Karol May - Szut.pdf

(1798 KB) Pobierz
K
AROL
M
AY
S
ZUT
O
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
P
RZEŁOŻYŁA
H
ALINA
L
EONOWICZ
T
YTUŁ ORYGINAŁU
: D
ER
S
CHUT
I
H
ALEF W NIEBEZPIECZEŃSTWIE
Nasza podróż prawdopodobnie już dobiegała końca, jednak można było przewidywać, że jej
ostatni etap okaże się najtrudniejszy. Trudności mogły wynikać po części z warunków
terenowych: przed nami były bowiem jeszcze góry, skały, doliny i wąwozy, puszcze i bagna, a
po części stąd, że wydarzenia nagliły do pośpiechu, a to zmuszało nas do zwiększonego
wysiłku i narażało na więcej niebezpieczeństw, niż można było wcześniej przewidzieć.
Izrad, nasz przewodnik, okazał się świetnym kompanem. Opowiadał ciekawe historie ze
swego życia, w zabawny sposób opisywał kraj i ludzi, dzięki czemu czas szybko nam mijał.
Równina Mustafy, skąd przybywaliśmy, rozciągała się na lewym brzegu Wardaru. Na
prawym brzegu tej rzeki, gdzie znajdowaliśmy się obecnie, okolica jest bardziej wyżynna, choć
nadal jeszcze urodzajna. Mijaliśmy pola bawełny, uprawy tytoniu, widzieliśmy drzewa
cytrynowe obsypane owocami. Izrad powiedział jednak, że wkrótce to się skończy, za rzeką
Treską wjedziemy bowiem na ziemie „meraly”.
Dla wyjaśnienia, co to słowo znaczy, trzeba przypomnieć, iż w imperium osmańskim w
klasyfikacji gruntów wyróżniano pięć rodzajów ziem. Pierwszy, zwany „mirije”, obejmował
obszary stanowiące własność państwa, a nie były to bynajmniej grunty najbardziej
nieurodzajne. Do drugiego, „wakuf’, zaliczano posiadłości fundacji religijnych, w tym też
wszystkie ziemie, jakie im przypadały po śmierci właścicieli, którzy nie pozostawili
bezpośrednich spadkobierców. Trzeci, „mülk”, obejmował grunty będące własnością
prywatną. Tytuły własności były tu z reguły sporządzane bez określania dokładnych pomiarów
gruntu, jak to dzieje się u nas, tylko wielkość podawano w przybliżeniu. Przy zmianie
właściciela ziemi, słowem, przy kupnie, każdorazowo wymagane jest zezwolenie rządu, jakie
przy panujących tu stosunkach prawie zawsze można uzyskać, zjednawszy sobie
przekupstwem właściwego urzędnika. Właściciele tych ziem nękani są nadużyciami przy
poborze podatków. Gospodarka gruntami obciążona jest dziesięcioprocentowym podatkiem
pobieranym w ziemiopłodach. I na przykład poborcy podatkowi celowo zwlekają z odbiorem
owych dziesięciu procent tak długo, aż zbiorom zagrozi zepsucie, i rolnik, chcąc je ratować,
zaproponuje więcej niż dziesięć od sta. W kolejnej kategorii, „metruke”, mieszczą się drogi,
place publiczne i grunty gminne. Drogi w większości są w stanie godnym pożałowania, co jest
główną przyczyną trudnej sytuacji gospodarczej kraju. Wreszcie ostatnia w klasyfikacji
kategoria, „mera”, obejmuje wszystkie nieużytki i tereny pustynne. Właśnie to miał na myśli
nasz przewodnik, mówiąc o ziemiach „meraly”.
Musieliśmy wspiąć się na teren położony dwa albo trzy poziomy wyżej, nim dotarliśmy do
płaskowyżu, od strony zachodniej stromo opadającego ku brzegom Treski. Minęliśmy kilka
wiosek.
Wiadomo było, że Izrad poprowadzi nas prosto do celu, dlatego też nie starałem się szukać
śladów jadącego przodem Suefa. Na nic by się to nie zdało, a tylko opóźniłoby naszą jazdę. Po
niespełna czterech godzinach dotarliśmy do lasu; drzewa rosły tu rzadko, daleko od siebie i tam
dostrzegliśmy ślady jednego jeźdźca; biegły one z lewa w naszą stronę. Obejrzałem je, nie
schodząc z siodła. Można było domniemywać, że pozostawił je Suef; koń musiał ostro rwać do
przodu, co świadczyłoby o tym, że jeździec bardzo się śpieszył. Ponieważ wiodły one w tym
samym kierunku, w którym i my podążaliśmy, ruszyliśmy za nimi, a po pewnym czasie
odkryliśmy z prawej strony liczne ślady kopyt.
Teraz zsiadłem z konia. Kto ma nieco wprawy, potrafi bez trudu rozpoznać, ile koni — jeśli
nie było ich zbyt wiele — pozostawiło tropy. Stwierdziłem, że przejeżdżało tędy pięciu
jeźdźców, a zatem byli to prawdopodobnie poszukiwani przez nas ludzie. Z obsypanych już
trochę krawędzi odciśniętych podków wywnioskowałem, że przejeżdżali tędy przed około
siedmioma godzinami.
Przy takiej ocenie trzeba uwzględnić wiele elementów: pogodę, rodzaj gruntu, czy jest
twardy, czy miękki, piaszczysty czy gliniasty, nagi czy porośnięty krzakami lub trawą. Należy
też brać pod uwagę ruch powietrza i temperaturę, ponieważ słońce, jak i ostry wiatr, szybko
wysuszają ślady i zacierają ich krawędzie szybciej niż wówczas, gdy jest chłodno i
bezwietrznie. Ktoś niewprawny mógłby więc przy tego rodzaju ocenie wyprowadzić błędne
wnioski.
Pojechaliśmy dalej po tych śladach. Po pewnym czasie las się skończył i znów znaleźliśmy
się na otwartej przestrzeni. Tu kierunek naszej jazdy przecinała zła droga i zobaczyliśmy, że
owe ślady kopyt skręcały w prawo i biegły dalej tą ścieżką. Zatrzymałem się i wyjąłem lunetę,
by spenetrować okolicę i być może znaleźć miejsce, przedmiot czy zagrodę, z powodu którego
jeźdźcy tu właśnie skręcili. Ale nic takiego nie zobaczyłem.
— Co robimy, sihdi? — spytał Halef. — Możemy zostać przy śladach albo jechać za
Izradem.
— Wybieram to drugie — zdecydowałem. — Ci ludzie zboczyli przecież na krótko, a potem
z pewnością tu zawrócą. Wiemy, dokąd chcą jechać, i pośpieszymy się, żeby tam dotrzeć przed
nimi. Zatem naprzód, jak dotąd!
Już miałem spiąć konia, kiedy Izrad powiedział:
— Może jednak byłoby wskazane pojechać za nimi, efendi. Tam na prawo rozciąga się
szersza przestrzeń, której stąd nie widzimy. Jest też małe gospodarstwo, do którego ludzie
śledzeni przez nas być może zawitali.
— A czego możemy się tam dowiedzieć? Pewnie nie zatrzymali się dłużej, poprosili tylko o
łyk wody czy kawałek chleba. W każdym razie nie należy sądzić, że wobec mieszkających tam
ludzi okazali się rozmowni. Jedźmy dalej!
Jednak już po niedługim czasie zmieniłem zdanie. Ślady wracały z prawej strony i
wystarczył pobieżny rzut oka, żeby dostrzec, iż były świeże. Dlatego znów zsiadłem z konia,
zbadałem je uważnie i stwierdziłem, że pochodzą sprzed dwóch godzin. Zatem jeźdźcy spędzili
we wspomnianym gospodarstwie około pięciu godzin. Musiałem się dowiedzieć, co było tego
powodem. Spięliśmy konie ostrogami, skręcając w prawo, aby odszukać ów dom.
Gospodarstwo znajdowało się niedaleko. Szybko dotarliśmy do miejsca, w którym teren
opadał ku dolinie z niewielkim strumieniem. Były tu soczyste łąki i żyzne pole. Dom jednakże
sprawiał wrażenie biednego. Przed drzwiami zobaczyliśmy stojącego mężczyznę. Kiedy nas
ujrzał, zniknął w budynku i zamknął za sobą drzwi.
— Efendi, zdaje się, że ten chłop nie chce nic o nas wiedzieć — odezwał się Osko.
— Zechce porozmawiać. Przypuszczam, że jest wystraszony, ponieważ nasi przyjaciele,
swoim zwyczajem, źle się z nim obeszli. Znasz go może, Izradzie?
— Z widzenia, ale nie wiem, jak się nazywa — odparł zapytany. — Nie wiem też, czy on
mnie zna, ponieważ nigdy u niego nie byłem.
Dotarłszy do drzwi, zastaliśmy je zamknięte. Zapukaliśmy, ale odpowiedzi nie było.
Podjechaliśmy zatem od tyłu domu, gdzie też drzwi były zaryglowane. Kiedy zaczęliśmy
głośniej się dobijać i wołać, jedna z okiennic, również zamkniętych, nagle odskoczyła i
zobaczyliśmy lufę wymierzonego w nas karabinu. Usłyszeliśmy głos:
— Zabierajcie się stąd, włóczęgi! Jeśli nie przestaniecie hałasować, będę strzelał!
— Spokojnie, tylko spokojnie — odpowiedziałem i skinąłem na Izrada. Na widok młodego
człowieka chłop z wolna opuścił karabin.
— To przecież jest Izrad!
— Tak, to ja — powiedział Izrad. — Czy mnie też uważasz za włóczęgę?
— Nie, ty jesteś porządnym człowiekiem.
— Ci mężczyźni to też porządni ludzie. Oni ścigają tych, którzy byli u ciebie, i chcą się od
ciebie dowiedzieć, czego tamci włóczędzy chcieli.
— Zaufam ci i otworzę drzwi.
I tak zrobił. Kiedy wyszedł do nas, zrozumiałem, że ten niski, cherlawy, patrzący
przerażonym wzrokiem człowiek nie byłby w stanie wzbudzić dla siebie respektu u takich
ludzi, jakimi byli obydwaj Aladżi. Pewnie i nam nie ufał do końca, bo nadal trzymał w ręku
flintę. Wreszcie krzyknął do kogoś w domu:
— Matka, chodź tu i zobacz ich!
Schylona pod ciężarem lat kobieta wyszła, podpierając się laską, i obrzuciła nas badawczym
spojrzeniem. Spostrzegłem zwisający u jej paska różaniec. Dlatego powiedziałem:
— Hasreti Issa Krist ilahi war, anadżyjim — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus,
staruszko! Bisi Kapundan Kowiormi–ssin — czy chcesz nam pokazać drzwi?
Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech i powiedziała:
— Efendi, jesteś chrześcijaninem? O, ci bywają czasami najgorsi! Ale ty masz dobrą twarz.
Czy nas nie skrzywdzicie?
— Nie, na pewno nie.
— To witajcie. Zsiądźcie z koni i wejdźcie do nas!
— Pozwolisz, że zostaniemy w siodłach, zamierzamy bowiem zaraz odjechać. Przedtem
jednak chętnie dowiedziałbym się, czego chcieli od was ci jeźdźcy.
— Najpierw przyjechało ich pięciu. Szósty dołączył później. Zsiedli z koni i bez naszej
zgody zaprowadzili je na pole koniczyny, choć trawy jest tu dosyć. Konie doszczętnie
stratowały nasze piękne pole. Chcieliśmy zażądać odszkodowania, bo jesteśmy biednymi
ludźmi. Ale przy pierwszym słowie podnieśli pejcze i musieliśmy milczeć.
— A właściwie po co przyjechali do was? Musieli przecież nadłożyć drogi, żeby dotrzeć do
tego domu.
— Jeden z nich zasłabł. Był ranny w ramię i bardzo cierpiał. Tu zdjęli mu opatrunek i
chłodzili ranę wodą. Trwało to wiele godzin i podczas gdy jeden z nich zajmował się rannym,
inni zabierali z domu, co im się podobało. Zjedli cały nasz zapas żywności. Mego syna i
synową zamknęli na strychu i odsunęli drabinę, tak że nie mogli zejść na dół.
— A gdzie ty byłaś?
— ja? — zapytała, chytrze mrugnąwszy okiem. — Ja udawałam, że nie słyszę. Jestem stara,
można w to uwierzyć. Zostałam więc w izbie i mogłam słuchać, o czym mówili.
— A o czym mówili?
— O jakimś Karze Ben Nemsim, że on i jego towarzysze muszą umrzeć.
— Ja jestem tym człowiekiem. A co dalej?
— Mówili też o domu Dżemala nad Treską, u którego dziś wieczorem chcą się zatrzymać,
no i o węglarzu, ale zapomniałam jego imienia.
— Czy nie nazywa się Szarka?
— Tak, tak. Jutro zostaną u niego. Mówili też o niejakim Szucie. Chcą go spotkać w Kara…
Kara… nie, nie pamiętam już.
— Karanirwan?
— Tak, mają go spotkać w Karanirwan–Han.
— Wiecie może, gdzie to jest?
— Nie, oni tego też nie powiedzieli. Ale rozmawiali o bracie, którego jeden z nich ma tam
spotkać. Wymienili jego imię, ale niestety nie mogę go sobie przypomnieć.
— Może Hamd el Amasat?
— Właśnie tak. Efendi, ty przecież więcej wiesz niż ja!
— Wiem sporo, ale pytam dlatego, że chcę się upewnić, czy nie jestem w błędzie.
— Wspominali też, że w tym Karanirwan–Han siedzi uwięziony jakiś kupiec, bo chcą od
niego wyłudzić okup. Ale śmiali się z niego, mówili, że jeśli nawet załatwi te pieniądze, to i tak
nie uwolnią go. Chcą z niego wszystko wyciągnąć, aż już nic nie będzie miał, i wtedy go
zamordują.
— Tak! Coś takiego przewidywałem. A w jaki sposób ów kupiec dostał się do
Karanirwan–Han?
— Zwabił go tam Hamd el Amasat, którego imię wymieniłeś.
— Nie mówili, jak się nazywa ten kupiec?
— To było jakieś obco brzmiące nazwisko i nie zapamiętałam, taka byłam wystraszona.
— Nie Galingre?
— Tak, teraz sobie przypominam.
— Czy ci łajdacy nie wyjawili czegoś więcej ze swoich planów?
— Nie, zresztą potem przybył szósty jeździec. To łaciarz. Mówił o jakichś wrogach, przez
których wpadł do rzeki Wardar. Teraz wiem, że wy jesteście tymi wrogami. Kazali mi rozniecić
duży ogień, bo musiał wysuszyć odzienie. Właśnie dlatego i z powodu starego, któremu bardzo
dokuczała rana, zabawili u nas tak długo. Ten szósty opowiadał o bastonadzie, że wychłostali
go w pięty. Ledwie się poruszał i był bez butów. Miał stopy owiązane szmatami
nasmarowanymi łojem. Zażądał świeżych szmat, ale łoju nie miałam, więc żeby go wytopić,
zadźgali naszą kozę. Czy nie jest to straszne okrucieństwo?
— Zapewne. A ile warta była wasza koza?
— Na pewno z pięćdziesiąt piastrów.
— Mój towarzysz, Hadżi Halef Omar, podaruje wam pięćdziesiąt piastrów.
Halef natychmiast sięgnął po sakiewkę i wyjął z niej półfuntową monetę.
— Efendi — odezwał się zdumiony starzec — chcesz zapłacić za szkody wyrządzone przez
twoich wrogów?
— Nie, tego zrobić nie mogę, bo nie posiadam bogactw padyszacha, ale możemy ci
ofiarować pieniądze za kozę. Przyjmij je!
— Tak się cieszę, że zaufałem wam i nie zamknąłem przed wami domu i ust. Niech będzie
błogosławione wasze przybycie i odejście, niech będzie błogosławiony każdy wasz krok i
wszystko, co czynicie!
Pożegnaliśmy ludzi, którzy z daleka wykrzykiwali jeszcze podziękowania, i wróciliśmy do
miejsca, w którym zboczyliśmy z drogi, żeby podążać dalej we wcześniej obranym kierunku.
Na razie jechaliśmy przez otwartą okolicę, gdzie z rzadka rosły pojedyncze drzewa. Nasz
przewodnik, przedtem tak wesoły, teraz popadł w zamyślenie. Zapytany o powód,
odpowiedział:
— Efendi, nie traktowałem zagrażającego wam niebezpieczeństwa tak poważnie, jak na to
zasługuje. Teraz dopiero widzę, że znajdujecie się w bardzo złej sytuacji. To mnie martwi. Jeśli
wasi wrogowie zaatakują was nieoczekiwanie z zasadzki, będziecie zgubieni.
— Nie sądzę, będziemy się bronić.
— Nawet nie wyobrażacie sobie, z jaką pewnością ręki robi się w tym kraju użytek z
czekana. Żaden człowiek nie jest w stanie obronić się przed dobrze rzuconym czekanem.
— Znam kogoś, kto to potrafi — odpowiedziałem.
— Nie wierzę. Któż to taki?
— Ja.
— Ach! — zaśmiał się Izrad, spoglądając na mnie z boku. — Efendi naturalnie tylko żartuje.
— Mówię najzupełniej poważnie. Pewien człowiek chciał mnie już w ten sposób pozbawić
życia.
— Nie pojmuję. Wobec tego nie umiał się posługiwać czekanem. Pojedź w góry, efendi, tam
możesz zobaczyć mistrzów tej straszliwej broni. Każ któremuś ze Skipetarów, a nawet
Miriditów, żeby ci pokazali, jak się włada tą bronią, a zadziwią cię.
— Człowiek, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem.
Pokręcił z niedowierzaniem głową i mówił dalej:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin