Boruń Krzysztof - Próg Nieśmiertelności.doc

(685 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ

D:\Polscy SF\Boruń Krzysztof\Boruń Krzysztof - Próg Nieśmiertelności\Boruń Krzysztof - Próg Nieśmiertelności.jpg

KRZYSZTOF BORUŃ

 

PRÓG NIEŚMIERTELNOŚCI

 

 

I

 

Przetarłem chusteczką spocone czoło i niechętnie nacisnąłem guzik dzwonka. Upał i

jeszcze do tego uporczywa migrena nastrajały wrogo do całego świata. Najchętniej pojechałbym

do domu i wziął kąpiel, lecz wiedziałem, że niestety jest to niemożliwe. Pani de

Lima nie należała do klientek, które łatwo jest spławić.

W drzwiach stanął Fernandez, już wyraźnie zmęczony.

– Czeka? – zapytałem patrząc na niego ze współczuciem.

– Czeka – potwierdził krzywiąc się, jakby go zęby bolały.

– No, cóż... – powiedziałem z rezygnacją. – Niech pan prosi.

Dolores de Lima przeszła szybkim krokiem przez gabinet i bez powitania, nieco teatralnym

gestem rzuciła na biurko nieduży tom w barwnej okładce.

– I co pan na to?

Jej twarz wyrażała najwyższe oburzenie. Zdjąłem przeciwsłoneczne okulary i odczytałem

tytuł:

– Próg nieśmiertelności...

Odłożyłem książkę. Ból głowy nie ustępował, mimo iż przed kilkoma minutami wziąłem

proszek.

– I co pan na to? – powtórzyła pani de Lima i usiadła z impetem w fotelu. – To bezczelność!

– Nowe wydanie? – zapytałem niepewnie, na próżno usiłując przypomnieć sobie treść

kartki, na której Katarzyna spisała tytuły wszystkich utworów Josego Bragi.

– Ależ, panie mecenasie! Widzę, że się pan w ogóle moją sprawą nie interesuje! Przecież

to nowa powieść!

Zerwała się z fotela, pochwyciła książkę i palcem wskazała uwagę wydawniczą w rogu

okładki: „Pierwsze wydanie, pośmiertne”.

– Przepraszam. Mam silną migrenę – próbowałem usprawiedliwić swą gafę.– Więc

znów coś znaleziono? To już chyba piąta nowa pozycja od trzech lat?

– Wraz z tomem opowiadań – siódma! I niech pan spojrzy! Nakład 250 tysięcy! Poza

tym przygotowywane są już przekłady.

– Liczę, że stanie się bestsellerem.

– I cóż mi z tego?! To grabież! Taki majątek!... Czy wie pan, że Warner przystępuje do

filmowania Zmierzchu? A Deszcz wystawiły już 32 teatry! W tym Londyn, Paryż, Moskwa,

Nowy Jork! Nie wiem już, co mam robić! Przecież to rozbój! A pan nawet nie raczył

zapoznać się ze sprawą! Od pół roku stoimy w miejscu. Nie pozwolę okradać mego dziecka!

– To sprawa bardzo trudna. Nie chcę powiedzieć – beznadziejna. Badałem testament...

Sporządzony był według wszelkich wymogów prawa. Notariusz Costa zasługuje na pełne

zaufanie...

Rzuciła się nerwowo na fotel.

– I co z tego?! Pan siedzi z założonymi rękami. A przecież Jose nie mógł być przy

zdrowych zmysłach! Najpewniej był pijany... To nie ulega wątpliwości!

Nie byłem w stanie zmusić się do spokojnej, logicznej argumentacji. Powtórzyłem więc

tylko:

– Costa zasługuje na pełne zaufanie.

– Co pan tak tego notariusza broni? Przecież moją sprawę pan prowadzi!

Miałem, już tej kobiety powyżej uszu. I pomyśleć, że gdy pierwszy raz ją spotkałem,

wydała mi się bardzo ładna i miła. Teraz jej wdzięk nie wywierał na mnie żadnego wrażenia.

– Jeśli nie odpowiada pani mój sposób prowadzenia sprawy, może pani ją oddać innemu

adwokatowi – powiedziałem oschle.

Podniosła się raptownie z fotela.

– Wobec tego... – rozpoczęła i zawahała się. Usiadła z powrotem. – Chyba mnie pan rozumie?

Nie chciałam bynajmniej powiedzieć, że nie mam do pana zaufania. Chodzi mi

jednak o to, że przecież sprawa ta jest jasna jak słońce. Jose był alkoholikiem. W ostatnich

latach przed śmiercią stale pił. Czy deliryka można uznać za człowieka w pełni świadomego

swych czynów?

– Orzeczenia lekarskie nie potwierdzają, aby wchodziło w rachubę delirium. Były mąż

pani umarł na chorobę nowotworową.

– To nieważne, na co umarł. Delirium czy nie... Nie upieram się. Ale mógł być w stanie

zamroczenia, gdy sporządzał ten niedorzeczny testament.

– Notariusz Costa... – podjąłem z wysiłkiem.

– No, dobrze! – nie pozwoliła mi dokończyć. – Ale mogła to być choroba umysłowa!

Ukryta, od dawna rozwijająca się choroba! Przecież on miał jakiś guz w mózgu...

Czy w takim stanie można mówić o poczytalności?

– Tego właśnie będziemy próbowali dowieść. Jest to jednak zadanie dość trudne. Costa

twierdzi, że nie ma żadnych dowodów, aby Braga cierpiał na jakieś zaburzenia świadomości.

Przynajmniej w chwili sporządzania testamentu.

Pani de Lima patrzyła w zamyśleniu w podłogę. Jej energia jakby się nagle wyczerpała.

– To był zły, samolubny człowiek – powiedziała cichym, zgaszonym głosem. – Aby

znęcać się nad człowiekiem, nie potrzeba robić awantur. Nie potrzeba bić. Nieraz wystarczy...

milczeć. Można było mówić do niego, płakać, krzyczeć... A on nic. Tylko patrzył...

Czasem nawet nie spojrzał. A do tego głód... Potworne warunki mieszkaniowe. Czy pan

wie, że on w ciągu sześciu lat naszego pożycia nie przepracował w sumie nawet roku?

Nigdzie miejsca nie zagrzał! Mój ojciec trzy razy wystarał mu się o posadę. Dobrze płatną!

Za każdym razem ją rzucał! Raz nawet po tygodniu! Nie chciało mu się pracować. Tylko

stukał po nocach... Pan wie, co znaczy, gdy się mieszka z kimś takim w jednym pokoju...

Słuchając wynurzeń klientki zapomniałem na chwilę o bólu głowy. Teraz wrócił on z

nową siłą. Oparłem się o blat biurka i przysłoniłem dłonią oczy. Dawało to nieznaczną

ulgę.

– W dzień spał albo włóczył się gdzieś... – ciągnęła pani de Lima. – A potem nawet i

nie pisał. Prawie wcale nie pisał, bo maszynę sprzedał. Na wódkę... Aż wreszcie zniknął...

Jednego dnia! Nawet nie powiedział, że odchodzi... Mario miał wtedy pięć lat. Wróciłam

do rodziców. A potem...

– Kroki rozwodowe podjęła pani!

– A cóż miałam robić? Musiałam myśleć o przyszłości dziecka.

– Chciał jednak pani odebrać syna.

– Tak. Ale sąd mu nie przyznał. Czy to nie najlepszy dowód, że już wówczas nie był to

człowiek normalny?

– Niestety. W uzasadnieniu nie ma niczego, co umożliwiałoby postawienie takiej tezy.

Chodziło o alkoholizm i stan majątkowy.

Ból zdawał się powoli ustępować. Gdyby tak można było wziąć kąpiel...

– Mój obecny mąż stał się dla Maria prawdziwym ojcem. Dopiero on... – podjęła pani

de Lima. – A Jose okazał się nikczemny nawet po śmierci. Co za perfidny pomysł z tym

testamentem...

– Więc rzeczywiście nie pozostawił pani żadnych rękopisów czy maszynopisów?

– Ależ... To była jego perfidia. Zabrać wszystko, a potem napisać w testamencie, że to,

co znajduje się w moim posiadaniu, staje się własnością Maria... Oszukał własne dziecko!

– Zapisał swemu synowi również wszystkie swoje utwory drukowane do chwili śmierci

i sztukę złożoną w jakimś teatrze.

– Panie mecenasie! Przecież jego nigdzie za życia nie chcieli grać. Jedno jedyne wydanie

książkowe Szarego płomienia krytyka zjechała gruntownie. No i kilka opowiadań, które

sprzedał za grosze do czasopism – to byłoby wszystko.

– Dziś te utwory poszły w cenie. Zresztą, gdyby się pani zgodziła...

– Nigdy się nie zgodzę! Jak pan może w ogóle o tym wspominać! Mario ma prawo do

wszystkiego, co napisał jego ojciec! Nie pozwolę okradać dziecka!

– Oczywiście! Oczywiście. Wspomniałem o tej możliwości tylko gwoli ścisłości... Zrobimy

wszystko, co będzie możliwe. Czy jednak nie wydaje się pani dziwne, że pierwszy

mąż pani wydziedziczył, powiedzmy częściowo i warunkowo, syna, mimo iż z akt sprawy

rozwodowej zdaje się wynikać, że go bardzo kochał.

– To komedia. Chciał się tylko na mnie zemścić. Odebrać mi dziecko! Ale mu się nie

udało i nie uda! Nawet po śmierci! On nikogo nie kochał, tylko siebie!

– Spróbujmy rozważyć wszystkie punkty nadające się do zaczepienia – zdobyłem się na

jeszcze jeden wysiłek. – Testament sformułowany jest trochę dziwnie. Nie podano w nim

nazwy żadnego z utworów z wyjątkiem owej sztuki, odrzuconej zresztą pierwotnie przez

wspomniany w testamencie teatr. Tak samo nie wymienia on tytułów dzieł warunkowo zapisanych

Instytutowi im. Burta. Mówi tylko o „reszcie”, to jest tych, które nie znajdują się

w pani posiadaniu ani nie były publikowane za życia autora. Otóż przyszedł mi do głowy

pewien pomysł, który, być może, ułatwi dochodzenie praw. Niech pani spróbuje spisać

tytuły i treść znanych pani dzieł Josego Bragi, które dotychczas nie zostały opublikowane.

Uwierzytelnimy ten spis u notariusza. Być może Instytut im. Burta jest w posiadaniu jeszcze

jakiegoś dzieła. Spróbujemy wówczas przekonać sąd, że znajdowało się ono pierwotnie

w posiadaniu pani, a potem zaginęło. Oczywiście, nie będziemy oskarżać Instytutu o

kradzież, ale jest to zawsze jakaś płaszczyzna uzasadniająca pani roszczenia.

– Spróbuję sobie przypomnieć – odrzekła niezbyt pewnie. – Ale... nie wiem, czy co z

tego wyjdzie. Wszystkie ogłoszone drukiem dzieła, do których rości sobie pretensje Instytut

Burta, nie znane były z tytułu ani z treści nie tylko mnie, ale również memu synowi.

– Pani syn miał wtedy pięć lat... Zmieszała się.

– Spotykali się później, czasami... Jose czytał mu niektóre swoje utwory.

– No cóż? Może się jednak państwu coś przypomni.

Uważałem rozmowę za skończoną. Ale klientka jeszcze nie miała zamiaru odchodzić.

– Widzi pan – podjęła znów z wahaniem. – Tą drogą, którą pan idzie, zdaje się, że nigdzie

nie zajdziemy... Mojemu mężowi nasunął się pewien pomysł. To znaczy, ściślej mówiąc,

chciałam powiedzieć... pewne podejrzenie.

– Podejrzenie?

– Widzi pan, załóżmy nawet, że testament jest prawomocny. Że Jose był przy zdrowych

zmysłach. Jakie mamy dowody, że umarł on naturalną śmiercią?

Tym razem straciłem już panowanie nad sobą.

– Chce pani oskarżać Instytut Burta, placówkę naukową o światowej sławie, o morderstwo?!

To bzdura! Nonsens! Tak poważna instytucja nie łakomiłaby się na kilkadziesiąt

czy kilkaset tysięcy.

– Z tych setek tysięcy urosną wkrótce miliony!

– Ależ komu mogłoby zależeć na śmierci młodego, nie znanego pisarza?

– Faktem jest, że poważne wpływy zasilają nieustannie kasę Instytutu, że ukazujące się

co roku nowe utwory pochodzą z tajemniczej teki pośmiertnej, znajdującej się w posiadaniu

Bonnarda. I że Jose zmarł... właśnie w klinice Instytutu Burta. Oto fakty! To jasne! To

jasne! Leczono tam Josego, a on z wdzięczności za opiekę zapisał im swe dzieła, które

były wówczas, bądźmy szczerzy, bez wartości. Niestety, choroba była nieuleczalna – ciągnęła

z ironią. – Rzadki przypadek raka, przeciw któremu nie ma jeszcze dziś środków.

Leczenie nowotworów nie jest zresztą specjalnością Instytutu... I oto po śmierci pacjenta

sam wielki profesor Bonnard zainteresował się spuścizną nie znanego grafomana, którą

pozostawił on w spadku Instytutowi, i używając swych wpływów, robi z niego wielkiego

pisarza. To wszystko jest zbyt piękne, aby było prawdziwe! Co więcej, okazuje się, że testament

zawiera klauzulę ustanawiającą Bonnarda jedynym opiekunem mego syna, jeśli

Mario Braga ma korzystać z dorobku pisarskiego swego ojca. Oczywiście, to nikomu nie

wydaje się dziwne...

Nie rozumiałem, do czego zmierza.

– Pani chyba nie wierzy w to, co mówi? Oskarżać profesora Bonnarda! To nonsens!

– A ja jednak, jako klientka, proszę pana mecenasa, aby zajął się tą sprawą. Wnoszę o

zbadanie i tej okoliczności. Przecież ekshumacja jest dopuszczalna. Można przeprowadzić

badania. Truciznę stwierdzi się po latach.

– Skompromitujemy się i tyle.

– Sądzi pan, że spece z Instytutu Burta nie zostawili śladu?

– Ależ w ogóle uważam za wykluczone, by wchodziło tu w rachubę morderstwo! Jose

Braga umarł na raka!

– Dobrze. Chcę być tego pewna. Podejrzenia nie są pozbawione podstaw – dokończyła

z naciskiem.

Byłem zaskoczony jej stanowczym tonem.

– Nie rozumiem.

– W tym czasie, kiedy pan bawił się w swoje wątpliwości prawnicze, staraliśmy się bliżej

zainteresować Instytutem. Otóż od uczynnych ludzi, zasługujących na pełne zaufanie,

dowiedzieliśmy się, że na biednym Josem profesor Bonnard dokonywał pewnych... eksperymentów.

To mi wystarczy.

– Na pewno chodziło o nowe środki lecznicze. Jose Braga był w stanie beznadziejnym,

a wówczas na żądanie chorego stosowanie nawet niedostatecznie sprawdzonych środków

jest dopuszczalne.

– Być może... Być może... Ja jednak proszę o ekshumację!

– Zastanowię się.

– Jednak proszę...

Czułem, że uparta kobieta nie wyjdzie, póki nie wyrażę zgody.

– Dobrze – powiedziałem z wysiłkiem. – Zajmę się tą sprawą. Gdzie jest pochowany

Jose Braga?

– W Punto de Vista. To taka mała miejscowość, sześć kilometrów od Instytutu Burta.

Jest zresztą pewna sprzyjająca okoliczność. Mój brat Esteban Alberdi jest tam proboszczem.

 

II

Wieś Punto de Vista, rozrzuconą wzdłuż stoku niewysokiego wzgórza, zamieszkiwali

głównie chłopi bezrolni, zatrudnieni na pobliskiej plantacji, i dzierżawcy ubogich poletek.

Niewielkie domki, najczęściej po prostu lepianki sklecone z kamienia i z drewna, mamiące

z daleka oczy mozaiką białych, prostokątnych plam na tle soczystej zieleni, z bliska traciły

wszelki urok. Przykuwał wzrok jedynie stary, pamiętający z pewnością portugalskie rządy

kościół, wzniesiony na szczycie wzgórza. Barokowa fasada, chociaż wyszczerbiona przez

czas, budziła podziw harmonią linii architektonicznych, a okalający kościół od północy

park zapowiadał wytchnienie.

Zatrzymałem samochód tuż przy długich, stromych schodach prowadzących do kościoła

i zapytawszy o drogę, ruszyłem piechotą w górę ku bocznej bramie ogrodu.

Furta nie była zamknięta. Ocieniona aleja biegła w głąb parku, gdzie bieliły się mury

jakichś budowli. Okazało się jednak, iż są to tylko wypalone ściany jednopiętrowego domu,

plebania zaś mieści się w niewielkim budyneczku jeszcze dalej, niemal tuż przy murze

oddzielającym teren parku od pobliskiego cmentarza.

Wszedłem na ganek i zapukałem do drzwi. Po chwili dobiegł mnie przytłumiony odgłos

kroków. Drzwi skrzypnęły i w progu ukazała się postać księdza. Niewysoki, o twarzy

drobnej, jakby trochę dziecięcej, choć siwiejące skronie wskazywały, że czasy jego młodości

minęły już dość dawno, nie przypominał wcale typowego proboszcza wiejskiego. Stał

w drzwiach i bez słowa patrzył na mnie pytająco, raczej ze zdziwieniem niż z zainteresowaniem.

– Czy zastałem księdza Alberdi? – zapytałem, choć wydało mi się, że w twarzy duchownego

dostrzegam jakieś nieuchwytne podobieństwo do Dolores de Lima. Nie myliłem

się zresztą.

– To ja – potwierdził ksiądz cicho, jakby z onieśmieleniem. – Słucham pana.

– Jestem pełnomocnikiem pani de Lima. Ksiądz ożywił się.

– Ach, Dolores! Dawno już jej nie widziałem... Proszę, proszę wejść. Bardzo się cieszę...

Otworzył szeroko drzwi zapraszając gestem do wnętrza.

Przez maleńką sionkę i kuchenkę przeszliśmy do pokoju pełniącego jednocześnie funkcję

gabinetu, biblioteki i sypialni. Ściany pokrywały wokół półki z książkami, od podłogi

do sufitu. Pod oknem stało staromodne biurko z fotelem, tuż obok wąski tapczan przykryty

szarym pledem. Na środku – stół i dwa krzesła, w kącie pokoju figura Madonny z Dzieciątkiem.

– Piękna biblioteka – zauważyłem rozglądając się z ciekawością po pokoju. Ksiądz

uśmiechnął się blado.

– Nikt nie jest wolny od namiętności... – rzekł sentencjonalnie.

Przebiegłem wzrokiem po grzbietach najbliższych tomów: Kant, Kierkegaard, La Mettrie,

Leibniz, Locke, Mach, Maritain...

– To chyba coś więcej niż namiętność bibliofila? – powiedziałem wskazując na książki.

– Sami filozofowie?

– Prawie wyłącznie. Dziwi pana z pewnością – podjął z pewnym zażenowaniem – iż ja,

proboszcz wiejski... To tylko, rzec można, wspomnienia młodości.

– Widzę tu również sporo nowych wydań...

– Cóż... Pasja pozostała... Ale to nieważne. Niech pan siada, o tu! – wskazał na fotel,

sam usiadł na skraju tapczana. – Cóż słychać u mojej siostry? A jak tam Mario?

– W zasadzie... nic nowego. Tak sądzę... Jak już wspomniałem, jestem adwokatem, pełnomocnikiem

pani de Lima...

Zesztywniał nieco.

– Słucham pana.

– Chyba pani de Lima pisała...

– Nie pisała – przerwał głosem cichym, z pozoru tonem łagodnym, w którym jednak

nietrudno było wyczuć rozdrażnienie. – Od blisko dziesięciu lat nie utrzymujemy żadnych

kontaktów.

– Chodzi o grób Josego Bragi. Na moment w oczach księdza pojawiło się coś na kształt

zdziwienia, potem odwrócił wzrok ku oknu i nie patrząc na mnie powiedział:

– A więc przypomniała sobie. Może ją pan zapewnić, iż nie zarósł chwastami. Przez

pierwsze lata po śmierci Josego, gdy wszyscy zapomnieli o jego mogile, ja pamiętałem.

Teraz moja opieka niepotrzebna. Coraz częściej przyjeżdżają różni ludzie... Przywożą

kwiaty... Sława pośmiertna najlepiej chroni groby... – umilkł na chwilę. – A więc i Dolores

sobie przypomniała – powtórzył nie kryjąc ironii.

Znalazłem się w dość kłopotliwej sytuacji.

– Pani de Lima nie to miała na myśli, prosząc mnie, abym tu przyjechał – rozpocząłem

jak najoględniej, ale ksiądz znów mi przerwał.

– Niech pan, mecenasie, nie próbuje jej bronić. Dziwi pana może, iż nie kryję przed panem,

człowiekiem, którego pierwszy raz widzę, mego krytycznego stosunku do postępowania

mojej siostry. Widzi pan... myślę, że jako pełnomocnik powinien pan wiedzieć

wszystko. Poza tym nie lubię kłamać. Nie ułatwia mi to życia, ale taki już jestem i chyba

pozostanę...

– Chodzi o ekshumację – przeszedłem do meritum sprawy.

– Ekshumację?! Też pomysł! – parsknął gniewnie. – Jose życzył sobie, aby Punto de

Vista było jego miejscem wiecznego spoczynku, i nie zgodzę się, aby dla marności światowego

rozgłosu przenoszono jego kości gdziekolwiek. Choćby to miał być cmentarz dla

zasłużonych.

– Nie mamy zamiaru zabierać zwłok. Ekshumacja ma być dokonana w celu ekspertyzy

sądowo-lekarskiej.

Ksiądz patrzył na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, wreszcie wyjąkał:

– Nie rozumiem... Po cóż ekspertyza? W jakim celu? Dlaczego?

– Widzę, że będę musiał przedstawić księdzu szczegółowo całą sprawę. Czy ksiądz zna

treść testamentu Bragi?

– Znam. I powiem szczerze, iż nie dziwię się Dolores, że nie oddała Bonnardowi Maria.

Zawsze to przecież jej syn... Nikt nie zastąpi matki... Pieniądze nie są sprawą najważniejszą.

– To nie takie proste – podjąłem ostrożnie. – Jose Braga spisując testament działał z

pewnością pod wpływem głębokiej urazy do swej byłej małżonki. Nie chcę wnikać w tej

chwili w to, czy ta uraza była słuszna. Istotne jest, że Mario został wyraźnie pokrzywdzony.

Chcemy więc podjąć próbę obalenia testamentu.

– Po co?! Za półtora roku Mario osiągnie pełnoletność i druga koperta będzie otwarta.

Jestem przekonany, iż Jose nie wydziedziczył swego syna. Druga część testamentu z pewnością

rozwiąże problem.

– Instytut Burta ma prawo dowolnie rozporządzać sumami, które obecnie wpływają na

jego konto.

– A więc znów chodzi jej tylko o pieniądze! – wybuchnął z sarkazmem. – Więc jednak

nic się nie zmieniła! A może pan ją do tego namówił? Panu przecież, jako jej adwokatowi,

z pewnością na tym zależy... No, niech pan powie szczerze. Przecież to jasne!

Patrzył na mnie z nie ukrywaną niechęcią.

Rozmowa przybrała niewłaściwy obrót, nie mówiąc już o tym, że metoda „mówienia prawdy

w oczy” z pewnością nie należała do przyjemnych. Musiałem jednak przyjąć wyzwanie.

– Może mi ksiądz wierzyć lub nie wierzyć, ale w rzeczywistości byłem tym, który odradzał

pani de Lima podjęcia kroków przeciw Instytutowi. Istnieje zresztą coraz więcej

powodów, dla których chętnie bym pozbył się sprawy testamentu Josego Bragi. Zresztą od

początku nie miałem do niej serca – powiedziałem szczerze, choć czułem, że wbrew intencjom

brzmi to sztucznie i naiwnie.

– Więc dlaczego ją pan w ogóle brał?

– Przyjąłem sprawę przez grzeczność, z polecenia innego klienta i wydawało mi się, że

w jakiś rozsądny sposób potrafię ją doprowadzić do zadowalającego rozwiązania. Okazało

się jednak, że obie strony bynajmniej nie dążą do kompromisu, zwłaszcza że, formalnie

biorąc, kompromis nie miałby tu sensu. Albo Jose Braga był przy zdrowych zmysłach i testament,

sporządzony przez notariusza zgodnie z wszystkimi wymogami prawa, jest nie do

obalenia, albo też był chory psychicznie, a przynajmniej w czasie sporządzania dokumentu

nie znajdował się w pełni władz umysłowych. Sąd, przyznając prawa spadkowe Instytutowi

Burta, przyjął pierwszą tezę jako dowiedzioną i wszystko wskazuje, że niewiele będzie

można na tej płaszczyźnie zwojować. Co najwyżej mógłbym na pewien czas uzyskać nałożenie

aresztu sądowego na należności wypłacane przez wydawnictwa i teatry. Projekt ten

jednak pani de Lima odrzuca z pewnych zasadniczych powodów. Istnieje obawa, iż nie

uda się wydobyć dalszych nie opublikowanych manuskryptów od profesora Bonnarda.

– Rozumiem. Więc parę dobrych lat czekaliście, aż „źródło wyschnie”?

– Właśnie...

– Tymczasem dzieła ukazują się nadal i rosną w cenie...

– Otóż to! Nie wiadomo, czym jeszcze dysponuje Bonnard. Co prawda, znając tempo

pisania Bragi przed rozejściem się z panią Dolores, z pewnych oszacowań zdaje się wynikać,

że wiele już tego nie ma... „Źródło” powinno być już niemal „suche”. Niemniej pewności

nie mamy.

– Ale co to ma wspólnego z ekshumacją?!

– Zdaniem pani de Lima istnieją uzasadnione podejrzenia, iż Jose Braga nie zmarł naturalną

śmiercią. Być może uda się coś wykryć...

– Po sześciu latach? A zresztą to szczyt niedorzeczności posądzać Bonnarda o morderstwo.

Co jak co, ale do tego nie byłby zdolny.

– I ja tak sądzę. Nie chodzi tu jednak o zarzut morderstwa, lecz – niedozwolonych zabiegów

medycznych. I to zresztą nie wydaje mi się zbyt sensowne, chociaż punkt zaczepienia

łatwiej znaleźć. Będzie to jednak sprawa długa, przewlekła. Oczywiście jeśli nie

znajdziemy wyraźnego dowodu. Mówiąc szczerze, nie lubię prowadzić spraw o posmaku

kryminalnym, a tym bardziej jeśli mogą zakończyć się kompromitacją. Nie potrafię jednak

przekonać pani de Lima.

Ksiądz zdawał się nie słyszeć mych słów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin