T.S.- Z.Z.pdf

(1581 KB) Pobierz
Dla moich rodziców
Prolog
Listopad 1792
– Kto idzie?
Edward Digby miał wrażenie, że ten chrapliwy głos nie należy do niego, lecz dochodzi z
oddali. Zabrakło mu tchu. Na moment zapadła cisza, a prawa ręka Digby’ego instynktownie
powędrowała ku rękojeści noża. Dotyk znajomej tkaniny pod palcami dodał mu otuchy. Nawet na
otwartej przestrzeni eleganckiego placu każdy ciemny róg wydawał się zagrożeniem. Digby pa-
trolował samotnie, a było już po północy – pora zbyt późna, by w zaułkach skrywali się pra-
worządni obywatele.
– Pokaż się! – zawołał.
– To ja, Bright Hemmings – odezwał się z ciemności znajomy jękliwy głos. – Wyszedłem
cię szukać. Znowu ktoś mi ukradł świnię.
Digby nieomal nie roześmiał się z ulgą, lecz zatrzęsła nim fala kaszlu. Z każdym haustem
zimnego powietrza czuł bolesne szarpanie w płucach. Przeziębił się i wiedział, że nie wydobrze-
je, dopóki słońce nie przepędzi zimowych chmur, a w Saint James’s Park nie zakwitną narcyzy.
„Jeśli uda mi się tego dożyć” – pomyślał ponuro. Atak kaszlu jak zwykle nie przyniósł mu ulgi.
Nawet uspokoiwszy oddech, Digby nadal czuł męczący ból podrażnionego gardła.
– Dobry wieczór, Bright – wychrypiał w końcu łamiącym się głosem. – Kolejna strata,
co?
Wątła postać Brighta wyłoniła się z cienia. Światło latarni zapaliło błyski w jego czarnych
oczach, uwidaczniając wyraz teatralnego oburzenia na twarzy. Z Brighta śmiała się cała okolica.
Każda kupiona przez niego świnia ginęła w ciągu tygodnia, pozostawiając po sobie tylko nie-
przyjemną woń i wiązkę uwalanej brudem słomy w chlewiku. Na widok Digby’ego Bright na-
tychmiast rozpoczął litanię skarg na złodziei świń i zdradliwych sąsiadów.
– Wróg czai się wszędzie, tyle ci powiem, Edwardzie Digby. Zabrali ją, moje Słoneczko!
Na moją trzodę uwzięli się chyba wszyscy po tej stronie Piccadilly!
Digby przerwał ten wywód:
– Wystarczy już, wystarczy – wyrzęził. – Nie ma dziś ze mną Watkina. Zajmę się tą
sprawą rano.
– Wcale się nią nie zajmiesz! – Głos Brighta stał się piskliwy. – Zostawisz mnie na lodzie,
jak poprzednio!
– Daję słowo – powiedział Digby. Odchodząc, mamrotał przekleństwa pod nosem. Serce
nadal waliło mu jak młotem.
– Stary głupiec – wymruczał.
Szybkim krokiem przeszedł obok stajni Hays Mews. Zapach nawozu i słomy mu nie prze-
szkadzał; miał przytępione zmysły. Budynki stajni, przycupnięte za wielkimi tarasami Berkeley
Square, były pogrążone w ciemności i ciszy, tylko od czasu do czasu przerywanej przez ruch
któregoś z czworonożnych mieszkańców – delikatne parsknięcie lub stukot kopyta o źle wyście-
lone podłoże. Stajenni byli cicho, prawdopodobnie złożeni kamiennym snem ze zmęczenia. Dig-
by pozazdrościł im tej możliwości. Szedł dalej, tęsknie myśląc o własnym łóżku. Przy Hill Street
blade światło księżyca padało na elementy krajobrazu, przywodzące na myśl jasne plamy na
akwareli.
Zazwyczaj Digby lubił patrolować przy pełni księżyca – wtedy przynajmniej widział
grunt przed sobą i mógł dostrzec potencjalne niebezpieczeństwo, a nie kulić się w świetle latarni.
Dziś jednak pełnił straż bez Watkina, a widok księżyca przeszywał go dreszczem. Było w nim
coś złowrogiego. W koronach drzew po północnej stronie placu zaszeleścił wiatr. Digby podniósł
kołnierz i przyspieszył kroku, zatrzymując się tylko raz, z powodu kolejnego ataku kaszlu. Był to
ostatni odcinek, który musiał dziś pokonać sam; na Hay Hill czekali inni członkowie straży noc-
nej. Zaraza niech weźmie tego Watkina i jego bezsensowną szkołę czytania! Siedział teraz pew-
nie pochylony nad jakimś poematem, bezgłośnie poruszając ustami. Zdaniem Digby’ego na uli-
cach Londynu z takich umiejętności nie było żadnego pożytku.
W wysokich rezydencjach przy Berkeley Square nadal płonęły świece; mijając fasady bu-
dynków, Digby widział słaby blask przeświecający przez abażury i okna. Niektóre domy
wyglądały jak wielkie prostokąty z ciemnej cegły, inne miały frontony z kredowobiałego stiuku.
Nie było dwóch takich samych, jakby mieszkające w nich bogate rodziny koniecznie chciały za-
akcentować swoją indywidualność. Plac wytyczono zaledwie pół wieku wcześniej – powstał na
błocie dzięki dzierżawcom gruntu o wysokich aspiracjach. Jako dziecko Digby słuchał opowieści
dziadka związanych z budową; wiedział, skąd wzięły się te wielkie gmachy i co było tam
wcześniej: Brick Close, opuszczona farma z dołem kloacznym po południowej stronie. Lubił
myśleć, że ta wiedza pozwala mu czuć wyższość nad wszystkimi wielkimi damami i panami,
którzy tam mieszkali. Starał się o tym pamiętać. Domy to tylko cegły i zaprawa, nawet te okolone
wysokimi murami jako osobne posiadłości, a zamknięci w środku ludzie to dusze równie ulotne
jak jego własna. Rezydencje wydawały mu się jednak nienaruszalne jak świątynie – i tchnące ta-
kim samym spokojem, tak jakby stały tu od wieków.
Idąc dalej, Digby poczuł, że szczęki zaciska mu znajoma gorycz. Tak było każdej nocy.
Sam nie wiedział, jak często to się powtarza; co noc rozdrapywał ranę niechęci. Przekroczył już
czterdziestkę, lecz jego nienawiść wciąż była równie silna jak u młodzieńca, podobnie jak
tęsknota. Kobiety, które przewinęły się przez jego życie, próbowały nakłonić go do modlitwy –
dziwne, że przyciągał właśnie kobiety pobożne – on jednak ignorował próby narzucenia mu spo-
koju ducha. Jedyną modlitwą, jaką odmawiał, był fragment wieczornego nabożeństwa: bądź nam
światłem w ciemnościach, błagamy Ciebie, o Panie; i w łaskawości swojej broń nas od złych
przygód i niebezpieczeństw nocy.
Ten ustęp wydawał mu się odpowiedni, skoro pracował teraz jako prywatny stróż,
któremu najbogatsi mieszkańcy placu płacili za to, by pilnował ich domostw w ciemnościach
nocy. Nic dla nich nie znaczył, lecz jego bystre oczy czuwały nad ich życiem. Latem czasami za-
trzymywał się i starał z daleka zaglądać im do okien, jakby widok obitej jedwabiem ściany, kan-
delabru lub – jeśli miał szczęście – czyjejś twarzy mógł dać mu więcej pożywki dla nienawiści.
Tej nocy jednak czuł dojmującą potrzebę, by zawinąć się w płaszcz, skulić ramiona i zdu-
sić w sobie chorobę – odmówił więc sobie przyjemności przyglądania się rezydencjom. Czuł ból,
jakby wszystkie jego kości były pozszywane nićmi z lodu, a szpik zamienił się w kryształki. Nie
zamierzał zatrzymywać się z byle powodu.
Zszedłszy z chodnika, ledwo zdążył uciec spod kół rozpędzonego faetonu, którym powo-
ził jakiś młodzik. Powóz minął go ze stukotem kopyt i kół, odjeżdżając w kierunku stajni. Digby
przytrzymał się ogrodzenia i niespokojnym wzrokiem spojrzał w mrok placu za plecami. Posa-
dzono tam młode drzewka, jakby ktoś chciał stworzyć sobie letnią rezydencję w środku miasta
pełnego brudu i popiołu.
W cichej części placu obok niezamieszkanego domu Digby zatrzymał się i obrócił,
słysząc jakby stłumiony okrzyk. Kobieta? Przez chwilę wsłuchiwał się w mrok. Gdzieś w oddali
Bright Hemmings nadal biadolił nad swoją durną świnią; dziwne, że jego cienki głos niósł się tak
daleko. Digby uznał, że to on jest adresatem tyrady. Któż inny mógłby słuchać go w środku nocy,
oprócz złodziei i włóczęgów? Przez chwilę myślał, czyby nie zawrócić i nie powiedzieć Hem-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin