Choromański Michał - SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH.pdf
(
354 KB
)
Pobierz
Choromański Michał
SKANDAL W WESOŁYCH
BAGNISKACH
Część pierwsza
1
Okolica była bagnista. Tuż za parkiem zaczynały się łąki, których zieleń, jadowita i
złośliwa, pokrywała mokry i zdradziecki grunt. Chłopi byli pijani i chorzy na gruźlicę.
Brzydkie, ciężarne baby o ziemistych, nieruchomych twarzach przychodziły do dworu na
żebraninę: ich chude, półgłówkowate bachory czekały godzinami na wilgotnej trawie
dziedzińca.
Lecz było to jeszcze za żyda pani dziedziczki, dobrej pamięci Agnieszki Rozstajło. Po jej
śmierci zaś nikt z chłopów nie ośmielił się wejść za bramę Wesołych Bagnisk. Pan dziedzic
bowiem nie znosił chłopów i żebraków. Kazał otoczyć park wysokim ogrodzeniem, a koło
zamkniętej bramy trzymał na łańcuchu wściekłego czarnego psa. Chłopi nazywali tego psa
Bolszewikiem. Powiadali, że pięć lat temu, gdy we dworze stał przez tydzień oddział
budionnowskiej kawalerii, politkom, czyli komisarz polityczny sztabu, były oficer carski
hrabia Izmajłow przywiózł ze sobą małego czarnego szczeniaka, którego podobno karmił
trupim mięsem. Gdy komisarz polityczny hrabia Izmajłow zastrzelił się w pokoju na górze i 5
Siwaszska Dywizja cofnęła się w popłochu w kierunku Mlecza i Osikowej, służba 7nala?ła
trupa młodego komisarza pokrytego czerwonym sztandarem, a tuż obok, na skrwawionej
posadzce, śpiącego czarnego! pieska. Zresztą dokładną historię i psa, i komisarza bolszewic-j
kiego pan Apolinary przechowywał u siebie w biurku razem] z ostatnim listem nieboszczki
żony.
Pan Apolinary Rozstajło zwykł był wstawać wczesnym] rankiem, o godzinie siódmej,
jeśli nie szóstej, i po parugodzin- nym spacerze kłaść się z powrotem do łóżka aż do samego
obiadu. Właściwie jego codzienne spacery nie miały charakteru normalnych przechadzek,
trudno bowiem nazwać tym mianem dziwną, wprost obłąkańczą łataninę i bieganinę po
alejach i ścieżkach parku.
O godzinie szóstej rano, gdy trawy były jeszcze mokre od rosy, gdy krzyk ptactwa był
metaliczny i przenikliwy, a powietrze ostre i chłodne, pan Apolinary w jaskrawym
jedwabnym szlafroku wychodził szybkim krokiem na taras, zlatywał po schodach na
złamanie karku i mknął po głównej alei, przytrzymując rękami furkające poły. Patrzył zawsze
tylko przed siebie wyłupiastymi, szarymi oczami bez wyrazu* trzymając głowę sztywno i
nieruchomo, jak gdyby nie był w stanie nią poruszyć.
Zwykle pan Apolinary dolatywał do końca głównej, grabowej alei i zatrzymywał się na
chwilę zdyszany, sapiący koło maleńkiej, spowitej winem groty. Stał nieruchomo, rzecj
można, w modlitewnym skupieniu, chociaż zgoła nie był
!
człowiekiem religijnym, i
przypatrywał się drewnianemu posążkowi. Potem odwracał się i pod zielonym sklepieniem
gałęzi widział w oddali biały taras dworu. Drzwi na taras stały otworem. Pięć lat temu
komisarz Izmajłow, nudząc się śmiertelnie i metafizycznie, wymyślił sobie codzienną,
niewinną rozrywkę.
W skórzanej kurtce, w granatowych obcisłych bryczesach i błyszczących, lakierowanych
butach wychodził na próg tarasu i strzelał z rewolweru do posągu Przenajczystszej Panny.
Ogolony i zakokainowany od samego rana, mierzył z polowego parabellum długo i z
nienawiścią. Trafić jednak
6
nie było łatwo. Lecz po paru dniach komisarz zrobił pewne odkrycie, które niezmiernie
ułatwiło mu bluźnier- cze strzelanie, i od tego czasu nie pudłował nigdy. O tym właśnie
odkryciu zawsze przypominał sobie pan Apolinary, gdy podczas porannego spaceru
zatrzymywał się około groty.
Wiosna w parku była wilgotna i dławiąca, powietrze jak w inspektach. Już przekwitły bzy
i przekwitły jaśminy, płonące niebo zawisło nisko nad konarami drzew, i już od czasu do
czasu dolatywał zapach kwitnących lip, gdy do Wesołych Bagnisk, zwykle pustych,
zamieszkałych jedynie przez pana Apolinarego i jego starą teściową, przyjechało liczne
towarzystwo, sama młodzież. Przyjechała siostra zmarłej Agnieszki razem z narzeczonym,
młodym medykiem, przyjechała jej koleżanka, również medyczka, przyjechało dwóch
początkujących aktorów filmowych ze stołecznego miasta. Wtedy w jadalnym pokoju było
gwarno, wesoło, w parku na zarośniętych ścieżkach błąkały się pary i koło posągu Matki
Boskiej, której pierś była przedziurawiona kulami komisarza Izmąjłowa, całowali się
narzeczeni. Park wydawał się cichy i przytulny. Wieczorami nad główną aleją sunął
spokojny, złoty księżyc. Wówczas kwitły już białe, żółte, różowe akacje, w pokojach stały
snopy odurzających kwiatów, wokoło tarasu zaś w drewnianych korytkach coraz ogniściej
płonęły nasturcje.
Czerwiec był bardzo upalny, upalny i dławiący był również lipiec. Młodzież chodziła w
sportowych ubraniach. W domu wszystkie okna zasłonięte ciemnymi firankami. Po
podwieczorku medyczka i jeden z aktorów grywali na fortepianie na cztery ręce Zaproszenie
do tańca Webera, potem puszczano patefon i w dużym ponurym salonie, w którym pięć lat
temu wściekał się z nudów politkom Izmajłow, tańczono walce i tanga.
Lecz pan Apolinary w niczym nie zmienił swoich codziennych zwyczajów. Wstawał z
rana coraz wcześniej,
7
gdy \yszysey jeszcze spali, i w szlafroku z jedwabnego brokatu wybiegał. Potem jak pocisk
przylatywał z powrotem do domu i kładł się do łóżka. Stara gospodyni, Józefa Krzywa,
przynosiła mu śniadanie, a w południe dzbanki z gorącą wodą. Leżąc na szerokim,
dwuosobowym tapczanie pan Apolinary czytał francuskie przeglądy literackie, o godzinie zaś
jedenastej wychylał pierwszy kieliszek koniaku. Popijając koniak i francuskie wino golił się i
mył, i o godzinie ' drugiej, natychmiast po uderzeniu gongu, wchodził do jadalnej. Witał się
ze wszystkimi z miną człowieka, który sam nie wie, z czego się cieszy, potem podchodził do
starej teściowej i całował ją w rękę.
—
Czy mama dobrze spała? — pytał z prawdziwą troską.
— Bardzo źle! — odpowiadała stara, i pan Apolinary patrzył w jej zielone, wodniste
oczy, jak gdyby mógł w nich przeczytać przyczynę jej bezsenności.
Nieliczna służba dworska, składająca się z samych mężczyzn i dwóch staruszek (pan
Apolinary nie cierpiał w domu młodych kobiet), opowiadała między sobą, że w czerwcu i
lipcu, gdy w Wesołych Bagniskach byli jeszcze goście, pan dziedzic zmienił się ku lepszemu,
stał się weselszy i bardziej ludzki. Tę zmianę zauważyła również i jego teściowa, lecz nie
ucieszyła się zupełnie, przeciwnie, była strapiona i zła. Wołała na górę do siebie Józefę,
czepiała się jej pleców zgrzybiałymi, haczykowatymi rękami i mówiła suchym, skrzeczącym
głosem:
— Twój pan myśli, że ma wciąż jeszcze dwadzieścia lat, gdy tymczasem przekroczył już
czterdziestkę! Niedługo on mi się ożeni po raz wtóry!...
;:<i
Potem dodawała z westchnieniem:
— Gdyby przynajmniej wszyscy już raz pojechali!
Lecz wszyscy wyjechali dopiero w sierpniu, gdy zaczął
padać nieprzerwany deszcz. W parku na ścieżkach stały kałuże, na tarasie krzesła i leżaki
były mokre, beznadziejne
szare krople ściekały po szybach okien. Wówczas we dworze w Wesołych Bagniskach
pozostali we dwoje, stara garbata kobieta i pan Apolinary. Nad dachem szalały burze, dwa
stare, spróchniałe graby zwaliły się w parku i leżały w poprzek alei.
Lecz i w te dni, pomimo wszystko, pan Apolinary wychodził na spacer. Wkładał gumowy
płaszcz i kalosze, nad głową trzymał rozwarty parasol i gdy tak leciał wzdłuż alej pokrytych
błotem, można było pomyśleć, że go nic nie obchodzą ani strumienie deszczu, ani
błyskawice. Natomiast stara teściowa, pani Róża Nowiecka, w te czasy nie opuszczała swego
pokoju zupełnie, nawet obiady i kolacje przynoszono jej na górę.
Siedziała w starym, niskim, rozłożystym fotelu, chłodna i garbata, siedziała w wygodnym
fotelu, w którym podobno spędził noc przed samobójstwem politkom 5 Siwaszskiej Dywizji.
O politkomie i jego pobycie w Wesołych Bagniskach dużo wspomnień przechowała w
pamięci gospodyni Józefa. Oparta o poręcz fotela, schylona do ucha swej starej pani, Józefa
opowiadała szeptem:
— Szłam wieczorem po korytarzu, proszę jasnej pani, wtem drzwi z tamtego pokoju
rozwarły się cicho i widzę go na progu- Trzymał w ręce nahaj, a twarz miał tak zieloną, jak
gdyby go mdliło. „Towarzyszko”, rzekł do mnie, „może chcecie powąchać trochę zbawczej
tabaki?” Wtedy zauważyłam, że wsypał sobie do nosa białego piasku, ale nie była to tabaka,
bo ani razu nie kichnął...
Lecz zielonooka, garbata pani niechętnie słuchała tych opowiadań. Wolała natomiast
długo i bez związku sama opowiadać Józefie o swej zmarłej córce Agnieszce. Wtedy
wydawało się jej, że córka jeszcze żyje, że zaraz wejdzie do pokoju i powie: „Mamo,
Apolinary jest najbardziej szczęśliwym człowiekiem na ziemi.”
Sierpień był dżdżysty i szary i oto z ostatnim oberwaniem chmur zwalił się
różnokolorowy, tragiczny wrze-
9
sień. Trzynastego zaś września pan Apolinary otrzymał z Biarritz list, że przyjaciel jego,
Jerzy Wawicki, przyjeżdża do niego za parę dni.
2
Co wieczór do dworu przychodził ksiądz proboszcz.
W długiej czarnej sutannie, poplamionej piwem i winem, w dziwacznym słomkowym
kapeluszu o dużym, zagiętym do góry rondzie, z pękatą trzcinową laską w ręku, wchodził
zamaszyście na taras i witał się z panem Apolinarym tubalnym, ryczącym głosem.
- Dzień dobry — wrzeszczał — czy będzie pikieta?
Wydawało się, że to ryczy jakieś dzikie zwierzę, że zaraz|
spod sutanny wymknie się duży, wściekły ogon, którym; ksiądz proboszcz bić się zacznie po
udach i żebrach.
Jeżeli deszcz nie padał, na pierwszym piętrze otwierało, się okno i wychylała się garbata
pani Róża.
- Czy to ksiądz proboszcz przyszedł? — pytała zgryź-j liwie. -—Poznałam księdza po
głosie!...
W saloniku przygotowywano stolik do kart, staruszek] kucharz przynosił pierniki i
butelkę miodu, zapalano świece.j Potem nagle wśród zupełnej ciszy ksiądz proboszcz
krzyczał] na cały dwór:
— Czternaście asów! AhaUd^j- Wypijał lampkę mioduj i znowu krzyczał: — Nie koniec
na tym! Czternaście dam!... • Pamiętam, że te damy zawsze były u hrabiego!...
Wtedy pan Apolinary układał karty, opierał się łokciami o zielone sukno stołu i patrzył na
księdza z nieżyczliwą i chłodną ciekawością.
- Niechże ksiądz proboszcz opowie raz jeszcze, jak to|
było.
10
— Nic nie było!... — ryczał proboszcz. — Po prostu hrabia w każdej rozgrywce miał
wszystkie damy!... „Cóż, komisarzu”, powiadam do niego, „dlaczego zamiast króli ima się
pan kobiet?” Na to komisarz Izmajłow pokazywał mi wszystkie zęby w okropnym uśmiechu.
„Księże”, powiada, „to mnie się damy imają, ja zaś wolę waletów”. Bubków, powiada, woli!
Mówił po niemiecku jak rodowity wiedeńczyk, tylko literę „r” wymawiał z żydowska.
„Księże!”, wołał, ,ja znowu mam cztehnaście dam! To sthaszne!”
Za oknami z dachu obrywały się potoki wody, wiatr rozdmuchiwał strumienie, deszcz
bębnił w parapet.
Mniej więcej w taką psią pogodę pewnego wieczoru przyszedł na plebanię towarzysz
Izmajłow i zapukał nahajem do drzwi. Plebania była położona o trzysta kroków od dworu,
wyglądała właściwie jak maleńka chałupa chłopska, po jej czarnym drewnianym dachu
biegały kuny, komisarz walił w drzwi nahajem i pięścią i krzyczał:
— Phoszę otworzyć! Halo, palahnio opium dla ciemnego ludu!
Wszedł w czapce do jadalnego pokoju, usiadł bezceremonialnie pod krucyfiksem,
skrzyżował chude, zgrabne nogi w lakierowanych butach i ciągnął:
— Phoszę księdza, jeżeli ksiądz phoboszcz nie chce ulec mym namowom i przejść na
phawosławie czy też leninizm, nie pozostaje mi nic, jak samemu nawhócić się na katolicyzm.
Dyscyplina wojującego Kościoła zawsze mi odpowiadała. Czy Ojciec Święty przyjmie mnie
na swoje łono, phoszę księdza?
Lecz o tym, co nastąpiło dalej, ksiądz proboszcz nie lubił wspominać i nigdy nikomu nie
opowiadał. Tylko pan Apolinary znał dokładny przebieg tej nocnej wizyty, która skrupulatnie
spisana leżała w jego biurku wraz z ostatnimi listami śp. Agnieszki Rozstajło.
Gdy po dwóch godzinach ksiądz wychodził, pan Apolinary pukał do drzwi starej
teściowej.
U
— Jak się mama czuje? — pytał wchodząc, a stara odpowiadała mu z niezmiennym
przekąsem:
— Bardzo źle!
W jej zielonych jak sadzawki oczach pan Apolinary czytał zwykły wyrzut i
niezadowolenie.
Stał pośrodku pokoju i bawił się chwastami szlafroka. Siwiejącą głowę miał pochyloną na
pierś, tak że widać było równe różowe pasemko przedziału sięgającego aż po sam kark.
Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy? — spytał trzynastego września.
Trzynastego września nagle spadła na dwór Wesołe Bagniska, na park, na całą okolicę
niespokojna, skrwawiona jesień. Stało się to niespodzianie, w ciągu jednej nocy i w dziwny
sposób zbiegło się z listem od Jerzego Wawickiego. Z rana zbudzili się wszyscy z gorzkim
poczuciem niesmaku, z przeczuciem nieszczęścia, które zwaliło się na dwór i przeciw
któremu nie ma ani ratunku, ani lekarstwa. Dzikie wino oplatające tarasy było żółte i rdzawe.
Cały park wydał się nagle pusty i wyłysiały, gdzieniegdzie sterczały już suche, nagie gałęzie
drzew. Przez konary wciąż jeszcze zielonych — lecz jakże wyblakłych i jesiennych —
grabów widać było wysokie, chmurne jesienne niebo. Pierwsze zaczerwieniły się klony. Ich
pięciopalce liście zwisały jak czerwone ręce zbrodniarzy, ich żółte, fioletowe Uście
wydawały się strzępami piekielnego ognia. Pan Apolinary rankiem tego dnia z tęsknotą i
wstrętem zauważył, że na ścieżkach i alejach parku leżą stosy zwiędłych, zeschłych
nieboszczyków. Trzymał w ręce kopertę, którą przywieźli mu z poczty, patrzył przed siebie
wyłupiastymi, zimnymi oczami, i wtedy przywidziało mu się, że główna aleja jest zroszona
krwią. Wieczorem trzynastego września wszedł do pokoju teściowej i zapytał:
— Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy?
Unikał jej zielonego wzroku, gdyż teraz bał się, że utonie w nim jak w sadzawce.
— Owszem, owszem — mruknęła stara pani Róża i pan Apolinary wyraźnie rozróżnił w
tym pomruku nutkę radości.
Potem, gdy pani Róża została sama, zawołała do siebie Józefę, która pomagała jej się
rozebrać, i powiedziała:
— Za parę dni przyjeżdża pan Wawicki. Bardzo lubię pana Jerzego, bo przypomina mi
moją Agnieszkę.
Na to gospodyni zapytała:
— A czy będzie mieszkał w gościnnym pokoju?
Stara zmrużyła oczy, pogłaskała jakby w roztargnieniu
swój garb i odrzekła pieszczotliwie:
— Nie... Przygotuj mu pokój komisarza.
Gospodyni podniosła głowę i przez chwilę stała nieruchomo. Potem zapytała spokojnie,
trochę tylko sepleniąc:
— Czy jaśnie pani każe zakryć dywanikiem plamę na podłodze?
— Ma się rozumieć — odpowiedziała pani Róża ziewając.
Była noc. Na dole po amfiladzie pokoi przechadzał się pan Apolinary. Z jadalnego
pokoju szedł do salonu, z salonu do saloniku, z saloniku do biblioteki, szedł wyprostowany i
sztywny, jak gdyby pod szlafrokiem nosił gorset ortopedyczny. W bibliotece na stole stała
butelka z koniakiem, co dziesięć minut pan Apolinary podchodził do niej i nalewał sobie
kieliszek. Było tak co wieczór. Lecz trzynastego września pan Apolinary wypił alkoholu
szczególnie dużo, oczy poczerwieniały mu jak u królika, ręce trzęsły się i latały. Około
północy, gdy butelka była już pusta, zgasił w domu lampy i świece i wtoczył się do swej
sypialni krokiem porywczym, a zarazem chwiejnym. Za otwartym oknem słychać było zgrzyt
łańcucha i psie wycie. To szczekał czarny pies komisarza.
— Cicho tam! — krzyknął pan Apolinary.
13
Tego wieczoru zdradzał szczególne zdenerwowanie. Przed położeniem się do łóżka
obejrzał nawet duży, niezgrabny rewolwer. Było to stare, dwunastostrzałowe, pamiętające
dwie wojny i rewolucje parabellum, którym rozsadził sobie czaszkę zakokainowany
komunizujący hrabia.
3
Szumiały wierzchołki drzew. Był chłodny jesienny poranek, gdy stary stangret, były
żołnierz jego cesarskiej mości, zaprzęgał do ciemnego powozu ciemnogniade konie.
O
tym samym czasie pociąg pospieszny, którym zdążał Wawicki, podjeżdżał już do
stacji.
Wawicki siedział w wagonie restauracyjnym i pił porter. W wagonie był przeciąg.
Mosiężne śmigło wentylatora obracało się pod sufitem coraz prędzej, lecz mimo to pani
siedząca przy stoliku Wawickiego wachlowała sobie twarz gazetą. Było jej nie tyle gorąco,
ile czuła się podniecona i nieprzyjemnie zdenerwowana absolutną obojętnością swe-j go
sąsiada. Jerzy Wawicki bowiem nie zwracał na nią, jak również na wszystkie inne panie
siedzące w wagonie, najmniejszej uwagi. Siedział wsparłszy głowę na ręce, bladej, kobiecej
ręce, i patrzył wkoło znużonym, ciemnym, trochę zamglonym wzrokiem.
Bywa niekiedy w mężczyźnie coś nieuchwytnego, jakaś specyficzna ukryta siła, której
istnienie kobiety natychmiast wyczuwają i natychmiast podlegają jej pociągającemu
powabowi. Trwałość działania tej siły zależy do pewnego stopnia od tajemniczości, którą
mężczyzna potrafi się otoczyć. Wystarczy, żeby w oczach kobiety stał się czymś
zrozumiałym, codziennym i zadomowionym — i hipnotyczny urok rozwiewa się, a siła
przestaje działać.
14
Lecz Jerzy Wawicki w swej kompletnie bezdusznej tajemniczości był bez zarzutu. Jego
Plik z chomika:
ChomikKulturalny
Inne pliki z tego folderu:
Michał Choromański - Zazdrość i medycyna.djvu
(1426 KB)
Michał Choromański - Dygresje na temat kaloszy.pdf
(769 KB)
Michał Choromański - W rzecz wstąpić.pdf
(1278 KB)
Michał Choromański- WARIANTY - OPOWIADANIA (1964).rtf
(1140 KB)
Michał Choromański- WARIANTY - OPOWIADANIA (1964).pdf
(525 KB)
Inne foldery tego chomika:
A. S. Byatt
Aaa
Abagnale Frank
Abaszydze Grigoł
Abbott Jeff
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin