Wśród Mędrców wersja nowa.odt

(57 KB) Pobierz



Prolog

Spis Treści:

Prolog

3

Rozdział I

4

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Była sobie dziewczyna. Piękna dziewczyna. I jak to zwykle bywa, poznała chłopaka i zakochała się w nim. On ją wykorzystał. Zabrał ją od jej jedynej rodziny. Uciekli. Kochała go tak mocno, że oddała mu siebie. A on, tego samego dnia odszedł.

 

Dziewczyna wróciła do starszego brata. Wtedy okazało się, że jest w ciąży. Postanowiła urodzić to dziecko, mimo że wiedziała o jego piętnie. Wilkołak. Tym mógł się stać jej syn. Oczywiście po ojcu. Po porodzie kazała nadać swojemu dziecko imiona po ukochanym i jego bracie. Kazała również dać mu jego nazwisko. Kilka dni później umarła z powodu zakażenia.

 

Jej syn dorastał wychowywany przez wuja, który nie krył powodu śmierci jego matki. Pielęgnował w sobie nienawiść do ojca i w dniu swoich szesnastych urodzin postanowił jedno.

 

Ja postanowiłem.

 

Jestem James Sebastian Martinez i nie spocznę, póki nie zabiję swojego ojca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

Po wbitej igle w moje przedramię został tylko lekki ból. Westchnąłem. Niedługo ludzie na ulicy będą brali mnie za narkomana, jeżeli wuj będzie kazał mi brać zastrzyk za każdym razem, gdy poczuję pierwsze oznaki przemiany. Był to kolejny powód, by nienawidzić mojego ojca.

Opuściłem rękaw mojego czarnego swetra i wyrzuciłem zużytą strzykawkę do kosza. Powędrowałem do swojej ultranowoczesnej kuchni, która raziła swoją laboratoryjną bielą i wyciągnąłem z lodówki puszkę piwa. Od dziś, trzydziestego grudnia, mogę oficjalnie pić, palić i zaliczać dziewczyny. W końcu mogłem przerwać bezsensowne szkolenie Mędrców Księżyca i ruszyć w poszukiwaniu mojego ojca. Nic nie przeszkodzi mi w zabiciu tego śmiecia. Zmierzając do swojego pokoju minąłem się z jakąś atrakcyjną brunetką w koszuli mojego wuja.  Nie ma co, stary Rafcio nieźle sobie radzi.

Otworzyłem drzwi swojego azylu. Czerń dominowała w nim. Choć  można było dostrzec białe i szare akcenty. Czarne ściany i podłoga oraz sufit mogły dawać poczucie klaustrofobii, ale szare, pionowe pasy na dwóch dłuższych ścianach niwelowały te wrażenie. Do tego białe łóżko, stojące pod czarną ścianą, na lewo od wejścia i stolik nocny tego samego pokoju oraz szare biurko i regał po drugiej stronie stanowiły przeciwwagę dla czarnej, skórzanej sofy stojącej pod oknem, na środku ściany przeciwległej do drzwi. Przed kanapą stał stolik na kawę, oczywiście czarny. Jedynymi kolorystycznymi akcentami w pokoju była czerwona pościel na łóżku oraz kolekcja noży i sztyletów wisząca na ścianach. Było ich kilkadziesiąt. Różniły się zdobieniem  klingi, kształtem ostrza i oczywiście wielkością. Każdy był zaopatrzony w czerwoną pochwę z wyszytymi (oczywiście czarną nicią) inicjałami JSM.

Aktualnie na łóżku leżała na pół spakowana czarna walizka, a obok niej torba podróżna w tym samym kolorze. Podszedłem do komody, która znajdowała się po prawej stronie od drzwi, postawiłem na jej szczycie puszkę i wyciągnąłem z niej część moich ubrań. Wszystkie były czarne. Innego koloru nie respektowałem w swojej garderobie.

Walizka była już pełna. W torbę zapakowałem niezbędne rzeczy. Kosmetyczkę, kilka sztuk ubrań. Zapas strzykawek i fiolek wypełnionym lekiem na wilkołactwo oraz moje ulubione noże i sztylety. Każdy z nich był dla mnie wyjątkowy z innej okazji. Oraz album… Był dla mnie szczególnie ważny, bo to z niego dowiedziałem się, że nie różnie się wiele od swojego ojca. Te same brązowe włosy, ta sama śniada skóra. Ten sam uśmiech… Tylko moje oczy były inne. Takie same jak mamy i wuja Rafała.

Wziąłem album w ręce i usiadłem na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Piwo postawiłem obok i otworzyłem klaser z zdjęciami. Pierwsza była fotografia mojej matki. Była zima, a ona stała na balkonie. Patrzyła melancholijnie w las. Jej blond włosy rozwiewał wiatr. Uśmiechnąłem się. Była naprawdę piękna.

Kolejna przedstawiała ją w bajecznie piękniej sukience, gdy w całym rozgardiaszu wokół ona stoi spokojna, jak królowa. Zdjęcia pokazywały Mariolę Senglenowską przy różnych codziennych czynnościach. Na następnym wyglądała zjawiskowo. Stała tyłem do obiektywu, ale nie było wątpliwości, że to ona. Czarna, tiulowa spódniczka, ciemne legginsy, trampki za kostkę i czarna bluza z kapturem z wyszytym lwem na plecach. Jej blond włosy rozrzucone na ramionach podkreślały cały strój. To było ostatnie zdjęcie, które chciałem obejrzeć. Kolejne przedstawiają moją matkę z Jamesem Martinezem. Uwagę zwracał swoimi długimi dreadami, które na zdjęciu wyglądają, jakby żyły własnym życiem. Nienawidziłem go. Nienawidziłem jego włosów, oczu, twarzy, ubioru, tych wesołych kolorowych koszulek. Nienawidziłem jego uśmiechu i tego zakochanego spojrzenia mojej matki. A najbardziej nienawidzę tego jego uśmieszku, kiedy patrzy na moją matkę. Jakby chciał wszystkim pokazać, że jednak kocha ją, a tak naprawdę tylko czekał na odpowiedni moment, by ją wykorzystać i odpuścić.

Zdenerwowany zamknąłem album i wrzuciłem go do torby. Dorzuciłem swojego laptopa, aparat cyfrowy i niezbędne akcesoria do nich. Do tego karty kredytowe na konta, gdzie trzymałem gotówkę przeznaczoną na cel poszukiwań ojca. Wuj nawet nie wiedział, że od dwóch lat co miesiąc ubywa mu trochę gotówki. Ale skoro był przywódcą Mędrców Księżyca na Europę Środkowo-Wschodnią, to nie interesowały go jego wyciągi z konta. Zaleta posiadania opiekuna, który nie jest cały czas obecny w moim życiu.

Gdy byłem spakowany, wziąłem swoje torby i wyszedłem z pokoju. Nie kłopotałem się zachowaniem ciszy. Mimo, że był wczesny ranek, a mój wuj zapewne nie spał, to na pewno całą swoją uwagę skupia na tej brunetce. Ściągnąłem z wieszaka swoją skórzaną kurtkę i wrzuciłem ją do torby, a na siebie narzuciłem ciemną kurtkę narciarską. Szybko ubrałem też glany i wyszedłem z domu.

Swoje kroki skierowałem do garażu, gdzie stał mój land rover pick-up, z plandeką stanowiącą dach tyłu wozu. Wrzuciłem walizkę na pakę samochodu, tuż obok mojego motoru. Piękna dwuletnia Honda, którą kochałem bardzie od samochodu. Czerń jej lakieru kontrastowała z czerwonymi literami, moimi inicjałami. Było to dla mnie swoiste przypomnienie, żebym nie miał nic więcej wspólnego z moim ojcem, niż mam teraz. 

Wyjeżdżając z posiadłości mojego wuja, włączyłem GPS i nastawiłem go na miejscowość, gdzie ostatnio był widziany mój drugi wuj. Ciekawe, czy będzie coś wiedział o swoim bracie.

 

Zapadał zmierzch, a ja już dojeżdżałem do wsi o nazwie Karczewo. W tym momencie kierowałem się jedynie mapą, gdyż nawigacja satelitarna w takich małych dziurach potrafiła zgubić człowieka. Po chwili zauważyłem skręt, który prowadził w wąską, asfaltową dróżkę. Droga była jednokierunkowa, a ja jechałem pod prąd, więc miałem nadzieję, że żaden z mieszkańców, pojawiających się co jakiś czas domków, nie wyjedzie na wieczorną przejażdżkę.

Miałem szczęście i nie przeszedłem zderzenia czołowego. Wjeżdżając na podjazd domu mojego wuja, ogarnęły mnie nerwy. Wciąż nie widziałem, jak zacząć rozmowę z tym obcym mi człowiekiem. Zaparkowałem przed domem, obok czerwonego volkswagena.  Wyszedłem z wozu, przedtem wyciągając z torby, która leżała na siedzeniu, dwa noże. Były wygodniejsze od sztyletów i nie były tak widoczne. Gdy przypiąłem je na pasie i przykryłem swetrem, zawahałem się. W końcu wyciągnąłem dwa dziesięciocentymetrowe ostrza i przypiąłem jedno do podeszwy buta, a drugie wsunąłem w specjalną kieszonkę z tyłu glana. Tak przygotowany, wyszedłem z samochodu, lekko trzęsąc się z zimna, gdyż nie zabrałem żadnej kurtki, ale wiedziałem, że ona tylko spowolniłaby moje ruchy. Zapukałem energicznie w drzwi, bo nigdzie nie dostrzegłem dzwonka. Wtedy powietrze przeszedł świst, a tuż mojego ucha przeleciał nóż, który wbił się drzwi. 

 

Odwróciłem się i ujrzałem wysoką dziewczynę. Jej ciemne włosy były spięte w wysoką kitkę, na środku głowy. W jej dłoni połyskiwały dwa noże o długich ostrzach. Taki sam był wbity w drzwi. Blada cera przypominała śnieg, a czarna kurtka tworzyła z nią kontrast. Była zjawiskowa. Ale nie myślałem o tym. Wiedziałem, że ma więcej broni, niż ta w jej rękach. Stała jakieś trzydzieści metrów ode mnie i uśmiechała się prowokująco. Gdyby wiedziała, że nie jestem bezbronnym, to by ponowiła atak.

- Kim jesteś i co tu robisz? – spytała wysokim, oziębłym głosem.

- A co cię to obchodzi? Raczej nie jesteś Sebastianem Martinezem, a tylko jemu powiem cokolwiek oprócz tego, że masz się ode mnie odwalić – warknąłem i momentalnie obróciłem się i wyrwałem nóż z drzwi. Kątem oka zaobserwowałem, jak dziewczyna odskakuję w bok i odpowiednio skorygowałem nadgarstkiem trajektorie lotu noża. Przeleciał tuż nad jej głową. Jej oczy się rozszerzyły. Przestraszyła się, dobrze.

- Czego chcesz? – spytała. Jej głos, jak stal, przeciął powietrze. Choć można było wyczuć jego lekkie drżenie.  Mimo to, przybrała bojową postawę. Jej zimne, niebieskie oczy wpatrywały się we mnie z pewną kalkulacją. Nagle wykonała ruch. Spodziewałem się nadlatującego ostrza, ale ona upadła płasko na ziemię. Za nią stał wysoki, brązowowłosy mężczyzna o ciemnej karnacji i gęstym zaroście na twarzy. W ręku trzymał kuszę z siatką paraliżującą na wilkołaki. Normalnemu człowiekowi nic nie zrobi, a mnie unieruchomi na kilka godzin dzięki swoim właściwością. Nie zdążyłem zareagować.

 

 

Rozdział II

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin