulica, spieszący się ludzie. Mnóstwo przechodniów ze swoimi naglącymi potrzebami, z których żaden jej nie widział, nie przejmował się nią i nic od niej nie chciał. Nie była na służbie, a życie i tak toczyło się dalej. Niezła lekcja dla kobiety jej pokroju.

              Dmuchnięciem odsunęła na bok część pianki, wypiła kilka łyków aromatycznego napoju i poczuła, że część napięcia nieco odpuszcza.

              W ogóle nie powinna była iść na ten ślub. O to właśnie chodziło. Kobieta w jej wieku powinna bojkotować wszystkie śluby i przyjęcia z okazji narodzin dzieci.

              Cholerny Bobby Dodge. Autentycznie nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy wygłaszał słowa przysięgi małżeńskiej. A Annabelle, taka śliczna w białej sukni bez ramiączek, się popłakała. No i jeszcze Bella, suka, przeszła przez kościół z dwiema złotymi obrączkami przywiązanymi do obroży z ogromną kokardą.

              Jak człowiek, do licha, miał się choć trochę nie wzruszyć przy czymś takim? Zwłaszcza, kiedy rozbrzmiała muzyka i wszyscy zaczęli tańczyć w rytm At Last Etty James, oczywiście z wyjątkiem ciebie, ponieważ tak cholernie dużo pracowałaś, że nie miałaś czasu znaleźć osoby towarzyszącej?

              D.D. przełknęła więcej kawy, przyjrzała się pędzącym w dole zajętym ludziom i zmarszczyła gniewnie brwi.

              Bobby Dodge się ożenił. O to właśnie chodziło. Znalazł kogoś lepszego od niej i teraz był już po ślubie, a ona...

              Jasna cholera, naprawdę potrzebowała porządnego seksu.

              Zawiązywała sznurowadła przy butach do biegania, kiedy zadzwoniła jej komórka. D.D. zerknęła na wyświetlacz, zmarszczyła brwi i przyłożyła telefon do ucha.

              Sierżant Warren rzuciła energicznie.

              Dzień dobry, pani sierżant. Z tej strony detektyw Brian Miller, dystrykt C 6. Przepraszam, że przeszkadzam.

              D.D. wzruszyła ramionami i czekała. Detektyw jednak nie zaczął mówić dalej, zachęciła go więc: W czym mogę pomóc, detektywie Miller?

              Cóż, mam problem... zaczął i ponownie umilkł, a D.D. czekała.

              Dystrykt C 6, wydział bostońskiej policji, obejmował południowy Boston. Jako sierżant jednostki zajmującej się zabójstwami D.D. niezbyt często miała okazję pracować z detektywami z C 6. W

              południowym Bostonie, zwanym przez miejscowych Southie, raczej nie dochodziło do zabójstw.

              Kradzieże, włamania, napady owszem. Zabójstwa naprawdę rzadko.

              O piątej rano odebrano zgłoszenie odezwał się wreszcie Miller. Mąż po powrocie do domu odkrył, że zaginęła jego żona.

              D.D. uniosła brew i usiadła wygodniej na krześle.

              Wrócił do domu o piątej nad ranem?

              Zgłosił jej zaginięcie o piątej. Mąż to Jason Jones. Coś to pani mówi?

              Powinno?

              Reporter z „Boston Daily". Jego rewir obejmuje południowy Boston, pisuje też obszerniejsze artykuły o tematyce miejskiej. Podobno pracuje w większość wieczorów. Opisuje posiedzenia rady miejskiej i zarządu, tego typu rzeczy. Wczoraj otrzymał także polecenie zajęcia się pożarem. W każdym razie skończył koło drugiej w nocy i wrócił do domu, gdzie czteroletnia córka spała w swoim pokoju, żony jednak nie było.

              Okej.

              Najpierw podjęto rutynowe działania kontynuował Miller. Sprawdzono teren wokół domu.

              Samochód na ulicy, portfel tej kobiety i kluczyki na kuchennym blacie. Nie ma śladów włamania, ale w sypialni jest potłuczona nocna lampka i brakuje niebiesko zielonego koca.

              Okej.

              Zważywszy na okoliczności, mama zostawiająca dziecko samo w domu itd., policjanci zadzwonili do swego przełożonego, który z kolei skontaktował się z moim szefem. Kilka ostatnich godzin spędziliśmy, rzecz jasna, na przeczesywaniu okolicy, sprawdzaniu miejscowych sklepów, odnajdywaniu przyjaciół i krewnych itd. Krótko mówiąc, nie mam żadnego tropu.

              Macie ciało?

              Nie.

              Ślady krwi? Odciski palców, zniszczenia?

              Tylko potłuczona lampa.

              Przeszukano cały dom? Poddasze, piwnicę, niskie korytarze od węzłów sanitarnych?

              Staramy się.

              Staracie się?

              Mąż... nie przeszkadza wprawdzie, ale nie można powiedzieć, żeby współpracował.

              Cholera. I nagle D.D. zrozumiała, dlaczego detektyw okręgowy dzwoni do pani sierżant z wydziału zabójstw w sprawie zaginionej kobiety i dlaczego ta pani sierżant nie pójdzie teraz pobiegać.

              Pani Jones... jest młoda, biała i piękna, prawda?

              Dwudziestotrzyletnia blondynka, nauczycielka. Ma tego rodzaju uśmiech, który rozjaśnia ekran telewizora.

              Nie mówcie mi tylko, że rozmawialiście o tym przez radio.

              A jak myślicie, dlaczego zadzwoniłem na komórkę?

              Co to za adres? Dajcie mi dziesięć minut, detektywie Miller. Już tam jadę.

              D.D. zostawiła buty do biegania w pokoju dziennym, spodnie dresowe w korytarzu, a bluzę w sypialni. Dżinsy, biała koszula, zabójcze kozaki i była gotowa do wyjścia. Do paska przypięła pager, na szyi powiesiła identyfikatory, do tylnej kieszeni wsunęła telefon komórkowy.

              Ostatnia rzecz to ulubiona kurtka ze skóry w kolorze toffi, wisząca na wieszaku przy drzwiach.

              Sierżant Warren ochoczo ruszyła w drogę, aby wykonać swoją pracę.

             

              Południowy Boston o długiej i bogatej historii, nawet jak na standardy bostońskie, z jednej strony otaczała tętniąca życiem dzielnica finansowa, z drugiej zaś oblewały wody oceanu. Posiadał cechy uroczego ośrodka portowego, a jednoc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin