Tracąc nas - rozdział 2.pdf

(87 KB) Pobierz
Rozdział 2
2011, lipiec.
- Na pewno masz wszystko? - to pytanie usłyszałam po raz dziesiąty w ciągu minionej
minuty. Dobra, może przesadziłam, ale naprawdę miałam takie wrażenie.
- Tak mamo. A jeśli czegoś nie mam to... cóż, poradzę sobie bez tego - westchnęłam
podchodząc do niej.
Moja mama była dosyć specyficzną osobą. Wiedziałam, że mnie kocha, choć okazywała
to w dosyć specyficzny sposób. Podjęła kilka złych decyzji w życiu, które zniszczyły nas obie. A
to chyba zniszczyło ją podwójnie - to, że pozwoliła złamać własne dziecko. Czasem, kiedy na
nią patrzyłam, widziałam w niej zmęczenie życiem. Nie zasłużyła na ten los, wiedziałam o tym
doskonale. Wiedziałam również, że poradziłybyśmy sobie same, gdyby podjęła taką decyzję.
Kochałam ją, Bóg jeden wie, jak bardzo ją kochałam, jednak tak naprawdę nie potrafiłam jej
wybaczyć tego, że pozwoliła zniszczyć mi życie. Jedyne co mogłam robić, to próbować o tym
nie myśleć.
Dlatego też podeszłam do niej i przytuliłam ją do siebie, biorąc głęboki oddech.
Potrzebowałyśmy odpocząć od siebie, aby nie pozagryzać się przez następny rok, lecz tak
naprawdę potrzebowałam odpocząć od jej męża. Potrzebowałam odpocząć od rzeczywistości,
która przytłaczała mnie tak bardzo, że czasami zapominałam jak się oddycha. I chociaż ta
przerwa była nam potrzebna, wiedziałam, że będę za nią tęskniła. I martwiła się o to, jak sobie
radzi sama ze swoim życiem.
- Będzie dobrze, mamo, nie martw się - powiedziałam zaczesując jej kosmyk włosów za
ucho.
Mama była naprawdę ładną kobietą. Chociaż już miała czterdzieści lat i widać było to, że
życie nie obeszło się z nią lekko, to pozostało coś z dawnych lat. Czasem próbuję porównać ją
taką, jaką widziałam ją teraz z czasami, kiedy była po prostu szczęśliwa i trudno uwierzyć, że to
jest jedna i ta sama kobieta. Ona zasługiwała na to, aby dostać od życia więcej. Zasługiwała na
kogoś lepszego niż tego, z którym musiała spędzić resztę swojego życia. Nigdy nie wierzyłam,
że zrobiła to z miłości, bardziej ze strachu że zostanie sama z małym dzieckiem. Przez to czuję
się po części winna za to, jak wyglądało nasze życie.
- Na pewno kogoś tam poznasz i będziesz się dobrze bawić - odparła, pocierając dłońmi
moje ramiona.
- Tak jest, kapitanie - zasalutowałam, po czym się roześmiałam. - Dobra, zbieram się, bo
zaraz tu będą. Kocham cię! - zawołałam całując mamę w policzki i spojrzałam na swoje bagaże.
Nie było nawet najmniejszej szansy na to, że mogłabym wziąć to na raz. Westchnęłam
ciężko i złapałam za walizkę oraz dwie siatki, wynosząc je przed dom. Wyjeżdżałam na dwa
tygodnie i wbrew pozorom wzięłam naprawdę mało rzeczy (z drugiej strony, kto bierze pościel
zamiast śpiwora? Taaak). Wróciłam po torebkę i torbę i rzeczy, które były rzucone obok. Serio,
nie oceniajcie mnie.
Tak w ogóle to nie chciałam jechać. Znaczy się w tamtym momencie chciałam, ale przez
dwa tygodnie, odkąd się dowiedziałam, zmieniałam zdanie niemalże codziennie. Czasem i kilka
razy dziennie. Nie byłam pewna dlaczego. Może dlatego, że dowiedziałam się o tym niemalże w
ostatniej chwili i w formie luźnej propozycji? Albo dlatego, że prawie nikogo miałam tam nie
znać (prawie połowę osób, ale to się nie liczyło!). Najpierw byłam podekscytowana i męczyłam
mamę, aby dała mi pieniądze na wyjazd, kiedy się zgodziła, zaczęłam mieć wątpliwości. I tak
przez dwa tygodnie! To dopiero emocjonalna masakra. Bycie kobietą było takie trudne!
Kiedy pod dom podjechało ciemne auto (halo, kobiety nie muszą znać się na markach),
wpakowałam część rzeczy do bagażnika - jakie dziwne, że nie wszystko się zmieściło! - a część
obok siebie, na tylne siedzenie.
- Hej - zawołałam z uśmiechem, przechylając się przez przednie siedzenia, aby ucałować
ciocię i wujka.
- Wyspana?
- Gotowa na przygodę?
- Tak i tak! - zawołałam roześmiana i odchyliłam się na swoje siedzenie.
Tak naprawdę nie byli moją rodziną. Byli znajomymi, u których przebywałam tak często,
że zaczęli być jak moi drudzy rodzice. Często czułam w nich większe wsparcie niż w swoich
własnych. I byłam im za to naprawdę wdzięczna. Głównie dlatego też postanowiłam jednak
jechać na ten wyjazd. Ufałam im i wierzyłam, że wiedzą co robią.
- W ogóle to kto tam będzie? - spytałam, opierając głowę o drzwi i wyciągnęłam telefon z
kieszeni.
Kolejny sms od Tristana. Przewróciłam oczami, chowając go z powrotem.
- No więc cztery osoby z Downey... - zaczął wujek.
- Nie znam nikogo stamtąd... - ciągnęłam z uśmiechem.
- No to poznasz - westchnęła ciocia.
- No i reszta z Los Angeles. Z tych, których znasz to jadą: Peter z Aną i Waltem, Beatrice
z Davem, Sabine z Michaelem, no i my - zakończył wyliczanie.
- Okey, a ile osób jedzie, w sumie? - spytałam przesuwając palcem po szybie.
- Dwadzieścia jeden, w porywach do dwudziestu pięciu, jeśli dobrze pamiętam.
- Nie znam nawet połowy! - jęknęłam wyrzucając ręce w powietrze. Oczywiście,
uderzyłam nimi w dach. Ugh, niech żyje zgrabność!
- No to poznasz, po to tam jedziesz, prawda? - wtrąciła ciocia.
- Jasne - westchnęłam, przyglądając się mijanej przez nas naturze.
Dwa tygodnie z obcymi ludźmi. Dobre było chociaż to, że znaczna część z nich to
młodzież. Co najzabawniejsze, to właśnie te osoby, których nie znałam. Westchnęłam głośno,
opierając czoło o szybę. Za każdym razem, gdy zwalnialiśmy przy jakiejś posesji, myślałam, że
to już to miejsce. Nie byłam w stanie policzyć ile razy się pomyliłam. Wyciągnęłam z kieszeni
telefon, podirytowana ciągłym wibrowaniem.
6 sms'ów od Tristana.
Wyspałaś się, księżniczko? ;*
Kochanie, jesteś na mnie zła? :(
Wszystko w porządku? Zaczynam się martwić.
Emilly, coś ci się stało?
Świetnie, chcesz się obrażać, to proszę bardzo!
Kocham cię, nie złość się na mnie, no ;*
Prychnęłam, zaciskając usta w wąską kreskę. Trzeba było pomyśleć o tym, zanim zaczął
dostawiać się do dziewczyny, która była dla mnie jak siostra. Zaczęło mi się robić nie dobrze, jak
zawsze gdy zbytnio się denerwowałam. Co zabawne, znaczna część ludzi, których znałam, gdy
dochodzili do takiego stanu, nie wytrzymywała i wymiotowała. Ja nigdy nie wymiotowałam z
nerwów. Nawet w chwilach, gdy panicznie bałam się o życie swoje oraz mamy. Większość
mówiła, że jestem silną dziewczyną, ja jednak uważałam to za głupotę. Bycie silnym sprawia, że
ludzie tego od ciebie oczekują. Nikt nie żałuje osób silnych, ponieważ powinni dawać sobie z
tym radę. Nie chciałam być silna.
Dyndam na sznurze pod mostem. Kocham, Em.
Wsunęłam telefon z powrotem do kieszeni i wcisnęłam pięść w brzuch, aby przestał
boleć. Wystarczyło, że miałam chore kolana, nie chciałam być całkowitą kaleką. Poza tym, kto
by się przejął? Gdybym się rozpłakała, ludzie pocieszali by mnie przez pięć minut, zanim
przestałabym płakać. Później znowu musiałabym być silną, ponieważ tego się ode mnie
oczekiwało.
Miałam nadzieję, że kiedyś znajdę odpowiedniego faceta, który będzie mnie kochał i o
mnie dbał. Który będzie na mnie zasługiwał. Nie tak, jak Andrew na mamę. Nie tak, jak Tristan
na mnie. Kogoś, kto traktowałby mnie jak księżniczkę.
Chciałam wierzyć, że tata traktował tak mamę. Zanim nie poszedł do łóżka z inną i
rozpieprzył naszą rodzinę. Chciałam mu to wybaczyć, lecz nie potrafiłam. Chciałam
znienawidzić za to jego żonę, lecz nie potrafiłam. Chciałam go kiedyś zapytać o to, dlaczego to
zrobił. Dlaczego nie walczył o swoją rodzinę, gdy coś się zaczynało psuć. Dlaczego nie pomyślał
o przyszłości swojego kilkumiesięcznego dziecka. Nie miałam dość odwagi. Wiedziałam, że
zaczęłabym przy tym płakać i nie powiedziałabym już ani słowa. Nie tego się oczekuje od
silnych osób.
Starłam z policzków łzy i wzięłam głęboki oddech. Nie mogłam się nad sobą użalać.
Wyjechałam po to, aby odciąć się od rzeczywistości, zdystansować się i ... no właśnie. Nie
wiedziałam, co miało mnie tam spotkać.
Po jakiejś godzinie drogi, zatrzymaliśmy się przy domku na obrzeżach Corony.
Wysiadłam z samochodu, przyglądając się gospodarstwu. Była tam huśtawka w ogrodzie, to
duży plus. Mogłabym tam przesiadywać wieczorami. O ile czas pozwoli. Cofnęłam się o krok,
widząc dwa wielkie psy pędzące na nas. Płot był drewniany, jakie były szanse że się na mnie nie
rzucą?
- Theodore! - zawołał szczupły mężczyzna wychodzący z... garażu, przynajmniej tak mi
się wydawało.
- Simon, mógłbyś zabrać te kudłate bestie? Straszą mi panie! - zawołał wujek z
promiennym uśmiechem.
- Wcale, że nie, prawda Emilly? - spytała ciocia, obejmując mnie w pasie.
- Tak, jasne. Oczywiście - pokiwałam głową, nieufnie przyglądając się psom.
Chwilę później psy zostały zamknięte w kojcu, a my mogliśmy wejść na posesję.
Przyleciały Yorki. Musiałam naprawdę uważać, aby ich nie rozdeptać. Małe, piskliwe kulki. Ale
mimo to, było w nich coś, co mnie urzekło. Kochałam zwierzęta.
- Wezmę rzeczy - powiedziałam, uśmiechając się przy tym nieznacznie i już odwracałam
się w stronę samochodu.
- Później. Obejrzymy dom, Emilly. No chodź - zawołał wujek, wyciągając do mnie rękę.
Podbiegłam jak dziecko, wtulając się w niego.
Dom był duży. Miał dwa piętra, tak jakby. Na parterze mieszkali gospodarze: Simon i
Isabella. Pierwsze piętro było do naszej dyspozycji, a raczej dla małżeństw. Trzy pokoje. Strych
był podzielony na dwa pomieszczenia i tam miała spać cała młodzież. W jednym pokoju
dziewczyny, w drugim chłopcy. I matki z dziećmi. Czułam, że wygrałyśmy, bo miałyśmy więcej
prywatności od facetów. Do naszego pokoju trzeba było przejść przez ich. Whoops. Lecz
wiedziałam, że pewnie i tak nie będzie nikogo ciekawego. A jeśli już, to pewnie tyle starszy ode
mnie, że nie byłby mną zainteresowany. Poza tym, naprawdę miałam dość gównianych relacji z
facetami. O, właśnie, telefon zawibrował. Idź do diabła, słonko.
W piwnicy mieliśmy łazienkę z kuchnią i jadalnię, gdzie był wielki stół i chyba milion
krzeseł. Dobra, może nie milion ale dwadzieścia było na bank. A do tego był stół do bilarda!
Boże, nigdy w życiu nie grałam w bilarda, ale i tak wydawało się to świetne. Dwa tygodnie z
bilardem, jej! Może ktoś będzie miał na tyle cierpliwości, aby mnie nauczyć.
Usłyszałam ludzi na dworze i poczułam skórcz żołądka. Czas poznać innych. Nie byłam
pewna, czy to było to, czego tak naprawdę chciałam. Chwila, to były znajome głosy.
Uśmiechnęłam się do siebie i wyszłam na zewnątrz.
- Dave! - zawołałam z rozbawieniem, przytulając chłopca.
- Emilly, już jesteście? Bałyśmy się, że będziemy pierwsze, jaka ulga! - zawołała Sabine,
witając się ze mną, a chwilę po niej Beatrice.
- Siema - mruknął Mike, na co wywróciłam oczami z rozbawieniem.
- Uhum - skinęłam głową i weszłam do środka.
W czasie, gdy nowo przybyli zwiedzali dom, usiadłam na huśtawce razem z ciocią.
Odchyliłam głowę do tyłu, delikatnie nami kołysząc i przymknęłam powieki, ciesząc się
ciepłymi promieniami słońca, które ogrzewały mi nogi.
- Podoba ci się tutaj? - spytała ciocia, spoglądając na mnie przez ramię.
- Tak, tak sądzę. Będzie wesoło. Siedem dziewczyn w tym pokoiku? To z pewnością nie
będą normalne wakacje - odparłam, uśmiechając się przy tym.
- Cieszę się, że przyjechałaś - powiedziała, łapiąc mnie za rękę. Spojrzałam na nią i
chociaż przez cały czas nie wiedziałam co czułam, słowa, które wyszły były dla mnie oczywiste.
- Ja też się cieszę.
***
Dobra, nadszedł czas rozpakować rzeczy. Jeszcze nie wszyscy dojechali, ale trudno.
Poznałam już Catherine i Christophera oraz ich córkę Madeline. Do tego Evelyn, która (dzięki
Bogu!) była w moim wieku. Och no i panią Felicię. To były te dwie osoby z Downey. Brakowało
jeszcze dwóch. Oraz Włoszki, ale ona miała dojechać później, tak samo jak jeszcze jedna
dziewczyna z LA. No i nie było Any, Petera i Walta.
Kręciłam się po podwórku, chcąc się za coś zabrać, lecz nie wiedziałam za co. Nikt
jeszcze nie nosił walizek, ale chciałam mieć to z głowy. Westchnęłam i wróciłam do jadalni.
Usłyszałam obce głosy na podwórku i powrócił ten nieprzyjemny ucisk w żołądku. Mimo to
przełamałam się i wyszłam na dwór. Zobaczyłam dwóch chłopaków oraz małżeństwo, witające
się przyjaźnie z wujkiem i ciocią. Wsadziłam dłonie w tylne kieszenie spodni, przestępując
nerwowo z nogi na nogę. Chciałam wziąć od wujka klucze i zabrać swoje rzeczy. Wtedy jeden z
nich spojrzał w moim kierunku i się uśmiechnął. Miał piękne, głęboko niebieskie oczy.
Mimowolnie odwzajemniłam uśmiech, odwracając wzrok. Cholera, podobał mi się. To było
śmieszne. Zawsze pakowałam się w bezsensowne sytuacje. A teraz musiałam spędzić dwa
tygodnie z chłopakiem, którego uważałam za atrakcyjnego i który pewnie będzie mnie
ignorował. Dzięki ci, Ameryko!
- Cześć - powiedział stając obok.
- Cześć - odparłam, mrużąc oczy i patrząc przed siebie. Och, dlaczego on się ciągle
uśmiechał? Był słodki. Naprawdę słodki. Boże, idź sobie.
- Dzień dobry - przywitał się jego tata, jak sądziłam. - Andrew - dodał podając mi dłoń.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, nie chcąc myśleć, że to kolejny Andrew. Nie teraz. -
Emilly.
W ciągu tamtego dnia powtórzyłam swoje imię częściej niż przez ubiegłe pół roku.
Dobra, może znowu trochę przesadziłam, ale wiadomo o co chodziło. I w taki sposób poznałam
Andrew, Christine oraz Sama. Serio, nie wyłapałam jak miał na imię niebieskooki. Jak mogłam
tego nie wyłapać? Byłam beznadziejna. Mama mówiła do niego coś, kończącego się na "ias".
Mathias? Możliwe. Nie wypadało mi go zapytać po kilku godzinach rozmów "ej, sorry, to jak ty
masz w końcu na imię?". Nie, nie byłam idiotką i nie zamierzałam tego robić.
Pewnie dlatego też, gdy padło pytanie kto pójdzie do sklepu, oboje się zgłosiliśmy.
Świetnie. Najlepsze było to, że lubiłam mówić. Dużo. A jak rozmawiać z kimś, czyjego imienia
się nie zna? To dosyć niekomfortowe, chyba.
- Więc... opowiedz coś o sobie - odparłam, próbując przestać się uśmiechać. Musiałam
przestać na niego patrzeć. Był wyższy ode mnie, więc pewnie każdy ruch mojej głowy był
zauważany. Nie moja wina, że miał takie oczy, no! Ugh!
- Hmmm. A więc mieszkam w Downey, mam szesnaście lat. I w sumie to tyle. Mam
brata, którego już poznałaś, młodszego o dwa lata - wzruszył ramionami, przyglądając mi się z
uśmiechem. - Twoja kolej.
- Ummm... A więc mam piętnaście lat, mieszkam w Los Angeles. Jestem jedynaczką, moi
rodzice są po rozwodzie, mieszkam z mamą. Takie tam - powiedziałam podjeżdżając z wózkiem
pod kasę.
- Przykro mi - powiedział po chwili, gdy już pakowaliśmy zakupy do siatek.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin