05 Dzien piaty.doc

(5415 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

W pogoni za słońcem  2014

Dzień piąty, środa 3 września

 

 

Noc przebiegła spokojnie. Burza raczej nie dotarła tutaj, bo namiot i ziemia w około były całkiem suche. Obudziłem się skoro świt i z braku lepszego zajęcia poszedłem zwiedzać okolicę.

Przed kempingiem znalazłem otwarty sklep spożywczy, więc korzystając z okazji zrobiłem niezbędne zakupy. Ceny artykułów spożywczych w sumie podobne jak u nas.

Odwiedziłem stylową łazienkę i zabrałem się za przygotowanie śniadanka. Gorąca zupka Romana ze świeżym pieczywkiem będzie palce lizać. W kuchni spotkałem zaprzyjaźnionego kotka. Też przyszedł coś zjeść i buszował między garnkami.

W kuchni niestety zbyt długo nie dało się wytrzymać. Dałem radę tylko do zagotowania wody. Zapach starych psujących się produktów i niedoczyszczonej kuchni w ciepłym klimacie robi swoje. Była nawet pordzewiała lodówka z lat sześćdziesiątych. Całkiem sprawna i zapakowana do granic możliwości. Widać, że kempingowicze chętnie korzystają z odrobiny chłodu. Niestety w środku arbuz postanowił się już popsuć i reszta produktów przesiąknięta smrodkiem już nie będzie zachęcała do spożycia.

Śniadanko zjadłem sobie na świeżym powietrzu, podziwiając stare drzewa oliwkowe.

Kemping odbiega nieco standardem od kempingów europejskich. Bardziej przypomina taki komunistyczny, choć nie całkiem, bo w większości zaplecze noclegowe stanowią różnej maści przyczepy kempingowe. Są o lepszym standardzie, ale są i takie, że strach wejść do środka. Na przykład taki o to przykład.

Przyczepa pozbawiona jest przedniej i tylnej otwieranej szyby. W zamian przykręcone są jakieś płyty, czy też blachy. Jedyne okna jakie są to te nie otwierane. Wywietrznik dachowy zastąpiony jest talerzem ze starej anteny satelitarnej, przyciśnięty jakąś cegłą, czy też kostką chodnikową. Jedynym elementem przez który w upalny dzień można wietrzyć wnętrze są otwierane drzwi. Mimo wszystko przyczepy jak najbardziej cieszą się powodzeniem, bo jak widać są chętnie wynajmowane i użytkowane przez wczasowiczów.

Jest przyjemnie ciepło, to się zbytnio nie śpieszę ze składaniem namiotu. Kotek mi towarzyszy, ale już sobie odpuścił wesołe dziurawienie mojego płóciennego domku.

Pierwsze kilometry idą gładko i najważniejsze, że po suchym. Wczoraj w nocy nie widziałem prawie nic, poza światełkami a teraz mogę podziwiać w pełnej okazałości okoliczne zatoczki.

Jeśli pojawia się jakaś atrakcyjniejsza okolica to od razu wyrastają jakieś budowle. Niekoniecznie ze smakiem wkomponowane w teren. Ponieważ w dzień miejsca w których niby byłem, odkrywam na nowo, postanowiłem jeszcze raz odwiedzić wczoraj poznaną, urokliwą zatoczkę. Odbiłem z głównej na znaną mi już drogę, prowadzącą w kierunku wybrzeża. Dojechałem do miejsca wczorajszych, burzliwych negocjacji i ku mojemu zdziwieniu, ten sam człowiek siedział przed tą samą pustą restauracyjką i sobie jadł. Różnica była tylko taka, że jadł śniadanie a wczoraj kolację. Gdy tylko usłyszał dźwięk Jelona od razu odwrócił się w moją stronę. Poznał mnie od pierwszego wejrzenia, bo w okolicy raczej nie ma zbyt wielu bikerów, jeżdżących w seledynowej kamizelce z napisem POLSKA.

Zatrzymałem się obok niego. Przywitałem się i złośliwie pokazałem na palcach liczbę siedem, komentując po angielsku, że za tyle euro spędziłem noc i to całkiem niedaleko stąd.

Pan normalnie aż wstał z krzesełka i usłyszałem potok słów w tubylczym języku. Nie wiem co powiedział, ale sądzę, że reszta śniadania już mu niezbyt smakowała.

Machnąłem ręką na pożegnanie i zjechałem nad samą wodę do urokliwej zatoczki.

Ludzi kompletny brak, tylko ktoś się krząta w następnej restauracji. Cisza i spokój, nic tylko upajać się daną chwilą.

Postanowiłem zrobić Jelonowi sesję zdjęciową a nóż się fotki przydadzą do kalendarza KCM.

Wystarczy tej sielanki, pora ruszać dalej. Znowu mijam znajomego pana, właściciela noclegowni po 40 euro. Tym razem nawet nie podniósł głowy, gdy przejeżdżałem. Musiałem go chyba nieco zdenerwować, skoro nie chciał się pożegnać. Gdy już się nieco oddaliłem w lusterku zobaczyłem, że jednak zerknął w moją stronę. Wtedy nie odwracając się, machnąłem łapą na dowidzenia i odjechałem. Czasem bywam nieco złośliwy, przyznaję się.

Kawałek dalej natrafiłem na drogowskaz na Świętego Stefana. Skoro już tu jestem to wypada odwiedzić. Wjechałem przez bramę w stylu łuku triumfalnego do jakiegoś gęsto zadrzewionego parku. Dojechałem do drogi zamkniętej szlabanem, więc zostawiłem motocykl i poszedłem pieszo. Trafiłem na fajną, kamienistą plażę.

Po chwili nie byłem już sam. Niemalże przybiegł za mną jakiś staroświecko ubrany człowiek i chce żebym sobie poszedł. Obok jest wypasiony hotel i cała plaża należy do tego hotelu.

Uspokoiłem pana, że zaraz sobie pójdę, tylko wykonam kilka zdjęć. Pan cierpliwie w milczeniu czekał aż sobie popstrykam. Potem jeszcze wyciągnąłem od pana namiary na Świętego Stefana. Podziękowałem po staropolsku i wróciłem do Jelona.

Ujechałem może z kilometr i moim oczom ukazał się w pełnej krasie Święty Stefan.

Zjechałem na dół a tam szlaban zamknięty. Nie ma jednak zakazu wjazdu a jest akurat tyle miejsca, ile Jelonek potrzebuje. Wjechałem na duży parking i jakby nigdy nic jadę dalej w stronę kolejnego szlabanu. Niestety przy kolejnym szlabanie była budka a z budki wyskoczył strażnik i macha bym dalej już nie jechał. Zgodził się jednak, bym mógł motocykl zostawić niedaleko jego budki strażniczej. Zostawiłem cały dobytek i udałem się na mały spacer w jedynie słusznym kierunku.

Doszedłem do grobli a tam wyskoczyło z budki dwóch rosłych Czarnogórzan i krzyczą bym dalej nie wchodził. Panowie ubrani w czysto białe, świeżo uprasowane koszule i czarne spodnie, wyglądali bardziej jak kelnerzy, ale co kraj to obyczaj.

Zdziwiony zapytałem dlaczego nie chcą mnie tu wpuścić?

Okazało się, że cały ten półwysep Sveti Stefan jest ekskluzywnym hotelem i cały jest w prywatnych rękach. Wpuszczą mnie, ale za minimum 100 euro a jakbym chciał jakiś ładniejszy pokój to nawet nie pogardzą sumą 400 euro za noc.

No niby mógłbym żądać najpierw obejrzenia wszystkich pokoi, bo grymaśny z natury jestem, ale szkoda mi było czasu na takie fanaberie.

W ramach rekompensaty za czynną napaść na moją wolność osobistą, panowie zrobili mi pamiątkowe zdjęcie. Właściwie to jeden pan pstrykał a drugi mu dzielnie asystował.

Ogólnie to fajne miejsce jest. Tylko szkoda, że dla wybranych, tych z grubymi portfelami, choć jedną noc, raz w życiu to i przeciętny Kowalski mógłby sobie tu zaszaleć.

http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+sloncem+2014/10+Filmiki/05+Sv+Stefan,4298227354.MP4(video)

Zaczęło delikatnie kropić, zatem nie ma co czekać na większy deszcz. Pośpiech nie jest dobrym doradcą i przy wąskim wyjeździe (drugi taki betonowy łuk triumfalny) z naprzeciwka wyskoczył mi szybko jadący samochód. Ostro nacisnąłem na hamulce i tylna opona dała o sobie znać, ślizgając się po pokropionym asfalcie jak po maśle. Zanim zdążyłem odpuścić tylny hamulec, zdążyło rzucić tyłem motocykla. Ledwo opanowałem sytuację i minąłem się z rozpędzonym samochodem na żyletki. Gdybym jechał wtedy puszką to byłaby czołówka jak nic. Muszę uważać na każdym kroku, bo jak widać piratów drogowych tu też nie brakuje.

Sveti Stefan i Budva zostały gdzieś w tyle a ja nadal zwiedzam sobie malownicze wybrzeże.

Jedzie się dobrze, deszcz przestał padać i miejscami nawet wychodzi upalne słoneczko. Całkiem fajna ta Czarnogóra, choć myślałem, że będzie sporo taniej niż na Chorwacji a jest podobnie. Śmieci przy drogach tylko sporo a parkingi przypominają nieraz małe śmietnisko.

Wystarczy odrobinę przymknąć oko na te walające się śmieci i już jest cudnie.

Aby zrobić to zdjęcie z butami, musiałem położyć na skraju parkingu aparat z włączoną czasówką a sam stanąłem nad krawędzią urwiska. Tam w dole to jest morze oczywiście.

Jadąc wybrzeżem Adriatyku dojechałem do sporego miasteczka Ulcinj. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że już mnie tam znają i oczekują. Nawet zapraszają mnie, Luka jedź do Baru, Luca jedź do Baru w Porcie, na piwo albo i na jeszcze coś mocniejszego.

Niestety musiałem odmówić i nie skorzystałem z zaproszenia, bo od jakiegoś czasu po prostu przestałem pić alkohol. Podpisałem nawet krucjatę KWC, że praktycznie do końca życia nie będę pił i jak do tej pory mi się to udaje, choć czasami nie jest łatwo opierać się procentom.

Odbiłem na Sukobin, omijając okoliczne Bary. Następnie wjechałem na drogę E851 prowadzącą do miejscowości o wdzięcznej nazwie Vladimir. Droga zaczęła się piąć ostro pod górę, asfalt się pogorszył i skurczył. Zrobiło się wąsko i dziurawo, ale za to widoki miodzio.

Ostatnie spojrzenie na skrawek Adriatyku i już znikam w głębi lądu. Wioseczki po kilku kilometrach się skończyły a zaczęły sady oliwkowe.

W końcu i sady oliwkowe się skończyły i wjechałem na takie, jakby bezludzie. Drogą nic nie jedzie, jestem sam a okolica robi się coraz bardziej dzika. Myśli czy ja na pewno dobrze jadę, same wciska się do głowy. Na poboczu są śmiecie, czyli od czasu do czasu tędy musi coś przejeżdżać. W sumie jadę teraz na wschód a tam przecież musi być jakaś cywilizacja.

W końcu dojechałem do jakiejś wioski do której wjazd zablokowały stojące naprzeciw siebie, duże autobusy wycieczkowe. Kierowcy sobie stanęli szyba przy szybie i sobie gadają, blokując całą wąską drogę. Nawet Jelonem się nie przecisnę. Podjeżdżam bliżej i nie wierzę własnym oczom. Oba autobusy są na warszawskich blachach. No tak, to jak najbardziej potwierdza znaną regułę, że Polacy są wszędzie. Nawet na takim zadupiu hehe.

Gdy podjechałem jeden autobus nieco odjechał, puszczając mnie wolno. Machnąłem ręką na przywitanie i odjechałem. Cywilizacja znowu zaczęła dawać o sobie znać w postaci coraz częstszych i większych wiosek. Dojechałem do jakiejś drogi głównej z nowym asfaltem, prowadzącej wprost do samej granicy. Dla pewności zapytałem tubylców, czy na pewno dobrze jadę i po utwierdzeniu słuszności moich działań, kontynuowałem swoje dzisiejsze przemieszczanie się po jednym śladzie.

Zaczynają się pojawiać rejestracje nie tylko MNE-Montenegro, czyli Czarnogóra, ale i te albańskie. Znaczy się, że jestem już blisko granicy.

Faktycznie za kilka minut ujrzałem zakorkowane przejście graniczne. Kolejka na czterdzieści samochodów, więc powolutku jadę na początek kolejki, obserwując, czy tubylcy nie mają mi tego za złe. Podjechałem pod budkę strażniczą, zgasiłem silnik i szybko rozbieram się z gadżetów motocyklowych, bo jest gorąco i wystarczy się zatrzymać, by pot lał się strumieniami. Zanim zdążyłem zdjąć rękawice i kask z budki, wyszedł strażnik i pokazuje mi bym wjechał w wąski korytarz, przeznaczony do odprawy pieszych. Głupio mi było jechać motocyklem między pieszymi, to majestatycznie przepchałem Jelona pod okienko strażnicze. Sprawdzili mi tylko paszport, dowód rejestracyjny pojazdu, zieloną kartę i puścili. Wszystko grzecznie, miło i przyjemnie. Aż byłem zaskoczony, że tak łatwo i sympatycznie poszło.

Jestem w Albanii pierwszy raz w życiu. Pierwsze wrażenie to jeszcze więcej śmieci przy drodze. Drugie wrażenie to grupki żebraków łudząco przypominających Cyganów Romskich. Też siedzące matki, wysyłające brudne, obdarte dzieci w stronę wjeżdżających obcokrajowców. Serce się kraje jak się na te biedne dzieci patrzy, ale odjechałem w puste miejsce, by bezpiecznie w spokoju założyć kask i rękawice. Niestety i tak im wiele nie pomogę a nauczą się tylko większej nachalności wobec obcokrajowców. Głodować chyba nie głodują, bo opiekun był nad wyraz odżywiony.

Od razu czuć, że znalazłem się w ubogim kraju. Jakieś skutery się pojawiają, ale motocykla jak dotąd nie widziałem. Mam wrażenie, że jadąc na moim chromowanym chińskim motocyklu, patrzą na mnie jak na jakiegoś bogacza. Mimo, że sporo Albańczyków jeździ znacznie droższymi samochodami niż jest wartość mojego Jelona.

Wioski też wyglądają skromniej niż u nas i nawet rzeka im wyschła. Taki trochę wymarły i smutny krajobraz, choć niektóre domki z czerwonymi dachami są całkiem, całkiem.

Wjechałem do kolejnej wioski a tam jeszcze skromniej. Wygląda na to, że ciepłą wodę pozyskują z baniaków wystawionych na działanie promieni słonecznych.

Dróg asfaltowych we wioskach nie zauważyłem, są tylko szutrowe, albo takie bardziej przypominające piesze ścieżki. Długo nie postałem, bo w moją stronę szybko zaczęła się zbliżać gromadka skąpo ubranych dzieci. Nie wiem, czy chciały po prostu oglądać motocykl, czy idą tylko mnie obłupić? Trochę się wystraszyłem, bo jak mnie tyle dzieci obsiądzie z każdej strony, to już odjechać się nie da i zrobią ze mną co zechcą. W tym moim podróżowaniu jednego się nauczyłem, że czym biedniej, tym może być niebezpieczniej, bo ludzie mniej mają do stracenia i bardziej są zdolni do wszystkiego. Może te biegnące dzieciaki w moją stronę nie miały złych intencji, ale wolałem nie ryzykować i szybko opuściłem tą wioskę. Po drodze mijałem same skrajności, z jednej strony zaniedbane i rozwalające się budynki mieszkalne a z drugiej strony jakieś nowoczesne, wypasione hotele, upodabniające się do warownych zamków.

Różnego rodzaju ciekawostek też nie brakuje. Począwszy od ciekawych, nigdy dotąd nie spotykanych przeze mnie, maszyn budowlanych a skończywszy na oryginalnych sposobach ich użytkowania. Żeby tak zaparkować koparkę to trzeba mieć albańską fantazję.

Dojechałem do sporego albańskiego miasta Shkoder i tam doznałem odrobiny szoku. Miasto duże i ruchliwe. Samego wjazdu do miasta pilnuje ichnia policja i losowo wyłapuje delikwentów do kontroli. Mnie tylko zmierzyli wzrokiem i wpuścili do tego przybytku.

Ulice szerokie i nawet jakieś pasy są, znaki drogowe i działające światła tez. Wszystko to jednak pełni rolę bardziej dekoracyjną. Ruch jest duży i jakby to powiedzieć bardzo zróżnicowany. Począwszy od pojazdów, ledwo trzymających się kupy i ledwo jadących, po maszyny z górnej półki, rozwijające zawrotne prędkości. Choć tych drugich jest znacznie mniej, to jednak są i każdy z uczestników ruchu jedzie jak sam sobie chce. Przepisy ruchu drogowego każdy też sobie ustala i jedzie w którym kierunku chce i z jaką prędkością chce.

Jednym słowem wolność i swoboda na całego. W prawdzie spotkałem się już w swoim życiu z południową fantazją na drogach i jazdą na żywioł, ale tutaj poczułem się jakbym był gdzieś w zatłoczonych Indiach. Inaczej wyglądający ludzie, inna kultura i inne zachowanie na drodze. Powiem szczerze, że poczułem się niepewnie. Jadąc w tym gąszczu żywiołów, bez jakiejkolwiek strefy kontrolowanego bezpieczeństwa, musiałem swoje zmysły wysilić na maksimum. Musiałem szybko przewartościować swój styl jazdy oparty poniekąd na dotychczas znanych mi przepisach ruchu drogowego, na styl zmieszczę się, czy nie, ominę, czy nie, zatrzyma się czy nie, teraz więcej gazu, czy może lepiej hamować itd. itp. 

Co do jednośladów spalinowych to skuterów nawet trochę widziałem, ale z motocykli to tylko jeden. Zobaczył mnie jakiś tubylec na sportowym, dużym motocyklu. Nawet nie zdążyłem spostrzec co to za sprzęt. Jechał z przeciwka, zerknął na mnie i zawrócił w moją stronę z przeciwległego pasa i obok mnie odwinął manetkę ile się dało, błyskawicznie znikając kilka przecznic dalej. Jedyne co mi utkwiło w głowie to żółte klapki. Pozycja na ścigu wszyscy wiemy jaka jest. Nogi są ułożone do tyłu i nieraz ładnie widać od tyłu podeszwy. Tak tym razem obejrzałem sobie czyjeś żółte klapki. Albański motocyklista o bardzo ciemnej karnacji, jak przystało na prawdziwego motocyklistę, był ubrany w koszulkę z krótkim rękawem, krótkie spodenki, bo przecież w Albanii jest zawsze ciepło i stylowe żółte klapki. Zamiast kasku miał ciemne, słoneczne okulary, bo jazda w Albanii w kasku to po prostu obciach.

To co jednak ten albański motocyklista pokazał przy dużej prędkości między samochodami to czapki z głów. Albo ma niebywałe umiejętności, albo niebywałe szczęście. Sposób w jaki omijał samochody to ja przy nim to dopiero raczkujący jestem i to z pieluchą do wymiany.

Według mojej mapy powinienem w centrum Shkoder odbić w prawo na jakąś główną drogę. Coś mi się jednak kierunki nie zgadzają i się zatrzymałem w celu zasięgnięcia tubylczego języka. Akurat napatoczyli się dojrzali panowie, bardzo podobni do tych naszych panów spod sklepów spożywczych. Panowie okazali się być bardzo życzliwi i chętni do pomocy. Niestety mówili tylko w swoim języku i musiałem użyć uniwersalnego translatora, czyli machacza rękowego. Chciałem wjechać na drogę SH5 w stronę Puke a potem Kukes. Panowie coś kręcili głowami, że źle chcę jechać i jak chcę dzisiaj dojechać do Kukes to nie tędy droga.

Kazali mi się wrócić, wyjechać z miasta i zaraz za miastem odbić w lewo.

Przy okazji zrobiłem zdjęcie pojazdu jakim sympatyczni panowie przybyli do tego uroczego albańskiego miasteczka.

Ten oryginalny pojazd wcale nie jest taki mały. Jest wielkości średniego dostawczaka, albo małej ciężarówki. Jeszcze takich wynalazków nie widziałem. Ciekawe jak się tym jeździ?

W sumie to taka większa trajka. Rzucić trochę chromów i na zloty motocyklowe spokojnie jeździć można hehe.

Posłuchałem tak jak panowie mówili i jeszcze raz przejechałem przez miasto, tyle, że w kierunku przeciwnym. Za miastem odbiłem na lewo, ale po kilku kilometrach znów odczułem niepokój, że coś źle jadę. Chciałem jechać bardziej na wschód w stronę Bułgarii a jadę ostro na południe. Nie mogę się już bardziej oddalać od domu, bo potem nie zdążę wrócić na czas. Zatrzymałem się na jakiejś stacji benzynowej w celu zasięgnięcia języka.

Obsługa stacji jest zajęta i nie ma jak zagadać. Panowie z obsługi sami wlewają klientom paliwo i od razu pobierają za to opłaty. Walutę trzymają w saszetkach przypiętych do paska spodni. Nie ma żadnej kasy, ani rachunków. Pewnie na życzenie jakiś papier wystawiają, ale ja nie zauważyłem. Człowiek już się przyzwyczaił, że na stacji benzynowej dostaje zawsze rachunek a tu proszę, rachunku nie ma.

Zaczekałem aż ruch się trochę zmniejszy i zacząłem wyciągać informacje. Panowie świetnie mówili po angielsku co ułatwiło komunikację. Nie wiem dlaczego, ale dziwili się, że chcę wjechać na drogę SH5 w stronę Puke a potem na Kukes. Jeden z nich twierdził nawet, że nie ma takiej drogi. Wyciągnąłem swoją mapę i pokazuję o co mi chodzi. Oglądali tą mapę tak, jakby pierwszy raz w życiu widzieli taką mapę.

Uparli się jednak, że jak chcę dojechać do Kukes to mam jechać cały czas tą drogą co jadę prosto na południe a po pięćdziesięciu kilometrach mam skręcić na lewo i tam dojadę do autostrady, która zaprowadzi mnie do Kukes.

No cóż było począć skoro tubylcy tak twierdzą, to chyba wiedzą co mówią. Sprawdziłem stan kilometrów na liczniku Jelona i od tej pory będę odliczał te pięćdziesiąt.

Obok stacji benzynowej była sympatycznie wyglądająca restauracja. Nawet taka bym powiedział ekskluzywna z wystrojonymi w białe koszule kelnerami. Kelnerzy również mówili po angielsku, to zamówienie kawy poszło gładko. Wcześniej jednak musiałem uściślić w jakiej walucie mogę uiścić płatność, bo kompletnie nie mam albańskiego keszu.

Euro okazało się walutą uniwersalną. Jak to mówią euro każdy lubi mieć. Pewnie w albańskiej walucie zapłaciłbym za pyszną kawę z małym ciasteczkiem taniej, ale w euro drogo też nie było. Zapłaciłem całe dwa. Do tego dostałem jeszcze wodę na przepłukanie jamy gę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin