Raymond Khoury - Cień Rasputina.doc

(1677 KB) Pobierz

Raymond Khoury

 

 

 

Cień Rasputina

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej cudownej Mii - tęsknię za Tobą i życzę Ci,

żeby Twoja nowa przygoda zaowocowała

wieloma wspaniałymi dniami

 

 

 

 

 

 

 

Najbardziej transcendentalnym osiągnięciem człowieka byłby podbój jego własnego mózgu.

Santiago Ramón Y Cajal (1852-1934)

Neurobiolog i laureat Nagrody Nobla

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Ural

Imperium Rosyjskie

Rok 1916

 

Od ścian kopalni miedzi odbił się przeszywający uszy gwizd i Maksym Nikołajew poczuł dziwne uszczypnięcie w czaszce.

Odłożył oskard, który trzymał w potężnych rękach, a kiedy ocierał czoło, ból nagle zelżał. Wziął głęboki wdech, wypełniając i tak już zniszczone płuca kolejną dawką toksycznego pyłu. Zresztą nie przejmował się tym, właściwie nawet już tego nie zauważał. W tej chwili myślał tylko o porannej przerwie; zbawiennej, zważywszy, że jego dzień pracy zaczął się o piątej.

Ostatnie echo gwizdu rozeszło się w powietrzu obok niego, ucichły też odgłosy oskardów i Maksym usłyszał w oddali szum rzeki Miass, której nurt przebiegał tuż przy wejściu do kopalni. Przypomniały mu się czasy, gdy był jeszcze chłopcem, a stryj zabierał go na pływanie do odludnego zakątka na obrzeżach Oziorska, z dala od gęstego, ohydnego dymu, który dwadzieścia cztery godziny na dobę buchał z zakładów hutniczych.

Pamiętał zapach sosen, tak wysokich, że wydawały się sięgać nieba. Tęsknił za spokojem, jaki tam zawsze panował. Tęsknił za czystym niebem, a jeszcze bardziej za czystym powietrzem.

Z tunelu dobiegł czyjś donośny głos.

- Hej, Maka, zbieraj dupsko i chodź tutaj! Gramy o cnotę córki Piotra!

Maksym miał ochotę przewrócić oczami, częściowo z powodu zdrobnienia, którego nie cierpiał, a częściowo ogólnie pod adresem głupoty Wasilija, ale jako że ten krzepki sukinsyn obrażał się z byle powodu. Maksym uśmiechnął się tylko do grupy mężczyzn, zarzucił oskard na szerokie, umięśnione plecy i ruszył niespiesznie w stronę trzech pozostałych mudaków, którzy zajmowali już swoje zwykłe miejsca.

Usiadł obok nieszczęsnego Piotra, przystawiwszy swoje krzesło do ściany. Maksym tylko raz widział na własne oczy jego córkę, i choć faktycznie była uderzająco piękna, nie miał wątpliwości, że mogła liczyć na więcej i nigdy nie wybrałaby któregokolwiek z otaczających go żałosnych nieudaczników, ryjących głęboko w bebechach ziemi za bardziej niż nędzną dniówkę.

Maksym wyłowił niewielką piersiówkę - drobne wykroczenie - i pociągnął z niej potężny łyk. Wytarł usta brudnym rękawem.

- No dobra, zagrajmy - powiedział do Wasilija. W sumie dlaczego miał nie skorzystać z okazji, by wyciągnąć trochę forsy od tego napastliwego idioty.

Rozpoczął Stanisław, najbardziej żałosny z całej czwórki, potem ciągnął Piotr, a za nim Maksym. Następnie przyszła kolej na Wasilija. Walnął pięścią w dopiero co odwróconą damę kier, od czego zachybotał się drewniany stolik, przy którym siedzieli, po czym odchylił się z knajackim uśmiechem wymalowanym na twarzy.

Maksym nawet nie drgnął. Myślami odpłynął gdzieś daleko. Znowu poczuł coś dziwnego w głowie; coś jak łaskotanie, gdzieś głęboko w mózgu. Z jakiegoś powodu zaczął roztrząsać, jak bardzo nienawidzi gry w oczko. Wszyscy udawali, że chodzi w niej o umiejętności, podczas gdy tak naprawdę sprowadzała się wyłącznie do szczęścia. Zdecydowanie wolał duraka, który stanowił jej przeciwieństwo: wydawało się, że wystarczał łut szczęścia, gdy tak naprawdę o wyniku decydowały umiejętności. Grał w duraka od dwudziestu siedmiu lat i jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, by został na końcu z kartami. Pewnie dlatego ta pijawka Wasilij zawsze wymawiał się od gry z nim.

- No dalej, Maka! - przebił się nagle przez jego ponure myśli ochrypły głos Wasilija. - Wyciągaj kartę, zanim wszyscy obrócimy się w kamień!

Maksym spojrzał na nich i zorientował się, że pierwsze dwie karty odwrócił zupełnie bezwiednie, nawet nie rzuciwszy na nie okiem.

Stanisław wyciągnął siódemkę trefl, co niespodziewanie wyeliminowało go z rozgrywki po zaledwie trzech kartach. Piotr odwrócił dwójkę pik, co zwiększało jego wynik do dziewiętnastu. Spojrzał nerwowo na Wasilija, który jednak siedział z kamienną twarzą. Sukinsyn prowadził. W dodatku był naprawdę paskudnym popaprańcem. Wasilij gestem kazał Maksymowi pospieszyć się, pewnie po to, by odwrócić trójkę i wygrać stertę monet leżących na środku stołu.

Maksym nie miał zamiaru dać mu wygrać. Nie tego dnia. Nie tu, nie tym razem. Gdy jednak miał już przewrócić kartę, poczuł nagle, że od tyłu czaszki pełznie mu w górę przeszywający ból. Nie trwało to dłużej niż pojedynczy oddech. Potrząsnął głową, zamknął oczy i otworzył je znowu. Cokolwiek to było, ustąpiło.

Podejrzał od spodu kartę, a potem popatrzył na Wasilija. Ta żylasta menda szczerzyła do niego zęby i nagle Maksym zdał sobie sprawę, że facet kantuje. Nie wiedział dlaczego, ale był tego całkowicie pewien.

Nie tylko oszukiwał, ale patrzył na niego jakby... jakby go nienawidził. A nawet więcej. Ział nienawiścią. Pogardzał nim. Jakby chciał go zabić.

I wtedy Maksym zdał sobie sprawę, że nienawidzi Wasilija jeszcze bardziej. Poczuł wściekłe rwanie w żyłach na czaszce i zmusił się, by odwrócić kartę. Patrzył, jak Wasilij opuszcza wzrok i spogląda na nią. Piątka karo. Maksym również odpadł. Wasilij parsknął złośliwym śmiechem i odwrócił kartę. Czwórka kier. Za dużo. Wygrał.

- Do tatusia, moi lubimyje - powiedział zadowolony z siebie Wasilij, sięgając po wygraną. - Cztery kiery, wy frajery!

Maksym rzucił się, by złapać Wasilija za rękę, ale nie zdążył, bo nagle Stanisław odwrócił się od stolika, zgiął w pół i zwymiotował, oblewając zawartością żołądka buty kanciarzy.

- Fuj! Stanisław, skurwysynu...

Wasilij odskoczył od womitującego, ale niespodziewanie jemu również twarz wykręcił grymas bólu. Spadł z drewnianej skrzyni, na której siedział, po czym ścisnąwszy oburącz głowę, kopnął w stolik, rozrzucając w powietrzu karty.

Piotr zerwał się na nogi, dysząc ciężko z oburzenia.

- Cztery?! Jakie cztery?! Nie widziałem czwórki, parszywy łgarzu!

Maksym przeniósł szybko wzrok na Stanisława, któremu oczy nabiegły krwią, tak jakby siła wymiotów wyssała mu ją z całej twarzy. Teraz już wiedział, wiedział na pewno, że i on oszukiwał. Wszyscy oszukiwali, wieprze jedne. Chcieli go oskubać - a potem pobić.

Wasilijowi nagle zachciało się chyba potwierdzić podejrzenia Maksyma, bo zaczął się śmiać. I nie był to zwyczajny śmiech; raczej demoniczny, gardłowy rechot, wprost przesączony pogardą, szyderstwem i - Maksym był już tego pewien - nienawiścią. Spojrzał na niego, nie będąc w stanie oderwać nóg od podłoża kopalni; czując, że zalewa go pot, i nie wiedząc, co zrobić...

Patrzył, jak Wasilij zrobił krok w jego kierunku - naprawdę nie wyglądał najlepiej - ale nagle oszust otworzył szeroko oczy i stanął jak wryty.

Piotr właśnie wbił Wasilijowi w głowę oskard Maksyma.

Maksym odskoczył gwałtownie, gdy Wasilij padał u jego stóp na ziemię, a z jego czaszki wytryskiwała fontanna krwi. W tej samej chwili znowu poczuł ból głowy, ostrzejszy niż przedtem. W jednej sekundzie ogarnęło go przerażenie. Będzie następny. Bez cienia wątpliwości.

Zabiją go, chyba że on zabije ich pierwszy. Nigdy w życiu nie był niczego tak pewien.

Z najróżniejszych zakamarków kopalni zaczęły dobiegać wściekłe wrzaski, tymczasem on rzucił się na Piotra, podbijając mu rękę, chwytając oskard i rozpaczliwie usiłując mu go wyrwać. W przytłumionym świetle pojedynczej latarni zobaczył Stanisława, który zdążył już się pozbierać i również zamierzał chwycić jego oskard. Świat zawirował i rozmazał się w niewyraźną plamę zaciśniętych pięści, krzyków oraz ciosów narzędziem i pięścią, aż wreszcie Maksym poczuł w dłoniach coś ciepłego, co aż prosiło, by ścisnąć to oburącz i nie wypuszczać, aż dłonie spotkają mu się gdzieś w pół drogi. Kiedy odzyskał wzrok, zobaczył przed sobą zakrwawioną, bezoką, siniejącą twarz biednego Piotra, któremu właśnie skręcił kark.

Nagle wszędzie wokół rozległy się wrzaski i odgłosy metalu, z chrzęstem rozłupującego ludzkie mięso i kości.

Maksym uśmiechnął się i nabrał powietrza w płuca. Nigdy jeszcze nie słyszał niczego równie pięknego. Nagle coś błysnęło mu w kącie oka. Odchylił się i umknął toporowi, który świsnął mu przed szyją. Poczuł na twarzy podmuch powietrza. Dźgnął napastnika pięścią w żebro, a potem jeszcze raz. Coś chrupnęło. Stanął za plecami jęczącego mężczyzny, zacisnął mu ramię na gardle - był to Popow, kierownik zmiany, który przez cały czas, gdy Maksym tam pracował, nigdy nawet nie podniósł na niego głosu - i zaczął go dusić.

Popow padł na ziemię jak worek buraków. Maksym wyrwał martwemu mężczyźnie z dłoni topór i natychmiast wbił go w twarz Stanisława, który zamierzył się na niego oskardem i był już w pół drogi do jego piersi. Maksym próbował zrobić unik, ale nie zdążył i oskard wyrwał mu z boku kawał mięsa.

Stanisław zatoczył się i upadł na ziemię z toporem wystającym z twarzy. Maksym uklęknął ciężko, a potem przewrócił się, obiema dłońmi przytrzymując rozerwane mięśnie, próbując zacisnąć z powrotem brzegi otwartej rany. Leżał, wijąc się i skręcając z bólu, z dłońmi śliskimi od własnej krwi, a jego wzrok powędrował w stronę kopalnianego szybu. W ciemności ledwie dostrzegał sylwetki innych mudaków kotłujących się w tunelach, z furią okładających się nawzajem oskardami.

Patrzył na swoją ranę. Przez palce przeciekała mu krew, spływała na ziemię i mieszała się z tłustym brudem kopalnianego podłoża. Nie odrywał od niej wzroku. Wokół rozbrzmiewały agonalne okrzyki; minuty mijały jedna za drugą; jego umysł ogarniało otępienie, a strumień zdezorientowanych myśli płynął spiralnie niczym wir wodny - nagle powietrze gdzieś z tyłu zadrżało od huku potężnej eksplozji. Ściany poruszyły się i opadł na niego deszcz pyłu oraz odprysków skał.

Po chwili rozległy się jeszcze trzy wybuchy, wyrywając latarnie z podłoża i pogrążając i tak już czarne tunele w całkowitym mroku. Przez chwilę wokół panowała śmiertelna cisza - a potem dobiegła skądś orzeźwiająca bryza oraz intensywny, narastający szum. Szum, który zamienił się w ryk.

Maksym spróbował przebić się wzrokiem przez ciemność. Nawet nie zobaczył potężnej fali wody, która uderzyła w niego z siłą kowadła i porwała ze sobą. W tych ostatnich sekundach, kiedy był jeszcze przytomny, w ciągu tych paru krótkich chwil, zanim woda wypełniła mu płuca, a rwący prąd trzasnął nim o ścianę tunelu, przedśmiertne myśli Maksyma Nikołajewa uczepiły się czasów dzieciństwa; rozmarzył się, jak dobrze by było znaleźć się znowu w wodach rzeki jego młodości.

* * *

Stojąc u wylotu tunelu przy detonatorze, człowiek nauki słuchał, jak w górach powoli na powrót zalega cisza. Dygotał na całym ciele, lecz nie z zimna. Za to jego towarzysz był nienaturalnie spokojny i pogodny. Przez co naukowiec zaczął dygotać jeszcze mocniej.

Odbyli razem długą podróż z dalekiej samotni syberyjskiego monastyru aż do tego równie zapomnianego przez Boga miejsca. Podróż, która rozpoczęła się wiele lat temu obietnicą wielkich czynów, zaprowadziła ich jednak na te barbarzyńskie, przestępcze tereny. Człowiek nauki nie do końca rozumiał, jak to się stało, że dotarli do punktu bez powrotu; jak to wszystko zdegenerowało się i przerodziło w masowe morderstwo. A kiedy patrzył na swojego towarzysza, ogarniał go lęk, że to dopiero początek.

- Co my narobiliśmy? - jęknął cicho, drżąc ze strachu nawet wtedy, gdy słowa te wymykały mu się spomiędzy warg.

Jego towarzysz odwrócił się do niego. Jak na człowieka o takiej władzy i wpływach, człowieka, który został bliskim przyjacielem i powiernikiem cara i carycy, był ubrany dosyć niezwykle. Stary zatłuszczony płaszcz, postrzępiony przy mankietach. Workowate spodnie, wiszące nisko z tyłu niczym noszone przez Turków szarawary. Brudne chłopskie buciory. No i ta dzika, zmierzwiona broda, te tłuste włosy z przedziałkiem na środku jak u kelnera w tawernie. Rzecz jasna człowiek nauki zdawał sobie sprawę, że to poza; starannie przemyślane przebranie. Wizerunek pieczołowicie wypracowany na potrzeby genialnego planu, którego człowiek nauki był wykonawcą i współautorem. Kostium, który miał wyrażać pokorę i skromność prawdziwego Bożego męża. Prosty strój, nieodciągający uwagi interlokutora od hipnotycznego, stalowoniebieskiego spojrzenia przywdzianego weń człeka.

Spojrzenie demona.

- Co narobiliśmy? - powtórzył jego towarzysz swoim osobliwym, prostym, niemal prostackim głosem. - Powiem ci, co narobiliśmy, przyjacielu. Ty i ja... Właśnie przynieśliśmy naszemu ludowi zbawienie.

Jak zawsze w jego towarzystwie, człowiek nauki poczuł, że ogarnia go paraliżujące poczucie słabości. Mógł tylko stać w miejscu i kiwać głową. Lecz kiedy zaczął pojmować, co właśnie zrobili, po jego duszy rozlał się nagle dławiący mrok, a on sam wybiegł myślami w przyszłość, zastanawiając się, jakie to potworności czekają ich jeszcze; potworności, których nie był w stanie nawet sobie wyobrazić w tamtym ustronnym monastyrze, gdzie po raz pierwszy zobaczył owego tajemniczego chłopa. Gdzie mężczyzna ów sprowadził go znad krawędzi, zademonstrował mu siłę swego cudownego daru oraz opowiedział o swych wędrówkach po zapomnianych, ukrytych głęboko w kniei klasztorach oraz o tym, w co nauczył się w nich wierzyć. Gdzie mistyka jego przeszywającego wzroku po raz pierwszy objawiła mu wieść o nadejściu „prawdziwego cara”, sprawiedliwego władcy, zbawiciela ludu, który urodził się jako zwykły chłop. Zbawcy Świętej Rusi.

Przez krótką chwilę człowiek nauki zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdoła się wyswobodzić spod wpływu swego mistrza i umknąć przed szaleństwem, które bez wątpienia mieli rozpętać. Myśl ta wyparowała jednak z jego głowy tak szybko, jak się w niej pojawiła; stłumiona, zanim jeszcze zaczęła nabierać konkretniejszego kształtu. O ile wiedział, nikt jeszcze niczego nie odmówił Grigorijowi Jefimowiczowi Rasputinowi.

I wiedział doskonale, był tego tak pewien, że aż przyprawiało go to o dreszcz, iż Opatrzność nie obdarzyła go wystarczająco silną wolą, by to on miał być pierwszy.

 

1

 

Queens

Nowy Jork

Czasy współczesne

 

Nie smakowała mu wódka, już nie, a ostatni kieliszek wypalił mu gardło niczym kwas, co jednak nie powstrzymało go od zamówienia kolejnego.

Leo Sokołow miał za sobą parszywy dzień. Paskudny dzień, który nastąpił po wielu parszywych dniach.

Oderwawszy na chwilę oczy od przymocowanego do ściany telewizora, gestem poprosił barmana o dolewkę, po czym wlepił z powrotem wzrok w ekran, w materiał nadawany na żywo z Moskwy. Narastała w nim gorycz, gdy patrzył, jak kamera robi zbliżenie na opuszczaną do grobu trumnę.

„Ostatni z nas” - lamentował w myślach. „Ostatni... i najlepszy”.

„Ostatni z rodziny, którą osobiście zniszczyłem”.

Ekran podzielił się na dwie części, by ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin