16 Wernic Wiesław - Znikające stado.pdf

(1058 KB) Pobierz
16 Wernic Wiesław - Znikające stado
WIESŁAW WERNIC
ZNIKAJĄCE STADO
ILUSTROWAŁ
S. ROZWADOWSKi
Czego lęka się Ben Halley
Świtało. Cisza okryła ziemię, wiatr zwinął
skrzydła. śałosny głos sowy rozpłynął się bez echa.
Dalekie, przeciągłe wołanie niewidocznego drapieŜnika
urwało się w półdźwięku. Gwiazdy przygasły, a mrok
pojaśniał. Tylko w głębi posępnego matecznika
świerków — tajemniczej wyspy wśród bezleśnej równiny
— nadal kłębiła się czerń nocy.
Potem wschód zapłonął purpurą. DrŜące igiełki
czerwieni pojawiły się ponad linią horyzontu i po
chwili rąbek słonecznej tarczy dźwignął się nad
ziemią. ŚcieŜka jasności pobiegła chyŜo, znacząc swój
szlak rodzącymi się cieniami drzew, krzewów, pagórków
i dolin. W zielonej gęstwinie zaśpiewał pierwszy
ptak, na łodygach traw rozbłysły krople rosy. Rodził
się dzień.
Chwyciłem lufę winczestera, zimną i mokrą. Kolbą
przesunąłem Ŝarzące się polano bliŜej środka ogniska.
Po jego drugiej stronie, na skraju zagajnika, spał
otulony w pasiaste koce Karol Gordon. Nie opodal
nasze dwa kasztany, puszczone na długich linkach,
potrząsały łbami, szczypiąc rzadką trawę. Tupot ich
kopyt przyjemnie brzmiał w ciszy poranka.
Nieco dalej pęczniała półokrągła płócienna buda
wozu, kryjąca nasze bagaŜe oraz woźnicę. Chrapał
głośno, co świadczyło o dobrym samopoczuciu i
głębokiej drzemce.
Za wozem kończyła się ściana lasu. Dalej, ku
północy, równina biegła łagodną pochyłością aŜ ku
odległym skalistym pagórkom, a zieleń traw nabierała
zgniłego odcienia, znak, iŜ pod cienką warstewką
gleby kryje się nigdy nie wysychająca otchłań bagien.
Stwierdziliśmy ten fakt jeszcze poprzedniego dnia,
nim zmierzch uniemoŜliwił dokładną obserwację.
Ponura to była okolica i pełna dziwnych odgłosów,
które niepokoiły nas przez pierwsze godziny minionej
nocy.
Jakieś pluski, świsty, mlaskania dobiegały z krańca
moczarów, jak gdyby taplały się w nich potęŜne
Strona 1
16 Wernic Wiesław - Znikające stado
jaszczury, których szkielety znajdowali w ziemi i w
skalnych jaskiniach archeolodzy. Sądzę, Ŝe dźwięki te
wydawał gaz (moŜe metan?) powstający z fermentacji
zgniłych szczątków roślin i zwierząt, który stopniowo
wydobywał się na powierzchnię. Dlaczego jednak
słychać go było tylko w nocy? MoŜe powstawał w wyniku
róŜnicy temperatur?
Nasz woźnica, który wydał mi się na pierwszy rzut
oka człowiekiem rozwaŜnym i śmiałym, dostał napadu
drŜączki, gdy Karol postanowił zatrzymać się na
nocleg właśnie tutaj.
Halley, tak brzmiało nazwisko strachajły, Ŝarliwie
nas namawiał do dalszej wędrówki, mimo pogarszającej
się widoczności i szybko nadciągającej nocy. Namawiał
jednak bezskutecznie. Widziałem, jak mu się trzęsły
ręce, gdy zdejmował uprząŜ z końskich karków, równieŜ
gdy w chwilę później, przy trzaskającym ognisku,
popijał kawę z blaszanego kubka, ale obaj z Karolem
uznaliśmy, Ŝe miejsce to jest najlepsze na
obozowisko.
Tego, co gadał Halley, nie moŜna było przecieŜ
traktować powaŜnie. Twierdził, Ŝe na moczarach Ŝyją
Ŝaby wielkości sporych psów oraz węŜe porywające
śmiałków podchodzących zbyt blisko do bagien.
Oświadczył wreszcie, Ŝe rezygnuje ze snu w tak
niebezpiecznym miejscu i ukryje się w głębi
zagajnika. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Karol
obiecał, Ŝe we dwójkę czuwać będziemy nad własnym i
zwierząt bezpieczeństwem.
Tak teŜ postąpiliśmy. Oczywiście nie ze względu na
gigantyczne rzekomo Ŝaby i węŜe, lecz na inne, realne
groźby: moŜliwość niespodziewanego pojawienia się
czworonoŜnych drapieŜników, a, kto wie, moŜe i
dwunoŜnych? Rzecz jasna naleŜało zrezygnować z pomocy
Halleya. Zapewne budziłby nas przy lada szeleście.
Z zadowoleniem przyjął wykluczenie go z kolejki
wart (zapisałem mu to na minus) i zaraz po kolacji
zagrzebał się w derkach, w głębi wozu. Popełniliśmy
chyba błąd godząc się na takiego przewodnika, ale
któŜ mógł przewidzieć jego zaskakujące zachowanie.
Dorzuciłem drugą szczapę do ognia, a gdy objął ją
leniwy płomień, metalowy trójnóg ustawiłem nad
ogniskiem. Z kociołkiem trzeba było powędrować do
dziwnej dziury, którą Mulicy pokazał nam w kilka
minut po przybyciu na miejsce. I era byłem
przekonany, Ŝe Ŝałował swego postępku. Bowiem źródło
Strona 2
16 Wernic Wiesław - Znikające stado
na skraju lasu było jedynym zbiornikiem wody w
okolicy (oczywiście nie licząc bagien). To ono
właśnie przesądziło o rozbiciu tu biwaku. Nie
wiadomo, czy ktoś umyślnie wykopał dziurę, aby
malutki ponik, sączący się głębi zagajnika, miał się
gdzie zbierać, czy teŜ woda sama wypłukała
zagłębienie. Dość, Ŝe dobrze słuŜyła niejednym
wędrowcom.
Kociołek plusnął o wodę. Zabulgotała wypełniając go
po brzegi. Zawiesiłem naczynie na metalowym haku pod
trójnogiem, dołoŜyłem do ogniska trzecią szczapę.
Buchnęły iskry, płomień począł lizać dno garnka.
Zabębniłem pięścią w budę wozu. Poruszyło się,
podniosła się płócienna płachta. Najpierw ujrzałem
nogi, później tors, wreszcie resztę naszego woźnicy.
— JuŜ czas, Halley! — rzuciłem nieco poirytowany.
— Przepraszam — stęknął. — To pewnie te opary z
bagien.
— Opary z bagien?
— A tak, chyba działają usypiająco.
Wzruszyłem ramionami.
— Coś ci się przywidziało, Halley. Czas napoić
konie.
— Dobrze, dobrze... — przytaknął skwapliwie.
Sięgnął w głąb wozu, wydobył skórzany wór. Ponik
nie nadawał się do bezpośredniego pojenia zwierząt,
zagłębienie było zbyt małe. NaleŜało więc napełnić
worek przy pomocy mniejszego naczynia i dopiero
wówczas posłuŜyć się nim jako pojnikiem. Kłopotliwy
sposób, lecz nie było lepszego.
Obserwowałem ruchy woźnicy. Ukląkł przy źródle i
wchlustywał wodę w czarny otwór worka. Czynił to
niezwykle sprawnie. Rzecz graniczyła z cudem, bo
Ŝadna kropla nie upadła na ziemię.
Halley (jakŜe mu na imię... aha, Ben!) musiał być
jednym z tych doświadczonych pastuchów, którzy ongiś
gnali tysiące sztuk bydła z prerii Teksasu aŜ do
Dogde City w Kansas lub jeszcze dalej na północ, do
Deadwood w Południowej Dakocie i Bozeman w Montanie.
Rozbudowa sieci kolejowej oraz gęstniejące osadnictwo
na pustych ongiś trasach przepędu połoŜyły kres
wędrówkom i pozbawiły pracy wielką rzeszę kowbojów.
Wysoki, dobrze zbudowany męŜczyzna nieokreślonego
wieku wyglądał na potrafiącego stawić czoła
niejednemu młodzikowi, chociaŜ siwizna przyprószyła
mu skronie, a twarz poorały zmarszczki.
Strona 3
16 Wernic Wiesław - Znikające stado
Jego sposób wyraŜania się trącił nieco
staroświeckim stylem dawnych hacjenderów Południa,
gdzie hiszpańska elegancja w wysławianiu się i
francuska lekkość w prowadzeniu konwersacji
pozostawiły trwałe ślady wśród mieszkańców Teksasu i
Luizjany. Byłem pewien, Ŝe Halley wiele lat spędził
na tamtych terenach. W sumie, na pierwszy rzut oka
czynił bardzo sympatyczne wraŜenie. Nieco później, w
czasie wędrówki wozem, wraŜenie to jeszcze się
pogłębiło, gdy obserwowałem sprawnego fizycznie,
energicznego człowieka. Dlatego nie potrafiłem
zrozumieć, czemu odgłosy trzęsawiska nagle zmieniły
naszego woźnicę w półmisek drŜącej galarety. Czy
poprzednie zachowanie było jedynie pozorem, czy teŜ
obecne przeraŜenie jest udane? A moŜe Ben Halley,
mimo ogłady i rozsądku, w rzeczywistości naleŜał do
ciemnych, zabobonnych, przesądnych kowbojów nie
dających się nastraszyć popłochem wśród wędrującego
stada ani strzałą wypuszczoną z indiańskiego łuku,
ani widokiem rewolwerowej lufy, lecz bzdurną
gadaniną, bajędami o duchach prerii i niesamowitych
zwierzętach, wobec których człowiek ma mniejsze
szansę niŜ mucha atakowana przez wróbla. Kto mu
nagadał głupstw o Ŝabach wielkości psów i węŜach
porywających ludzi?
Obserwowałem go, jak napełniał wór, a później, jak
poił konie. Ruchy miał śmiałe, krok pewny, dłoń
niezawodną. To był Ben Halley z poprzedniego ranka, z
poprzednich dni, w niczym niepodobny do strachajły
szukającego schronienia we wnętrzu wozu.
Konie podnosiły łby, parskały kropelkami wody
lśniącymi w słońcu róŜowo i złociście.
— Załatwione, proszę pana.
Halley podniósł wór spodem do góry, wytrząsając zeń
resztki wilgoci, wyprostował go i dokładnie zwinął w
grubą i krótką rolkę. Wszystko, co czynił, było
systematyczne i celowe.
— Czy upieczemy indyki? Zostały jeszcze trzy.
— Tak — odmruknąłem rozmyślając nad dziwnymi
sprzecznościami harakteryzującymi naszego woźnicę.
— Pójdę poszukać gliny.
Poprzedniego dnia trafiliśmy na stado wędrujących
dzikich indyków. Sześć padło ofiarą naszych strzelb.
Z tego trzy zjedliśmy prawie natychmiast. Upieczone w
Ŝarze ogniska, oblepione gliną i nadziane nie znanym
mi zielem, które Halley wyszukał na łące. Gdy glina
Strona 4
16 Wernic Wiesław - Znikające stado
poczęła róŜowieć — pieczeń była gotowa. Patykiem
odsunąłem ją poza obręb ogniska, a gdy nieco ostygła,
rozbiłem skorupę trzonkiem noŜa. Odleciała wraz z
piórami ptaka, pozostawiając czyste mięso, gorące,
soczyste, o woni, z którą nie da się porównać zapach
w inny sposób przyrządzonego. Tak pieczone indyki
jadłem niejeden raz, lecz te, przygotowane ręką
Halleya, były najlepsze z najlepszych. IleŜ ten
człowiek posiadał umiejętności! Bo i strzelcem był
niezłym, woźnicą znakomitym, a o jego orientacji w
terenie świadczył fakt, iŜ podczas podróŜy ani razu
nie zawahał się w wyborze drogi; a sygnalizowane
przez niego dziwy krajobrazu ukazywały się nam zawsze
w zapowiedzianym terminie.
Za jakąś godzinkę, proszę panów, natkniemy
się na kępę drzew otaczających głaz. Powiadają, iŜ
znajduje się pod nim grób trapera, który zginął
stratowany przez bizony. Powiadają, Ŝe był wielkim
przyjacielem Indian Kri, Ŝe uratował ich przed
wielkim głodem, gdy bizony pewnej jesieni obrały
sobie inny szlak dorocznej wędrówki. Nikt juŜ nie
pamięta, jak się nazywał. Stare to dzieje i niestare
jednocześnie, bo czas tu upływa na skrzydłach wiatru.
Zabrzmiało to zadziwiająco poetycznie w ustach
człowieka, który (jak podejrzewałem) nie umiał ani
czytać, ani pisać.
Podobno ten traper, proszę panów, zawsze
powiadał czerwonoskórym, Ŝe chce być pochowany na
prerii w cieniu drzew i pod wielkim głazem. Sama
fantazja, proszę panów! PrzecieŜ jak drzewa, to nie
preria, gdzieŜ na równinie szukać skał? A jednak Kri
spełnili jego Ŝyczenie. Na travois1 przytaszczyli z
dalekich stron potęŜny kamień i odszukali kępę drzew.
Musiało ich to kosztować niemało pracy. AŜ dziw, Ŝe
podjęli się takiego trudu. A później, gdy przywalono
grób głazem, odbyły się indiańskie tańce, bicie w
bębny i czary szamanów przepędzających złe duchy od
miejsca, w którym spoczął “biały brat”. Czysto
pogański pogrzeb,
lecz dla trapera było to juŜ obojętne...
W niecałą godzinę później zeskoczyliśmy z wozu przy
kępie drzew wyrosłej kaprysem przyrody wśród
bezleśnej równiny. PotęŜny głaz leŜał w samym środku
tej kępy. Na świadectwo prawdy słów Halleya. Czy
rzeczywiście spoczywały tu doczesne szczątki
nieznanego trapera, czy teŜ była to jedna z wielu
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin