Fleszarowa-Muskat Stanisława - Czterech mężczyzn na brzegu lasu.pdf

(1361 KB) Pobierz
CZTERECH MĘśCZYZN NA BRZEGU LASU
© Copyright by Wydawnictwo „Glob", Szczecin 1991 ISBN 83-7007-
336-0
nie przypuszczali,
Ŝe
— kiedy nadejdzie ten dzień — będą stali tu we
trzech.
Ktoś coś mówił, ktoś
ściskał
im ręce, ktoś im dziękował — a oni
myśleli tylko o tym, patrząc z małego wzgórza pod lasem na rozległą
równinę, którą teraz drąŜyły koparki, przecinały taśmociągi i nie
obeschłe jeszcze na słońcu grzbiety zwałowisk. Oni widzieli ją wciąŜ
zieloną, taką jaka była po kilku dniach nagłej wiosny, kiedy tu
przybyli i na brzegu lasu rozbili obozowisko. Teraz w tym miejscu,
gdzie stał ich barak, wznosił się okazały budynek dyrekcji kopalni, a
nieco dalej, tam właśnie, gdzie rozpoczynało się pole Ziemby —
pierwszy blok mieszkalny, obrzucony juŜ do połowy róŜowym
tynkiem. Cztery następne ciągnęły się wzdłuŜ nowej drogi, na której
stał jeszcze potęŜny walec, a poza nim długi szereg samochodów
gości zaproszonych na uroczystość otwarcia kopalni.
Zstępowali teraz wszyscy w dół za oprowadzającym między hałdy i
zwałowarki — a oni trzej zostali na wzgórzu i wciąŜ patrzyli na
zieloną równinę, która tu przedtem była, której nie przestawali
widzieć.
PrzeŜyli tu kilka twardych miesięcy, drąŜąc oporną ziemię, obnaŜając
jej tajemnice — właśnie po to,
Ŝeby
nadszedł ten dzień, kiedy miejsce
sejsmografów zajmą koparki. Ale stali tu tylko we trzech... Jego nie
było wśród nich i nie było tej małej dziewczyny, która pierwszego
dnia sprzedała im mleko wiezione do miasta. I nie było człowieka,
który przez całe
Ŝycie
tak bardzo pragnął tej ziemi,
Ŝe
nie potrafił juŜ
jej utracić.
Las stał jeszcze w tym samym miejscu co przedtem, zachowując swój
niski brzeg podszyty dzikimi malinami i krzakami
jałowca. Tak samo jak przedtem brzmiały w nim nawoływania wilg, a
wiatr kołysał wysokimi gałęziami drzew, przesuwając plamy słońca
na zielonych mchach. I zapach wionął ten sam od sosnowych pni.
Tylko oni...
I
Przyjechali tu pod koniec kwietnia.
Było jeszcze chłodno, ale słońce
świeciło
ostro i wiosna rozpoczęła
juŜ swoją zieloną ofensywę. W mieście zaledwie się ją przeczuwało,
ale gdy tylko samochód wypadł na otwartą przestrzeń pól,
wstępujących od drogi na pochyłe wzgórza — powiał przesycony
wonią ziemi wiatr. Kasztany miały juŜ pączki, nad wierzbami unosił
się seledynowy obłok, a oziminy... — wszystko to znało się z
poprzednich wiosen, kiedy po stopnieniu
śniegów
ruszano w teren.
Widok był pospolity i pospolite powinien budzić uczucia, a jednak nie
mogli ukryć podniecenia. To takŜe powtarzało się co roku.
— To dobrze — mówił doktor. — To dobrze! Jesteśmy
wciąŜ młodzi!
Sylwester parsknął krótkim
śmieszkiem
— miał niewiele ponad
dwadzieścia lat — ale umilkł zaraz, bo prócz niego nikt nie
śmiał
się
w wozie. Obydwaj inŜynierowie, siedzący obok niego na tylnym
siedzeniu, milczeli wpatrując się w napięciu w pasmo szosy
podścielające się pod koła samochodu.
śaden
z nich nie dobiegł
jeszcze trzydziestki. A i sam doktor — Sylwester zastanowił się
patrząc na niezbyt dokładnie wygolony kark siedzącego przed nim
szefa ekipy — sam doktor przeskoczył chyba dopiero niedawno
czterdziestkę. Chodziło więc o jakąś inną młodość, nie oznaczaną
latami. Sylwester zasępił się. Nie lubił, kiedy stawał przed
czymś, czego nie rozumiał. Poza tym obudziło się w nim niejasne
podejrzenie co do własnej młodości, aŜ do tej chwili najzupełniej
oczywistej.
Doktor zabrał go ze sobą, włączył go do ekipy nie zauwaŜając jakby
tego drobnego szczegółu w
Ŝyciorysie,
o który po-
6
tykała się dotąd zawsze
Ŝyczliwość
wszystkich niedoszłych
pracodawców: dwa lata w zakładzie poprawczym. Nie zapytał go o
nic, o niczym się nie upewniał, powiedział tylko jakie będą jego
funkcje i czego będzie od niego wymagać. Sylwester skończył
technikum geologiczne — miał pracować jako siła pomocnicza w
ekipie. WciąŜ czekał,
Ŝe
jednak padną te słowa, które słyszał tyle razy,
nie odchodził, był pewien,
Ŝe
jeszcze musi to nastąpić.
Wtedy doktor zdjął okulary i spojrzał na niego zmęczonymi oczyma.
— Czy jest coś niejasne? — zapytał. Chłopak trzasnął butami i
wypadł na korytarz.
Od tej chwili Sylwester Piętka kochał doktora inŜyniera Witolda
Cabana.
Samochód mknął między dwoma niskimi zagajnikami. Z
przydroŜnego rowu wyskoczył szarak i poddarłszy w górę białą kitkę
mknął przed wozem. Kierowca nacisnął klakson i przyhamował.
— Wiosna! — powiedział. — Niech sobie poŜyje.
Szarak przez chwilę biegł jeszcze drogą i nagle dał susa w bok,
zapadając w gąszcz młodych
świerków.
— Piętka! — mruknął doktor nie odwracając głowy.
— Tak? — zachłysnął się Sylwester.
— Czy jesteście pewni,
Ŝe
dobrze jedziemy?
— Dobrze jedziemy, panie doktorze.
Sylwester znał okolicę, przynajmniej powinien był ją znać — przed
dwoma dniami jechał tędy cięŜarówką odwoŜąc na miejsce badań
sprzęt i bagaŜe. Poczuł teraz swoją waŜność i przechyliwszy się nieco
poprzez siedzącego obok niego inŜyniera patrzył uwaŜnie na
zabudowania mijanej wsi. Tamten odsunął się nieznacznie i poprawił
kant spodni na kolanie. Obydwaj, ten po prawej i ten po lewej, wciąŜ
milczeli. — Czy wiedzą? — pomyślał Sylwester.
Zerknął ku prawemu, który wciąŜ jeszcze manipulował dłonią przy
nieskazitelnym kancie swoich spodni.
Kto mu tam będzie je prasował? — pomyślał ze złośliwą satysfakcją i
ledwo się pohamował,
Ŝeby
nie parsknąć
śmiechem
na widok
śnieŜnych
mankietów, wystających białym
rąbkiem z rękawów marynarki młodego inŜyniera. Stanął mu przed
oczyma barak, który dzięki jego mozolnym staraniom skleciła
Gromadzka Rada Narodowa. Chciał coś powiedzieć na ten temat, ale
zaniechał tej myśli. To był — o ile dobrze zapamiętał nazwisko —
inŜynier Bobrowicz, inŜynier Hubert Bo-browicz, ten przygłaskany
brunecik z przedziałkiem z boku. Ten drugi nazywał się Michał Gaj i
nie był tak sukinsyńsko elegancki — tylko
Ŝe
teŜ milczał. Patrzył na
las, przez który wciąŜ jechali, oczy miał zmruŜone przed ostrym
blaskiem wiosennego
światła,
uśmiechnął się raz czy dwa, ukazując
zdrowe zęby, gdy znowu przed wozem mignął szarak, a z rowu
poderwało się stadko kuropatw. Sylwester uśmiechnął się takŜe i
odwrócił ku niemu twarz, ale tamten tego nie zauwaŜył.
— Piętka! — odezwał się znowu doktor. — Czy on będzie na nas
czekał?
Sylwester chrząknął.
— Kto?
— Przewodniczący.
— Tego nie wiem, panie doktorze.
— Jak to — nie wiecie? Prosiłem,
Ŝebyście
go umówili dziś na
pierwszą.
— To wszystko powiedziałem, panie doktorze. — Sylwester
uporczywie zachowywał pełen godności ton, którym posługiwał się
zawsze, gdy nie był pewny siebie.
— Dlaczego więc sądzicie,
Ŝe
mógłby na nas nie czekać?
— Tego nie powiedziałem, panie doktorze.
— Piętka!
— Miał sukinsyńsko skwaszoną gębę. Młodzi inŜynierowie dopiero
teraz się oŜywili.
— Wszędzie jest to samo — zawołał ten przygłaskany, Bobrowicz.
Doktor milczał przez długą chwilę.
— Jak on się nazywa? — spytał wreszcie.
— Wieczorek — odpowiedział Sylwester.
— A co z zaopatrzeniem? Poinformował was?
— We wsi jest gospoda — Sylwester z przyjemnością zmienił temat.
— W starym dworze. Bo tam był piękny dwór, tylko zaraz po wojnie
chłopi rozebrali ziemię.
8
— To wiem — przerwał doktor. — Co z gospodą?
— Z gospodą w porządku, panie doktorze. Prowadzi ją wdowa po
nauczycielu. Starszawa — zamyślił się Sylwester.
— Będziemy mogli tam jadać? Zapytaliście o to?
— Tak jest, panie doktorze, zapytałem.
— I co?
— Nie wiem. Ona się bardzo przestraszyła, ta wdowa.
— Czego się przestraszyła?
— Bo jest tylko gulasz w puszkach.
— BoŜe! — Bobrowicz wzniósł oczy w górę. — JakŜe mało
niespodzianek przysparza nam ukochana ojczyzna!
— Niech się pan nie martwi — Sylwester zwrócił ku niemu swoją
szeroko uśmiechniętą twarz. — Głodu nie będzie. W razie czego kurę
do garnka i po krzyku. JuŜ ja się tym zajmę. Chłopaki zawsze
wiedzieli,
Ŝe
ze mną głodu nie ma. MoŜe być jeszcze
konserwowy bigos -— wycofał się szybko z tych wspomnień.
Nikt mu juŜ nie odpowiedział. Jechali teraz drogą o częstych
zakrętach, biegnącą niby płytki wąwóz wśród zalesionych wzgórz.
Słońce było juŜ w połowie nieba, w samochodzie zaczynało robić się
gorąco.
Gaj rozsunął zamek błyskawiczny kurtki.
— A przynajmniej są ryby w tej rzece?
— No! — rozpromienił się Sylwester. — Sam widziałem, jak
wyskakiwały do słońca! I raki są, mówili mi we wsi.
— Raki?
— A co pan myśli? Tyle ich jest,
Ŝe
do miasta woŜą!
— Zabrałeś wędki? — zapytał Bobrowicz Michała.
— I karty? — dorzucił doktor.
— Nigdy nie zapominam jednego ani drugiego. Ale gdzie jest
czwarty do brydŜa?
Sylwester skurczył się na siedzeniu. Patrzyli teraz wszyscy na niego,
doktor ze smutkiem.
— Mocny BoŜe, jak ten Łazanek grał w brydŜa! Sylwester nie
słyszał nigdy o Łazanku, wyglądało na to,
Ŝe
ów Łazanek był czule wspominanym jego poprzednikiem w
ekipie. MoŜe przeniósł się gdzie indziej, moŜe awansował —
9
wszystko jedno, co się z nim stało, Sylwester utopiłby go w tej chwili
w łyŜce wody.
— Ja się nauczę — szepnął.
Doktor spojrzał na niego z politowaniem.
— Człowieku! — powiedział tylko.
— Chyba się znajdzie w okolicy jakiś ksiądz — westchnął Hubert. —
Znowu wyjdzie na to,
Ŝe
mamy klerykalne ciągoty, ale dopóki
sekretarze gromadzkich komitetów nie nauczą się grać w brydŜa, nic
na to nie poradzimy.
— Ja się naprawdę nauczę — powtórzył Sylwester.
Wpatrywał się w nie ogolony kark doktora i do niego, z bliska i
Ŝarliwie,
adresował swoje słowa. Kark nie wykonał jednak
Ŝadnego
ruchu, z którego dałoby się wywnioskować,
Ŝe
taka ewentualność
Zgłoś jeśli naruszono regulamin