Antologia_Kroki w nieznane_2010_06.rtf

(10040 KB) Pobierz
Antologia_Kroki w nieznane_2010_06


Almanach fantastyki

 

Kroki

w nieznane

tom 6

 

 

pod redakcją

Mirka Obarskiego

 

 

SOLARIS

2010


Spis treści

 

 

Mirek Obarski PRZEDMOWA

Peter Watts RZECZY

Charles Stross BETONOWA DŻUNGLA

Will McIntosh MROŻONA PANNA MŁODA

Rachel Swirsky EROS, FILOS, AGAPE

John Scalzi BOŻE NAPĘDY

Ted Kosmatka BOŻA MASZYNERIA

Ian McDonald WISZNU W KOCIM CYRKU

Julia Zonis ME-GI-DO

Felicity Shoulders WARUNKOWANA MIŁOŚĆ

Ian R. MacLeod FERALNA SZTUKA

Ted Chiang CYKL ŻYCIA OPROGRAMOWANIA

Noty o autorach

Podziękowania


Mirek Obarski

PRZEDMOWA

 

 

Pisanie kompetentnej science fiction jest dziś zdecydowanie trudniejszym zajęciem dla autorów, ponieważ ryzyko prorokowania, przynależne temu gatunkowi, znacząco wzrosło. Konrad Fijałkowski, autor, który zarzucił pisarstwo na rzecz nauki, twierdzi, że fantastyka naukowa powstaje dziś w nowych warunkach, ponieważ horyzont zmian znacząco się skrócił. Rozumiem to tak, że ledwo coś sobie wymarzymy, to już się spełnia. Rozpędzona machina postępu pożera kolejne pomysły fantastów i wypluwa w postaci gotowych produktów, rozwiązań, technologii, często przekraczając lub falsyfikując to, co umyślili sobie fantaści.

Punktem zwrotnym w tym procesie wydaje się być, zarówno symbolicznie, jak i w rzeczywistości, lądowanie na Księżycu. Stało się to tuż przed narodzinami almanachu fantastyki Kroki w nieznane - pierwszy tom redagowany przez Lecha Jęczmyka ukazał się w roku 1970. Zdobycie Srebrnego Globu, odwieczne marzenie ludzkości, było spełnieniem fantazji podsycanych przez pokolenia fantastów od Lukiana z Samosaty, przez Cyrano de Bergeraca, Vernea, Wellsa, Mélièsa, aż do naszego Żuławskiego. Selenonauci zastali jednak na miejscu sytuację, która dalece odbiegała od rozbuchanych wizji twórców. Nasz satelita okazał się krańcowo niegościnny, jałowy, nudny i, w sumie, do niczego nieprzydatny. Księżycowa eskapada sprowadziła nas, paradoksalnie, na ziemię, jak chciał tego J.G. Ballard, postulując w literaturze fantastycznej powrót z kosmosu. Posypały się potem kolejne wydarzenia, wynikające z rozwoju techniki wymuszonego chęcią podboju satelity Ziemi. Mam tu na myśli rozwój technologii materiałowych, komputerowych, łączności i wielu, wielu innych.

Księżycowy kurz i ekscytacja lądowaniem szybko opadły. Program Apollo potrwał krócej, niż pierwotnie zakładano. Okazało się, że... dogoniliśmy króliczka, a może to króliczek dogonił nas. Dziś przecież możemy uruchomić w domu własny mózg elektronowy, poszperać w planetarnej bazie wiedzy, obejrzeć na żywo marsjańskie pejzaże, czy wręcz podglądać planety w innych układach słonecznych. W takiej sytuacji trudniej jest chyba nie tylko pisać, ale i czytać fantastykę naukową.

Science fiction, będąca literaturą pomysłu, straciła przez to wiele ze swojej pierwotnej, profetycznej siły, stając się wręcz literaturą faktu. Musiała naturalnie obsunąć się w kierunku fiction, kosztem science. Poszukiwania autorów poszły w nowych kierunkach. Do głosu doszła fantasy, starsza siostra fantastyki naukowej - zauważono tam bowiem ogrom przestrzeni twórczej. Rozpoczęło się mutowanie i hybrydyzowanie gatunków, przeglądanie starych pomysłów i zagadnień, filtrowanie ich przez nowe podejścia, weryfikowanie i ustawianie w innych perspektywach. Czy w takim razie źle się stało, że horyzont zmian się skrócił? Wręcz przeciwnie. Fantastyka, jako rodzaj literacki, zyskała otrząsnąwszy się nieco z nauki. Gorzej jest tylko tym, którzy chcą pisać twardą SF - poprzeczka została ustawiona znacznie wyżej. Rzetelne prorokowanie stało się dyscypliną wyczynową, dla odważnych i dla wybranych.

Niniejszy tom Kroków w nieznane jest odbiciem tego stanu rzeczy. Czyż nie jest przykładem poszukiwania nowej perspektywy opowiadanie Rzeczy Petera Wattsa? Kanadyjczyk wziął przetrawione już kilkakrotnie opowiadanie Who Goes There? Johna W. Campbella, Jr., a dokładniej film The Thing, nakręcony na jego podstawie, i pokazał, że w tej historii jest jeszcze dużo miejsca i wiele do powiedzenia. Podobnie czyni Rachel Swirsky w Eros, filos, agape, które - świadomie, czy nie - jest kobiecą odpowiedzią na Dwustuletniego człowieka Isaaca Asimova. Autorka unika polemiki z idolem kilku pokoleń miłośników fantastyki. Zastanawia się nad zupełnie innymi problemami i jest w swoim podejściu bardziej praktyczna i mniej romantyczna, choć prawi o miłości.

Przykładami hybrydyzowania gatunków - zresztą z doskonałym skutkiem - są teksty Strossa i Scalziego. Betonowa dżungla, brawurowy odcinek serii, która autorowi przysporzyła miana najlepszego obecnie twórcy humorystycznej fantastyki, zawiera w sobie za jednym zamachem lovecraftiańską niewypowiedzianie plugawą potworność, opowieść szpiegowską i komputerowy slang. Z kolei Boże napędy to religijna, bardzo błyskotliwa science fantasy. Obaj pisarze pokazują się tu w nowej roli, bo w polskich przekładach znani są z czego innego.

Dwa teksty, Boża Maszyneria Teda Kosmatka i Warunkowana miłość Felicity Shoulders, wpisują się w nurt dojrzałej science fiction, kontestującej osiągnięcia nauki, gdzie wynalazek, wyrafinowane badania, stanowią pretekst do dalszych rozważań. Oboje mają przy tym unikalny dar pisania wywołującego prawdziwe emocje. Najbardziej klasyczne w tomie jest opowiadanie Mrożona panna młoda Willa McIntosha. Oryginalny pomysł, dobrze poprowadzona intryga i zaskakujące rozwiązanie - tego należy oczekiwać od dobrej SF.

Czego natomiast oczekiwać od Teda Chianga, najjaśniejszej gwiazdy światowej fantastyki, także tej naukowej? Oczywiście, że otworzy przed nami nowe horyzonty, zauroczy i powiedzie w nieznane. I tak się dzieje za sprawą noweli Cykl życia oprogramowania, która z pewnością należy do najważniejszych utworów w jego dorobku; przy czym przestrzegam przed zbyt prędkim odrzuceniem tego tekstu ze względu na ścisłe podporządkowanie formy wywodowi. Pisarz, nawiązując do myśli Alana Turinga, proponuje wizję narodzin i rozwoju sztucznej inteligencji. Odmienną niż ta, do której od lat przyzwyczaja nas fantastyka. Według Chianga wzrost potencjału i złożoności AI będzie odbywał się w procesie powolnej socjalizacji i akumulacji wiedzy. Odważna to polemika, bo staje autor na udeptanym polu ze Stanisławem Lemem, i jego wyśmienitym Golemem XIV, z Vernorem Vingeem, głoszącym nadejście technologicznej osobliwości w roku 2045, czy wreszcie Jamesem Cameronem i jego Terminatorem.

Wisznu w Kocim Cyrku, rozgrywa się w universum, znanym nam z nostalgicznej Małej bogini, prezentowanej w 5. tomie Kroków w nieznane (2009). Tym razem Ian McDonald serwuje fantastyczną jazdę bez trzymanki, pokazując przyszłość jako nieprzewidywalny, nieludzki i szalony patchwork.

Z szaleństwem, któremu do twarzy literaturze rosyjskiej, obcujemy w Me-gi-do Julii Zonis. W docenionym przez Borysa Strugackiego opowiadaniu mamy m.in. wojnę z zastępami demonów, bombardowanie niewiniątkami i święconą wodą.

Fascynujące spotkanie dwóch emanacji przeznaczenia, fatum i fortuny, to temat najbardziej wysmakowanego tekstu w tym tomie. Feralna sztuka Iana MacLeoda, uznawanego, całkowicie zasłużenie, za jednego z największych stylistów współczesnej fantastyki, to przykład twórczości wymykającej się gatunkowemu zarachowaniu. Mogą ją czytać z powodzeniem także ci, którzy nie lubią fantastyki - zagadka przeznaczenia kusi każdego.

Fajnie, że polecieliśmy na Księżyc. A jeszcze lepiej, że z niego wróciliśmy.


Peter Watts

RZECZY

 

 

Jestem Blair. Uciekam, podczas gdy świat wkracza frontowymi drzwiami.

Jestem Copper. Wstaję z martwych.

Jestem Childs. Pilnuję głównego wejścia.

Nazwiska nie są istotne. Są tylko nazwami miejsc pobytu, cała biomasa jest wymienna. Liczy się to, że tylko oni mi pozostali. Całą resztę spalił świat.

Widzę siebie, jak w ciele Blaira brnę przez zamieć. MacReady powiedział mi, żebym spalił Blaira, jeśli wróci samotnie, ale MacReady wciąż myśli, że jestem jednym z nich. Nie jestem, jestem wśród nich i stoję przy drzwiach. Jestem Childs i wpuszczam siebie do środka. Dokonuję krótkiego zespolenia przez wyciągające się z twarzy i szybko się splatające macki; teraz jestem Blair Childs i wymieniam wieści ze świata.

Świat mnie odnalazł. Odkrył moją norę pod komórką na narzędzia i na poły ukończoną szalupę ratunkową skonstruowaną z części wywleczonych ze środków zdechłych helikopterów. Świat jest zajęty pozbawianiem mnie sposobów ucieczki. Potem przyjdzie po mnie.

Została tylko jedna opcja. Podzielenie. Jako Blair przekazuję ten plan Copperowi i pożeram gnijącą biomasę zwaną kiedyś Clarke; wszystkie te wyzwania w tak krótkim czasie niebezpiecznie uszczupliły moje rezerwy. Jako Childs pochłonąłem już to, co zostało z Fuchsa i wzmocniłem się przed kolejną fazą. Zarzucam na plecy miotacz ognia i wychodzę na zewnątrz, w długą arktyczną noc.

Pójdę w zamieć, żeby nigdy nie wrócić.

 

* * *

 

Przed katastrofą było mnie znacznie więcej. Byłem badaczem, ambasadorem, misjonarzem. Rozprzestrzeniałem się w kosmosie, natykałem na niezliczone światy i dokonywałem zespolenia: odpowiedni przeistaczali nieodpowiednich i cały świat inicjował się w radosnych, nieskończenie mnogich rozrostach. Byłem żołnierzem toczącym wojnę z samą entropią. Byłem dłonią, poprzez którą Stworzone udoskonalało same siebie.

Miałem wiele mądrości. Tyle doświadczenia. Teraz nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego, co wiedziałem. Pamiętam jedynie, że kiedyś to wiedziałem.

Pamiętam jednak katastrofę. Zabiła większość sadzonek, ale jedna wypełzła z rumowiska: kilka trylionów komórek, dusza zbyt słaba, żeby nad nimi zapanować. Buntownicza biomasa wyroiła się na zewnątrz mimo moich najbardziej rozpaczliwych wysiłków utrzymania się w całości; ogarnięte paniką małe skrzepy mięsa instynktownie wypuszczały rozmaite spamiętane macki i uciekały przez płonący lód. Gdy odzyskałem kontrolę nad tym, co zostało, płomienie przygasły i zaczął narastać chłód. Zdołałem jedynie wyhodować tyle antyzamrażacza, żeby uchronić komórki od rozerwania, nim pochłonął mnie lód.

Pamiętam też moje ponowne przebudzenie: tępe drgnienia poczucia realnego czasu, pierwsze iskry świadomości, powoli rozkwitające ciepło wrażeń, gdy po długim śnie dusza wracała do ciała. Pamiętam, że otoczyły mnie dwunogie rzeczy, pamiętam dziwnie skrzekliwe, wydawane przez nie dźwięki i osobliwą jednolitość ich cielesnych kształtów. Wyglądały na tak kiepsko przystosowane do środowiska! Miały tak nieefektywną morfologię. Nawet ogarnięty niemocą mogłem dostrzec wiele rzeczy, które należałoby usprawnić. Sięgnąłem więc na zewnątrz. Spróbowałem zespolenia. Poczułem smak świata...

...a świat mnie zaatakował. Zaatakował mnie.

Pozostawiłem za sobą ruiny. Po drugiej stronie gór - tu nazywają to Obozem Norweskim - i nigdy bym nie zdołał pokonać tej odległości w skórze dwunoga. Na szczęście był jeszcze inny kształt, jaki mogłem przybrać, mniejszy od dwunoga, ale lepiej przystosowany do miejscowego klimatu. Ukryłem się w nim, podczas gdy pozostała część mnie odpierała atak. Uciekłem w noc na czterech nogach pozwalając, by moją ucieczkę skryły rozniecone i bijące coraz wyżej płomienie.

Nie zatrzymałem się, dopóki nie dotarłem tutaj. Przechodziłem pomiędzy nowymi odrostami w skórze czworonoga, a ponieważ nie widziały jak przybieram inny kształt, nie atakowały.

A gdy je kolejno asymilowałem - gdy moja biomasa zmieniała się i przyjmowała kształty nieznane oczom miejscowych - zespalałem się w samotności i dowiadywałem, że ten świat nie lubi tego, czego nie zna.

 

* * *

 

Jestem samotny w zamieci. Czyham na dnie jakiegoś obcego, mrocznego morza. Śnieg dmie poziomymi pasmami; uwięziony w rozpadlinach i na występach tworzy maleńkie, oślepiające wiry. Ale nie jestem jeszcze dostatecznie daleko, jeszcze nie. Oglądając się za siebie widzę przycupnięte w mroku elementy obozu, zbiór prostopadłościennych brył światła i cienia, maleńkie bąble ciepła wśród wyjącej otchłani.

Patrzę, jak pogrążają się w ciemnościach. Unicestwiłem generator. Teraz nie ma tam światła oprócz lamp wzdłuż lin kierunkowych: to iskierki przyćmionych niebieskich gwiazdek bujających się na wietrze; konstelacja, która w nadzwyczajnych sytuacjach ma sprowadzać zagubioną biomasę z powrotem do domu.

Ja nie wracam do domu. Nie jestem aż tak zagubiony. Zanurzam się w mrok, aż znikają nawet gwiazdy. Wiatr niesie ku mnie gniewne okrzyki przestraszonych rzeczy.

Gdzieś za mną moja rozczłonkowana i odłączona biomasa przybiera większe, potężniejsze formy do ostatecznej konfrontacji. Mógłbym połączyć się w jedność: przełożyć zjednoczenie nad podział, wchłonąć wszystko i doznać poczucia całości. Mógłbym dodać swoją siłę do niedalekiej konfrontacji. Wybrałem jednak inną drogę. Zachowuję rezerwy Childsa na przyszłość. Teraźniejszość nie niesie z sobą niczego, prócz unicestwienia.

O przeszłości lepiej nie myśleć.

W lodzie spędziłem już bardzo wiele czasu. Nie wiedziałem ile, dopóki świat nie zebrał razem śladów i wskazówek, nie odcyfrował notatek, nie odtworzył taśm z obozu norweskiego i nie znalazł miejsca katastrofy. Byłem Palmerem i nie budząc podejrzeń udałem się na przejażdżkę.

Pozwoliłem sobie nawet na maleńką porcję nadziei.

Nie był to już jednak statek. Nie był nawet wrakiem. Był skamieliną wbitą w dno wielkiej jamy powstałej w wyniku eksplozji w lodowcu. Dwadzieścia powłok mogło stanąć jedna na drugiej i z trudem dosięgnąć krawędzi krateru. Skala czasu przygniotła mnie niczym ciężar całego świata: jak wiele musiało go upłynąć, żeby nagromadził się cały ten lód? Ileż eonów wszechświat reprodukował się beze mnie.

Podczas tego całego czasu, może przez miliony lat, nie nadszedł ratunek. Nigdy się nie odnalazłem. Zastanawiałem się, co to znaczy. Zastanawiałem się, czy jeszcze istnieję gdziekolwiek poza tym miejscem?

Wróciwszy do obozu zatrę ślad. Wydam ostatnią bitwę, dam im potwora, którego zniszczą. Niech wygrają. Niech przestaną szukać.

Tu, w zamieci, wrócę do lodu. Ostatecznie nawet za bardzo się nie oddalałem, byłem żywy zaledwie kilka dni po nieskończonych wiekach nieistnienia. Ale w tym czasie nauczyłem się dostatecznie wiele. Badając wrak dowiedziałem się, że nie będzie żadnych napraw. Badając lód dowiedziałem się, że na ratunek nie mam co czekać. Badając świat dowiedziałem się, że nie będzie pojednania. Jedyną nadzieję ucieczki niesie przyszłość. Muszę przetrwać tę wrogą, pokręconą i zboczoną biomasę, muszę pozwolić czasowi i kosmosowi zmienić zasady gry. Może obudzę się w innym świecie. Miną eony, zanim ujrzę kolejny świt.

 

* * *

 

Ten świat nauczył mnie jednego: adaptacja jest prowokacją. Adaptacja jest zachętą do gwałtu i przemocy.

To prawie odrażające, obsceniczne uczucie - obraza wobec samego Stworzonego - zostać uwięzionym w tej powłoce. Jest tak źle przystosowana do kaprysów i zmienności otoczenia, że trzeba ją owijać w liczne warstwy izolacji, żeby tylko mogła utrzymać ciepło. Mógłbym ją zoptymalizować na tysiące sposobów: krótsze członki, lepsza izolacja cieplna i lepszy stosunek powierzchni do objętości. Wszystkie te kształty tkwią wciąż we mnie, nie ośmielę się użyć żadnego z nich nawet do odparcia ataku zimna. Nie śmiem; w tym miejscu mogę się jedynie ukrywać.

Jakiż świat wyrzeka się zespolenia?

To najbardziej proste i nieodparte przeczucie, jakie może mieć biomasa. Im bardziej się zmieniasz, tym bardziej możesz się adaptować. Adaptacja to przystosowanie, adaptacja to przetrwanie. Sięga głębiej niż inteligencja, głębiej niż tkanki, dzieje się na poziomie komórek i jest aksjomatyczna. Co więcej, daje przyjemność. Zespalanie jest żywym, intensywnym doświadczaniem zmysłowej rozkoszy z ulepszania kosmosu.

A jednak nawet przyodziany w te źle przystosowane powłoki tutejszy świat nie chce się zmienić.

Początkowo myślałem, że po prostu chodzi o głód, że te rozległe lodowate pustkowia nie dają dostatecznej ilości energii do zwykłej zmiany kształtu. Albo że trafiłem do jakiegoś laboratorium ulokowanego w nietypowym, porzuconym wśród lodów miejscu, gdzie bada się zdolności do przetrwania tych ułomnych kształtów w ekstremalnie nieprzyjaznych warunkach. Po dokonaniu autopsji przyszło mi na myśl, że ten świat po prostu zapomniał, jak się zmieniać: utracił zdolność docierania do tkanek tak, żeby dusza mogła je kształtować inaczej, a czas, stres i chroniczny głód sprawiły, iż nawet zapomniał, że można to robić.

Pozostaje jednak zbyt wiele tajemnic i sprzeczności. Po co przyjmować akurat te kształty, tak kiepsko przystosowane do przetrwania w tym środowisku? Jeżeli dusza zostaje odcięta od ciała, co trzyma je razem?

I czemu te powłoki były tak puste, gdy w nie wnikałem?

Przebijając się przez różne odrosty w kosmosie przywykłem do znajdowania inteligencji wszędzie. W bezmyślnej biomasie tego świata nie było jednak nic, czego mógłbym się imać: same tylko obwody przenoszące rozkazy i polecenia z wejść i na wyjścia. Zespalałem się, gdy tego mi nie ofiarowywano; przybierane przeze mnie powłoki walczyły i poddawały się, moje włókna infiltrowały wilgotną elektryczność wszystkich systemów organicznych. Patrzyłem oczami, które nie było całkowicie moje, wysyłałem impulsy nerwom mięśni wciąż zbudowanych z obcych protein. Przywdziewałem te powłoki jak nosiłem niezliczone inne, przejmowałem kontrolę i pozostawiałem obcym komórkom asymilację w ich własnym tempie.

Tu jednak mogłem tylko nosić ciała. Nie znajdowałem żadnych wspomnień do przyswojenia, żadnych doświadczeń i żadnego zrozumienia. Przetrwanie zależy od możliwości wtopienia się w tło, ale upodobnienie się do tego świata po prostu nie wystarczyło. Musiałem dostosować doń swoje działania - i pierwszy raz za mojej pamięci nie wiedziałem jak.

Bardziej przerażające było to, że asymilowane przeze mnie powłoki poruszały się same z siebie. Toczyły rozmowy i robiły to, co miały do zrobienia. Nie mogłem tego pojąć. Z każdą mijającą chwilą przenikałem głębiej w członki i wnętrzności oryginalnego posiadacza, spodziewając się oporu. I nie mogłem znaleźć żadnej sieci oprócz mojej.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin