Tracąc nas - rozdział 5.pdf

(88 KB) Pobierz
Rozdział 5
2011, lipiec.
Wszystko wydawało się przyjazne. Nie mogłam przestać się uśmiechać, nawet (a może
szczególnie) wtedy, kiedy wszyscy pytali dlaczego się tak szczerzyłam. Po prostu! Dobra,
miałam ku temu powód. Cholernie dobry powód, który powodował, że w brzuchu raz po raz
podrywała się masa motylków, łaskocząc i powodując kolejny szeroki uśmiech.
Kocham cię ;*
Mogłam tego sms'a czytać co pięć minut, a i tak czułam cały czas to samo. Może dla
kogoś to dziecinne, biorąc pod uwagę, że znaliśmy się 3 dni, gdy mi to napisał, ale dla mnie to
było coś wielkiego. Nawet na drugi dzień, wciąż czułam to ciepło rozchodzące się w piersi.
Zeszłam do jadalni i zaczęłam się śmiać. Po prostu śmiać. To było silniejsze ode mnie,
poza tym, dlaczego miałabym ukrywać swoje szczęście? Nie zamierzałam ogłaszać wszem i
wobec powodu tego uczucia, ale przecież każdy lubi radosnych ludzi... prawda?
- Coś się stało, Emilly? - spytała ciocia Irene, lecz potrząsnęłam głową.
- Wszystko w porządku. Jak najlepszym - odparłam siadając obok Evey.
- To co jemy? - zawołałam, zacierając ręce, choć tak naprawdę nie byłam głodna. Znowu
się roześmiałam.
Odwróciłam się w stronę drzwi, w tej samej chwili, w której wszedł do środka.
Uśmiechnęłam się do niego, choć wcale tego nie kontrolowałam. W odpowiedzi uzyskałam jego
uśmiech i - szczerze? - to było lepsze niż tysiąc słów. Nie musiał mówić niczego. Wolałam
widzieć coś, niż żeby ktoś powtarzał to milion razy.
Jeszcze raz przypomniałam sobie poprzedni wieczór i zaśmiałam się pod nosem.
Emilly: Śpisz? ;*
Tobias: Nie ;*
- Twoja kolej Em, nie śpij! - roześmiała się Evey, machając mi ręką przed oczami.
Przewróciłam oczami z uśmiechem, rzucając kartę na kupkę i pokazałam dziewczynom język.
- Nie śpię - odparłam, odkładając karty na kolano.
Emilly: Co robisz? ;*
Puk puk.
Zmarszczyłam brwi, patrząc na ścianę i niemalże wybuchłam śmiechem. Doskonale
wiedziałam, że przy tej ścianie spał Tobias.
- Dziewczyny, ciszej - powiedział spokojnie, lecz nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Tobias: Bea i Sabine o was rozmawiają. Jest po ciszy nocnej, Em!
Emilly: Spróbuj uciszyć sześć bab, to pogadamy!
Tobias: Kocham cię ;*
Przygryzłam dolną wargę w promiennym uśmiechu. Chciałam krzyczeć, piszczeć.
Zaczęłam chichotać.
- Pokaż, pokaż! - zawołała Maddy, próbując spojrzeć na mój wyświetlacz. Wsunęłam
telefon między uda.
Puk. Puk. Puk.
- Em, pogadacie jutro - przewróciła oczami Sylvia.
- Makao i po - odparłam, rzucając karty na kupkę, po czym cofnęłam się w róg pokoju,
pod ścianę.
Emilly: Ja ciebie też ;*
- Po południu jedziemy na basen - zawołał wujek Tedd.
Wszyscy zaczęli się śmiać i komentować. Spojrzałam na drugą stronę stołu i
pochwyciłam jego spojrzenie.
Zapowiadał się dobry dzień.
***
Cisza. Niewiele osób potrafi ją docenić. Ciągle coś się dzieje, człowiek żyje w biegu,
otacza go wiele dźwięków, a później, kiedy nastaje cisza, gubi się i szuka źródeł jakichkolwiek
dźwięków. Cisza jednak potrafi być czymś dobrym, a nie tylko źródłem nudy. Nadaje ona
pewien rodzaj intymności, zbliża ludzi i pozwala uwolnić myśli, spokojnie je analizować i
układać w sposób, w jaki powinny zostać ułożone.
Oczywiście, nie każda cisza jest właśnie taka. Musi być dzielona z odpowiednią osobą, w
odpowiednim czasie i miejscu. Niewiele jest takich chwil. Człowiek ma szczęście, jeśli choć raz
w życiu przeżyje coś takiego, lecz kiedy w końcu to się przytrafia - nie chce się jej przerywać,
ponieważ nie ma w niej nic niekomfortowego.
Pokochałam ten rodzaj ciszy. Siedziałam na materacu, bawiąc się palcami Tobiasa i po
prostu... byłam. Nie myślałam o niczym, oprócz tego jak dobrze było przy nim być. Patrzyłam w
jego oczy i nie czułam potrzeby, aby odwrócić wzrok. Z każdą chwilą coraz bardziej zatapiałam
się w jego błękitnych oczach, czując ciepło rozchodzące się po całym ciele. Sposób w jaki na
mnie patrzył... nie potrafiłam go określić słowami. To było po prostu najprzyjemniejsze oczucie,
jakie kiedykolwiek przeżyłam. Spletliśmy palce raze i siedzieliśmy, po prostu na siebie patrząc.
Nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć, lecz również nie czułam potrzeby aby cokolwiek
mówić.
Jego usta, unoszące się do góry z jednej strony w nieznacznym uśmiechu. Ich kształt,
odcień tęczówek. Uczyłam się wszystkiego na pamięć. Podobno ludzie na haju osiągają taki
rodzaj szczęścia. Jeśli tak, on był moją własną odmianą heroiny. Dawał mi to, czego
potrzebowałam. Sprawiał, że życie było... łatwe. Liczyło się tu i teraz. Nie musiałam zamartwiać
się o nic innego, skupiał na sobie całą moją uwagę. A robił to, niemalże mnie nie dotykając.
Słyszałam wiele opowieści o tym, jakie to wspaniałe, kiedy ktoś, na kim nam zależy interesuje
się nami. Dotyka. Przytula. Całuje. Nigdy nie czułam czegoś takiego. Żadnych motylków w
brzuchu. Przy żadnym chłopaku.
Aż do tamtego momentu. Czułam się wspaniale po prostu siedząc obok niego i trzymając
go za rękę. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, a jednak. Przygryzłam wargę w uśmiechu,
zdając sobie sprawę ze swojego szczęścia.
Jeśli można z kimś milczeć, można z nim robić wszystko.
Uwielbiałam z nim milczeć.
***
- Em, no chodź! - roześmiała się Evey, machając do mnie i biegnąc za Mike'iem.
- No juuuż! - jęknęłam, rzucając torbę obok ręcznika i ruszyłam za nimi.
Słońce przyjemnie rozgrzewało skórę, a chłód wody nadawał temu rześkości. W końcu
miałam szansę się opalić! Śmiejąc się, zaczęłam wchodzić na zjeżdżalnię, gdzie stali już
pozostali. Uśmiechnęłam się do ratownika, stając obok Evey i spojrzałam wyczekująco na
Mike'a. Na co on czekał?
- Jedziesz? - spytałam, pokazując, że miał czystą sytuację.
- Wiem co mam robić!
- Och, nie wątpię - mruknęłam, przewracając oczami, po czym uśmiechnęłam się
promiennie.
Zjeżdżaliśmy jedno, po drugim, by po chwili znowu wspiąć się na górę i powtórzyć to
jeszcze raz i jeszcze. Przemoczeni do suchej nitki, roześmiani i pełni energii biegaliśmy po
basenie, prześcigając się raz za razem. Ten moment wpadania do wody, kiedy chłód omiata ciało,
hałas zamienia się w ciszę i zostaje się samemu ze swoimi myślami. Bez tlenu. Chyba znowu
włączały się moje autodestrukcyjne zapędy. Zaczęłam stulać paznokciami o barierkę, patrząc to
na basen, to na chłopaka. Ileż można się zastanawiać?
- Skąd jesteście? - spytał ratownik, kiedy Mike był już pod wodą.
- Downey.
- Los Angeles.
- Wiedziałem, że nie stąd. Nie przeoczyłbym was - odparł, błyskając uśmiechem.
Spojrzałyśmy po sobie z Evey i jak na komendę, rzuciłyśmy się, zjeżdżając dwie na raz.
Kiedy wynurzyłyśmy się spod wody, obie wybuchłyśmy śmiechem. Co to miało być? Tani
chwyt? Kiepski podryw?
- Idziemy zjeżdżać? - spytałam, próbując nie zakrztusić się wodą.
- O nie, nie mam ochoty! - zawołała roześmiana.
- Ja też nie - jęknęłam z uśmiechem i odwróciłam się, odpływając.
Nie lubiłam pływać na basenach. Masa ludzi i choć może wydawało się, że było głęboko,
dla mnie zbyt płytko. Dwa metry. Pięć metrów. Czym to było? Ograniczenia. Nie lubiłam
ograniczeń. To nie była głębokość, jeśli spokojnie dopływałam do dna i wynurzałam się, na
jednym wdechu. Lubiłam wyzwania. I przestrzeń. Na basenach można się było bawić, ale nie
pływać. Pływanie dawało mi radość na jeziorach, w morzach. Lecz chciałam popływać,
potrzebowałam tego. Biorąc pod uwagę wydarzenia z poprzednich dni, potrzebowałam się
zmęczyć, poczuć ten błogi stan, kiedy nie ma się na nic siły, a mimo to jest się szczęśliwym.
Spełnionym. Za to właśnie kochałam pływanie. Mogłam przepływać setki metrów, a przy tym
myślałam i to mnie odprężało. Było moją oazą.
Szybko zrezygnowałam z pływania. Nie można było przepłynąć pięciu metrów, aby nie
musieć zmienić toru, albo przepraszać, że się na kogoś wpadło. To było bardziej męczące, czy
wręcz irytujące. Niczego z błogiego spokoju. Zaczęłam wracać do brzegu, lecz wtedy
zobaczyłam go z boku. Siedział sam, patrząc... gdzieś. Mówiłam już, że nie lubiłam, kiedy był
sam? A może to mnie właśnie do niego przyciągało. Nie wiedziałam dlaczego, ale czułam, że
chciałabym się nim... zaopiekować? Nie wiedziałam jak to określić. Mimo to, podpłynęłam do
niego, łapiąc się za brzeg.
- O czym myślisz? - spytałam, przymykając jedno oko.
- O niczym. O wszystkim. Tak jakoś - odparł, wzruszając ramionami i uśmiechnął się.
- Chodź do wody, Tobby.
- Nie mam ochoty - westchnął, przyglądając się mojej twarzy.
- No choooodź - jęknęłam, wydymając dolną wargę.
- Nie, Em...
- No chodź - mruknęłam, ciągnąc go za nogę.
- Okey, okey! Ale sam wejdę! - zawołał, unosząc ręce w geście kapitulacji.
To, co zrobiłam było żałosne i dziecinne. Wiedziałam o tym i też dlatego zrobiło mi się
głupio. Zachowywałam się jak dzieciak. Co on sobie mógł o mnie pomyśleć? Poczułam
nieprzyjemny ucisk w żołądku. Zależało mi na tym, co o mnie myślał. Nie wiem, nie chciałam,
aby nagle zaczął traktować mnie obco, czy też śmiać się ze mnie. Chyba naprawdę
zachowywałam się jak dziecko.
- Jestem - powiedział z uśmiechem, dopływając do mnie.
- To dobrze - odparłam, odpływając w stronę słońca i stanęłam na dnie.
Tobias podpłynął do mnie. W słońcu mrużył powieki, a przez to wydawał się jeszcze
słodszy. Spojrzałam na jego usta i przełknęłam ślinę. Wydawały się miękkie. Naprawdę chciałam
przekonać się, jakie były. Wzięłam głęboki oddech, powoli go wypuszczając. Musiałam się
uspokoić.
I wtedy zaczął mnie łaskotać. Pod wodą. Jego palce na mojej skórze. Wciągęłam
powietrze, poruszając się nieznacznie. Musicie o czymś wiedzieć - miałam ogromne łaskotki, co
często było wykorzystywane przeciwko mnie. Zwijałam się wtedy, wiłam, kopałam i nie
mogłam przestać się śmiać. Nawet gdy już zaczynało mnie boleć, wciąż się śmiałam. W wodzie
jednak nie było tego efektu. Jednak jego dotyk był... przyjemny. Bardzo, ale to bardzo
przyjemny. Złapałam go za ręce i spojrzałam w oczy chłopaka, uśmiechając się przy tym
delikatnie.
- W wodzie to nie działa - powiedziałam cicho, czując jak nasze palce splotły się ze sobą
w wodzie.
- Nie? - spytał, wodząc wzrokiem po mojej twarzy.
- Nie - szepnęłam z uśmiechem, ciągnąc go lekko do siebie. - Idziesz? - spytałam robiąc
krok w stronę brzegu.
- Idź, zaraz przyjdę - odparł, puszczając moje dłonie.
Przymrużyłam powieki, lecz mimo to odpłynęłam, czując, jak węzeł, który zacisnął mi
się w podbrzuszu, wcale nie miał zamiaru się poluźnić.
***
Następnego dnia, wciąż czułam na sobie dotyk jego palców. Siedziałam w jadalni,
patrząc jak Peter i Ana grali w bilard. Chciałam się nauczyć, lecz nie chciałam im przeszkadzać.
Gra wydawała się dosyć ciekawa. Wymagała skupienia, równowagi oraz podejmowania
szybkich decyzji, odnoszących się chociażby co do siły uderzenia. Wydawało mi się, że
mogłabym polubić tę grę. Większość młodzieży pojechała na wycieczkę rowerową. Za bardzo
bolały mnie kolana, aby móc się przyłączyć, więc zostałam z kubkiem zimnego mleka. Mogłam
je pić bez przerwy!
Znudziło mi się patrzenie na grę. Mogłam porysować. Lubiłam rysować i chociaż nie
wychodziło mi to tak dobrze, jak mojej rodzinie, to nie zrażałam się. Przynajmniej próbowałam.
Prawda była taka, że trochę mnie to przygnębiało. Moja mama, dziadek, jego brat, pradziadek -
oni wszyscy potrafili tworzyć cuda. Widziałam prace mojej mamy w węglu. Chciałabym móc tak
rysować. Zawsze powtarzała mi, że mam po prostu jeszcze nie wyćwiczoną rękę, że nie rysuję
dość dużo i że jeszcze przyjdzie na mnie czas. Nie wierzyłam w to. Z niektórymi rzeczami trzeba
było się po prostu urodzić. Widocznie nie urodziłam się z ołówkiem w ręku.
Weszłam po schodach na górę, chcąc posiedzieć samej i spróbować coś, co ktoś mógłby
określić chociaż mianem "ładnego". Oczywiście, mama mówiła, że dobrze to robię, że to jest
ładne. Ale bądźmy szczerzy - każda mama tak mówi. Mamy się kocha, mamom się nie wierzy.
Przynajmniej, gdy jest się już rozumiejącym dzieckiem. Nie chciałam być dzieckiem. Widocznie
ona też nie chciała, abym nim była, skoro musiałam być już dość odpowiedzialną w wieku
swoich piętnastu lat. Niecałych piętnastu lat.
Przymrużyłam powieki, widząc, że łóżko polowe w pokoju było zajęte. Westchnęłam
cicho i usiadłam na materacu Mike'a, który leżał obok.
- Czemu nie pojechałeś? - spytałam, opierając brodę na kolanach.
- Nie miałem ochoty. A ty?
Wzruszyłam ramionami.
- Kolana? Słyszałem, że dałaś im wycisk w ciągu dnia.
Skinęłam głową. Wcześniej już byłam na rowerach ze znajomymi. Jeździliśmy po
pagórkach, większych i mniejszych i w pewnym momencie nie byłam już w stanie wjechać na
górę. Kolana bolały tak bardzo, że nie chciały już współpracować. Musiałam zejść z roweru i go
poprowadzić. Wujek Ted powiedział, że więcej nie mogę jechać na takie wyprawy. Za bardzo się
o mnie martwił.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin