James P. Hogan
Gwiezdne dziedzictwo
Tom I Trylogii Gigantów
Przełożył J.W.-G
Wydanie oryginalne: 1977
Wydanie polskie: 1993
Prolog
Poczuł, że wraca mu świadomość.
Jego umysł instynktownie zaczął się przed tym bronić, łudząc się, że wysiłek woli może powstrzymać nieubłagany upływ sekund, dzielących brak przytomności od jej powrotu; jak gdyby wola była w stanie przywrócić mu wyjście poza czas, powrót do strefy zapomnienia, w której męka ostatecznego wyczerpania była nieznana i niepoznawalna.
Zamilkły uderzenia młota, grożącego jeszcze przed chwilą, że rozwali mu klatkę piersiową. Strumyki potu, płynące ze wszystkich zagłębień ciała i unoszące z sobą jego siły, teraz były zimne. Kończyny miał ołowiane. Płuca, gorączkowo chwytające łyki powietrza, znowu pracowały powolnym, równym rytmem, głośno rozbrzmiewającym w ciasnej przestrzeni hełmu.
Próbował sobie przypomnieć, ilu zginęło. Oni zostali już wyzwoleni; dla niego wyzwolenia nie było. Jak długo jeszcze zdoła iść przed siebie? I po co? Czy w Gordzie ktoś w ogóle pozostał jeszcze przy życiu?
Gorda...? Gorda...?
Umysł odmawiał mu dalszej obrony, nie potrafił już stwarzać zapory przed rzeczywistością.
Muszę przedostać się do Gordy!
Otworzył oczy. Miliard nieruchomych gwiazd patrzył na niego obojętnie. Spróbował się poruszyć, lecz jego ciało odmówiło wykonania rozkazu, próbując przedłużyć do krańca możliwości ostatnie, bezcenne chwile odpoczynku. Zaczerpnął głęboko powietrza. Ból szarpnął jego ciałem aż po najdrobniejsze włókienko. Zacisnął zęby, zmusił się, by usiąść, by nie opierać się dłużej o skałę. Wstrząsnęły nim nudności. Głowa opadła bezwładnie, a twarz uderzyła o wnętrze przezroczystej osłony. Nudności minęły.
Jęknął głośno.
– Czujesz się już lepiej, żołnierzu? – popłynęły wyraźne słowa z głośnika wewnątrz hełmu. – Słońce coraz niżej. Musimy ruszać w drogę.
Uniósł głowę i powoli rozejrzał się po koszmarnym krajobrazie. Przed nim roztaczała się pustynia osmalonych skał i szarego jak popiół pyłu.
– Gdzie... – Głos uwiązł mu w gardle. Przełknął ślinę, oblizał wargi i znów spróbował się odezwać: – Gdzie jesteś?
– Na prawo od ciebie, na wzniesieniu, tuż za tym małym, stromym urwiskiem; tym z wielkimi głazami u podnóża.
Zwrócił głowę w tamtą stronę i po paru sekundach dostrzegł plamę jaskrawego błękitu na tle atramentowoczarnego nieba. Wydawała się daleka i zamazana. Zamrugał i wysilił wzrok, zmuszając mózg do rozpoznania tego, co widzą oczy. Niebieska plama wyostrzyła się i zmieniła w sylwetkę niezmordowanego Koriela w ciężkim skafandrze bojowym.
– Widzę cię. – A po chwili: – I co?
– Po drugiej stronie wzniesienia jest dość równo, przez jakiś czas łatwiej będzie iść. Dalej już bardziej kamieniste. Chodź, rozejrzyj się.
Podnosząc cal po calu ręce, aby znaleźć oparcie na skale za sobą, w końcu odepchnął się, by przenieść ciężar ciała na nogi. Zadrżały mu kolana. Krzywiąc twarz w grymasie, z wysiłkiem próbował skupić resztkę sił w opornych udach. I znów waliło mu serce, ciężko pracowały płuca. Trud poszedł na marne; opadł z powrotem na skałę. Jego wysilony oddech zachrypiał w radiu Koriela.
– Koniec... Nie dam rady się ruszyć...
Błękitna sylwetka na horyzoncie odwróciła się.
– Ej, a cóż to znów za gadanie? To już ostatni odcinek. Jesteśmy na miejscu, chłopie, jesteśmy na miejscu.
– Nic... nic z tego... Mam dość...
Koriel odczekał kilka chwil.
– Schodzę do ciebie.
– Nie... idź naprzód. Ktoś to musi zrobić.
Odpowiedzi nie było.
– Koriel...?
Popatrzył tam, gdzie przedtem znajdowała się błękitna postać, ale teraz znikła za zasłaniającymi ją głazami, była poza zasięgiem radia. W minutę, najwyżej dwie minuty później wynurzyła się zza pobliskich skał, posuwając się wielkimi, swobodnymi skokami. Gdy Koriel zbliżył się do skurczonej postaci, skoki zmieniły się w kroki.
– No, żołnierzu, powstań. Za nami zostali ludzie, którzy na nas liczą.
Poczuł na przedramieniu chwyt, a potem uniosło go do góry, jak gdyby przelało się w niego coś z bezgranicznych zasobów siły Koriela. Zakręciło mu się w głowie. Oparł się ciężko na ciele olbrzyma, dotykając przyłbicą odznaki na jego ramieniu.
– Okay – wykrztusił wreszcie. – Chodźmy.
Godzina po godzinie cienki łańcuszek śladów, z dwiema plamkami koloru, które je zostawiały, wił się przez pustkowie ku zachodowi, wśród nieustannie wydłużających się cieni. Maszerował jak w transie, niezdolny do odczuwania bólu, niezdolny do odczuwania wyczerpania, niezdolny do czucia czegokolwiek. Wydawało mu się, że horyzont zupełnie się nie zmienia; po chwili nie mógł nawet na niego patrzeć. Kierował wzrok na najbliższy wielki głaz lub na skałę i liczył kroki, póki do nich nie dotarli. – O dwieście trzynaście mniej do przejścia. – A potem zaczynał wszystko na nowo... i na nowo... i na nowo. Skały maszerowały obok w powolnej, nie kończącej się, obojętnej procesji. Każdy kolejny krok stawał się kolejnym triumfem woli; przemyślanym, świadomym wysiłkiem, aby zrobić o jeden więcej niż poprzednio. Gdy się chwiał, Koriel był przy nim i chwytał go za ramię; gdy padał, Koriel był zawsze przy nim i podnosił go na nogi. Koriel nie męczył się nigdy.
Wreszcie zatrzymali się. Stali w wąwozie szerokim na jakieś ćwierć mili, u stóp jednego z niskich, potrzaskanych urwisk, tworzących zagłębienie. Padł na najbliższy głaz. Koriel stał o parę kroków przed nim, rozglądając się wokoło. Łańcuch skał tuż nad nimi przerywała w jednym miejscu szczerba, wyznaczając miejsce, gdzie stroma i wąska rozpadlina prowadziła w dół, prosto ku ścianie większego wąwozu. Na dnie rozpadliny pagórek rumoszu i szczątków skalnych wysoki na jakieś pięćdziesiąt stóp, sięgał aż po dno wąwozu, niedaleko od nich. Koriel wyciągnął rękę, wskazując punkt gdzieś za rozpadliną.
– Gorda będzie mniej więcej w tej stronie – powiedział, nie odwracając się. – Najlepsza droga dla nas to do góry, na to urwisko. Jeśli pozostaniemy na płaskim dnie wąwozu, oddalimy się od właściwego kierunku, a droga będzie zbyt długa. Co ty na to?
Jego towarzysz stał nieruchomo, pogrążony w rozpaczliwym milczeniu. Kamienne osuwisko, prowadzące ku wyjściu z rozpadliny, wydawało mu się wysokie jak góra. Za nim wznosiło się urwisko; potrzaskane, rozpalone do białości w świetle słońca. Nieosiągalne.
Koriel nie pozostawił mu czasu na poddanie się zwątpieniu. Jakimś sposobem, ślizgając się, zsuwając, potykając i padając, osiągnęli wylot rozpadliny. Za nim ściany zwężały się i odchylały w lewo, zasłaniając widok wąwozu, z którego się wydobyli. Wspięli się jeszcze wyżej. Wokół nich płaszczyzny ostrego, odbitego światła słonecznego i bezdenne studnie cieni, odgraniczone od siebie ostro, jak cięciami noża, kładły się na skałach potrzaskanych w tysiące szaleńczo pochylonych płaszczyzn. Jego mózg nie był już w stanie odnaleźć jakiegokolwiek porządku kształtów i form w tej zwariowanej geometrii czerni i bieli, migającej jak w kalejdoskopie na jego siatkówce. Wszystko, co widział, to rosło, to kurczyło się, splatało i wirowało w szale wizualnej kakofonii.
Uderzył twarzą o wnętrze przyłbicy. Hełm huknął w zapylone podłoże. Koriel dźwignął go na nogi.
– Potrafisz. Z urwiska zobaczymy Gordę. Stąd mamy już tylko z górki...
Ale postać w czerwieni powoli opadła na kolana i załamała się. Wewnątrz hełmu głowa słabo poruszyła się z boku na bok. Gdy Koriel to ujrzał, świadoma część jego umysłu przyjęła wreszcie do wiadomości to, co już podświadomość wiedziała z nieodpartą logiką. Odetchnął głęboko i rozejrzał się.
Przed chwilą minęli wgłębienie, szerokości około pięciu stóp, u podstawy jednej ze skalnych ścian. Wyglądało, jak resztka jakiegoś porzuconego wyrobiska, może próbnego wykopu, zrobionego przez ekspedycję geologiczną. Olbrzym schylił się, chwycił rzemienie, mocujące tornister do pleców nieprzytomnej, leżącej u jego stóp postaci, i zaczął ciągnąć nieruchome ciało w dół zbocza, aż do zagłębienia. Było wcięte w głąb na prawie dziesięć stóp. Następnie wyjął z tornistra kolegi racje żywnościowe, ułożył ciało, wspierając je o tylną ścianę wykopu tak wygodnie, jak tylko się dało, i położył kontener z żywnością w zasięgu jego ręki. W chwili gdy kończył te czynności, oczy za przezroczystą przyłbicą zamrugały i otworzyły się.
– Posiedzisz tu sobie wygodnie przez chwilkę – odezwał się Koriel bez swego zwykłego, burkliwego tonu. – Ani się obejrzysz, jak ci przyślę chłopaków z grupy ratunkowej z Gordy.
Postać w czerwieni uniosła z wysiłkiem ramię. Jej głos był słabym szeptem:
– Ty... ty próbowałeś... Nikt by nie potrafił...
Koriel chwycił oburącz rękawicę skafandra.
– Nie możesz się poddawać. Nic z tego. Po prostu musisz jeszcze chwilę wytrzymać. – Jego kamienna twarz, skryta w hełmie, była mokra. Cofnął się do wejścia wykopu i zasalutował na pożegnanie. – Do widzenia, żołnierzu. I odszedł.
Na zewnątrz ułożył kopczyk z kamieni, zaznaczając miejsce, gdzie znajdowało się wgłębienie. Takimi kopcami miał zamiar oznaczyć całą trasę aż do Gordy. Wreszcie wyprostował się i wyzywająco popatrzył na otaczające go Pustkowie. Zdawało się, że wyniosłe skały wrzeszczą na niego, wyśmiewając bezgłośnie. W górze obojętne gwiazdy trwały nieporuszone. Koriel obrzucił groźnym spojrzeniem rozpadlinę, wznoszącą się ku turniom i terasom, szereg za szeregiem stróżującym przed urwiskiem, wciąż widocznym w oddali. Wyszczerzył zęby jak złe zwierzę.
– A więc... teraz, to tylko ty i ja, prawda? – warknął pod adresem wszechświata. – Dobrze, skurwysynu, zobaczymy, kto wygra tę rundę!
Poruszając nogami powoli, z regularnością tłoków maszyny, zaatakował wznoszące się stromo zbocze.
Rozdział pierwszy
Przy wtórze cichego, ale pełnego mocy jęku maszyn gigantyczna srebrna torpeda powoli wzniosła się w górę, aż zawisła nad bezładną gromadą podobnych do kostek cukru budowli, stanowiących centrum Londynu. Torpeda miała ponad trzysta jardów długości, w tylnej części zaopatrzona była w smukłe skrzydła typu delta, uwieńczone dwoma, ostro zwężającymi się statecznikami. Przez chwilę statek unosił się nieruchomo, jakby smakował powietrze odzyskanej swobody, powolnym ruchem kierując dziób ku północy. Wreszcie, przy narastającym dźwięku, zaczął nabierać szybkości. Najpierw ledwie dostrzegalnie, potem coraz bardziej, aż pomknął do przodu i wzwyż. Na wysokości dziesięciu tysięcy stóp jego silniki wybuchły pełną mocą, wyrzucając suborbitalny liniowiec ku granicy przestrzeni kosmicznej.
W trzydziestym pierwszym rzędzie pokładu „C” siedział doktor Victor Hunt, szef Działu Badań Teoretycznych Towarzystwa Metadyne Nucleonic Instrument w Reading, Berkshire. Towarzystwo było firmą kontrolowaną przez gigantyczną Intercontinental Data and Control Corporation z centralą w Portlandzie, stan Oregon, USA. Doktor roztargnionym spojrzeniem obrzucił coraz to mniejszy widok Hendon na ściennym ekranie kabiny i ponownie próbował znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie wydarzeń z ostatnich paru dni.
Jego eksperymenty z wzajemną anihilacją cząsteczek materii i antymaterii rozwijały się pomyślnie. Forsyth-Scott z wyraźnym zainteresowaniem czytał kolejne sprawozdania Hunta i wiedział, że wszystko idzie dobrze. Tym dziwniejszy był fakt, że pewnego ranka wezwał Hunta do swego biura, polecił mu rzucić wszystko i wyjechać do IDCC w Portlandzie tak szybko, jak tylko się da. Z tonu i zachowania dyrektora generalnego łatwo było wyczytać, że żądanie centrali tylko przez grzeczność przedstawiono jako prośbę. W rzeczywistości był to jeden z nielicznych wypadków, w których Hunt nie miał nic do gadania.
Na zapytanie Hunta Forsyth-Scott odpowiedział całkiem otwarcie, że nie ma pojęcia, z jakiego powodu natychmiastowe stawienie się doktora w IDCC jest tak naglącą sprawą. Poprzedniego wieczoru odbył wideorozmowę z prezesem IDCC Felixem Borlanem, który powiedział mu tylko, że domaga się, i daje temu żądaniu absolutny priorytet, aby jedyny działający prototyp trimagniskopu został przygotowany do natychmiastowego przetransportowania do USA, a cały zespół obsługi ma być również gotów do wyjazdu. Nalegał także na przyjazd Hunta we własnej osobie, na czas nieokreślony, aby osobiście pokierował pewnym nie cierpiącym zwłoki programem badawczym, w którym zostanie użyty aparat. Idąc na rękę Huntowi, Forsyth-Scott na ekranie biurkowym odtworzył mu zapis rozmowy z Borlanem, co pozwoliło doktorowi przekonać się, że wszystko, co robił Forsyth-Scott, było tylko wykonywaniem słabo zawoalowanego rozkazu. Co dziwniejsze, nawet sam Borlan nie był w stanie dokładnie powiedzieć, do czego będzie potrzebny aparat wraz ze swym wynalazcą.
Trimagniskop został zbudowany w wyniku dwuletnich badań Hunta nad pewnymi aspektami fizyki neutrina. Wydawało się, że aparatura może okazać się najbardziej obiecującym wynalazkiem w całej historii Towarzystwa Metadyne. Hunt wykrył, że strumień neutrin, przechodząc przez ciało stałe, podlega pewnym wzajemnym oddziaływaniom w dużej bliskości jąder atomowych. Powodowało to możliwe do zmierzenia zmiany wielkości energii przenoszonej. Za pomocą skanowania rastrowego przez trzy wzajemnie przecinające się, zsynchronizowane strumienie neutrin Hunt opracował metodę uzyskiwania z ciała stałego informacji wystarczających do wygenerowania trójwymiarowego barwnego hologramu, wizualnie niemożliwego do odróżnienia od oryginału. Co więcej, ponieważ skanowano nie tylko powierzchnię, lecz całą objętość przedmiotu, równie łatwo było stworzyć obrazy jego wnętrza jak i jego powierzchni. Te właściwości, w połączeniu z zawartą w samej metodzie zdolnością dokonywania ogromnych powiększeń, otwierały możliwości znacznie wyprzedzające wszystko, co w tym zakresie oferowano na rynku. Od ilościowego badania metabolizmu komórek i bioniki, przez neurochirurgię, metalurgię, krystalografię i elektronikę molekularną, aż do defektoskopii i kontroli jakości. Możliwość zastosowań była nieskończona. Wstępne zamówienia płynęły strumieniem, akcje zaś Towarzystwa sięgnęły niebotycznego kursu. Przewiezienie prototypu i jego twórcy do USA, całkowicie łamiąc starannie wypracowane plany produkcji i sprzedaży, stwarzało sytuację na granicy katastrofy. Borlan wiedział o tym najlepiej ze wszystkich. Im bardziej Hunt nad tym się zastanawiał, tym mniej prawdopodobne wydawały mu się rozmaite przyczyny, które w pierwszej chwili przychodziły mu na myśl. I coraz wyraźniej dochodził do wniosku, że jakiekolwiek będzie ostateczne wyjaśnienie, okaże się, że pierwsza przyczyna znajduje się daleko poza zasięgiem Felixa Borlana i IDCC. Rozmyślania przerwał mu głos, który dochodził mniej więcej z sufitu kabiny.
– Dobry wieczór, panie i panowie. Mówi kapitan Mason. W imieniu British Airways miło mi powitać was na pokładzie Boeinga 1017. Przeszliśmy obecnie do lotu poziomego na wysokości pięćdziesięciu dwóch mil, z szybkością trzech tysięcy stu sześćdziesięciu węzłów. Lecimy kursem trzydzieści pięć stopni na zachód od północy, a wybrzeże oraz Liverpool znajdują się o pięć mil od naszej prawej burty. Pasażerowie mogą opuścić swe miejsca. Bary zostały już otwarte, podawane są napoje i posiłki. Planowany czas przylotu do San Francisco o godzinie dziesiątej trzydzieści osiem czasu lokalnego, czyli za jedną godzinę i pięćdziesiąt minut. Pragnąłbym państwu przypomnieć, iż należy zająć miejsca siedzące w chwili, gdy za godzinę i trzydzieści pięć minut zaczniemy podchodzić do lądowania. Dziesięć minut wcześniej rozlegnie się pierwszy sygnał ostrzegawczy, a po upływie pięciu minut – drugi. Mam nadzieję, że odbędą państwo miłą podróż. Dziękuję.
Kapitan rozłączył się, rozlegające się trzaski w głośniku zagłuszył hałas stałych pasażerów, którzy jak zwykle zaczęli się tłoczyć przy kabinach wizjofonowych.
Miejsce obok Hunta zajmował szef Działu Inżynierii Doświadczalnej w Metadyne, Rob Gray. Siedział z otwartą walizeczką na kolanach. Studiował właśnie informacje, ukazujące się na ekranie wbudowanym w jej wieko.
– Rozkładowy lot do Portlandu zaczyna się piętnaście minut po naszym przylocie – oświadczył. – Trochę skąpo. Następny dopiero po czterech godzinach. Co o tym myślisz? – Pytanie podkreślił rzuconym z ukosa spojrzeniem i uniesieniem brwi.
Hunt się skrzywił.
– Nie mam zamiaru siedzieć na dupie we Frisco przez cztery godziny. Wynajmij dla nas taksówkę odrzutową Avis. Sami polecimy.
– Tak właśnie myślałem.
Gray nacisnął szereg przycisków na maleńkiej klawiaturze pod ekranem, wywołując menu. Przejrzał je pobieżnie, a następnie kolejnym przyciskiem wywołał katalog. Wybrawszy z jednej z kolumn numer, wprowadził go, równocześnie bezgłośnie powtarzając. Numer ukazał się u dołu ekranu wraz z żądaniem potwierdzenia. Nacisnął klawisz „Y”. Ekran na parę chwil opustoszał, a następnie wybuchnął kalejdoskopem barw, które prawie natychmiast zmieniły się w wizerunek platynowej blondynki, promieniejącej uśmiechem zwykle zarezerwowanym dla reklam pasty do zębów.
– Dzień dobry. Avis San Francisco, Terminal Miejski. Jestem Sue Parker. Czym mogę służyć?
Gray przemówił do siatki, umieszczonej obok maleńkiego obiektywu tuż nad ekranem.
– Cześć, Sue. Nazywam się Gray, R. J. Gray, lecę do SF. Przewidywany czas przylotu po dwóch godzinach od tej chwili. Czy mogę zarezerwować aerotaksówkę?
– Oczywiście. Zasięg lotu?
– Och... jakieś pięćset... – Rzucił okiem na Hunta.
– Niech lepiej będzie siedemset – doradził Hunt.
– No, siedemset mil minimum.
– Żaden problem, Mister Gray. Mogę zaproponować Skyrovery, Mercury Trzy, Honeybee oraz Yellow Birdy. Którą by pan wolał?
– Którąkolwiek... Każda będzie dobra.
– Wobec tego podstawię Mercury’ego. Czy orientuje się pan, na jak długo?
– Nie... eee... czas nieokreślony.
– Okay. Komputerowa nawigacja i sterowanie? Automatyczny pionowy start i lądowanie?
– To bym wolał, a owszem.
– Ma pan licencję na pełne sterowanie ręczne? – Blondynka nie przerywając rozmowy, operowała niewidzialną klawiaturą.
– Tak.
– Czy mogę prosić o dane personalne oraz dane dotyczące konta czekowego?
Już podczas tej rozmowy Gray wydobył z portfela plastykową kartę. Wsunął ją do szpary przy ekranie i nacisnął jeden z klawiszy.
Blondynka skonsultowała się z innymi niewidzialnymi wyroczniami.
– Okay – orzekła. – Będą jacyś inni piloci?
– Jeden. Niejaki doktor Victor Hunt.
– Jego dane personalne?
Gray wziął do ręki trzymaną w pogotowiu przez Hunta kartę i włożył na miejsce swojej. Powtórzył się cały rytuał. Następnie twarz kobiety znikła, a zamiast niej pojawił się sformatowany tekst z wypełnionymi rubrykami w odpowiednich miejscach.
– Czy zechce pan sprawdzić i potwierdzić? – zapytał bezcielesny głos zza siatki. – Należność jest uwidoczniona z prawej strony.
Gray szybko przeleciał wzrokiem cały ekran, coś mruknął i wgrał znaną na pamięć sekwencje znaków, które nie ukazały się na ekranie. Zamiast tego w rubryce z napisem „Potwierdzenie” ukazało się słowo DOKONANE. Następnie pojawiła się urzędniczka, wciąż uśmiechnięta.
– Kiedy zechce pan odebrać samolot, Mister Gray? – zapytała.
Gray zwrócił się do Hunta:
– Czy zjemy przedtem lunch na lotnisku?
Hunt zrobił niechętny grymas.
– Po przyjęciu zeszłej nocy, nie. Nie jestem w stanie stawić czoła jedzeniu. – Gdy próbował zwilżyć wnętrze końskiego odbytu, który niegdyś nazywał swymi ustami, jego twarz przybrała wyraz głębokiego niesmaku. – Zjemy coś wieczorem w jakimś miejscu.
– Proszę, żeby podkołował około wpół do dwunastej – polecił Gray.
– Będzie przygotowany.
– Dziękuję, Sue.
– Dziękuję panu. Do widzenia.
– No to na razie.
Gray przerzucił wyłącznik, odłączył walizeczkę od gniazdka wbudowanego w podłokietnik fotela i zwinął przewód, wkładając go do zagłębienia w wieku. Zamknął walizeczkę i wepchnął ją sobie pod nogi.
– Załatwione – obwieścił.
Trimagniskop był najnowszym w długim szeregu triumfujących produktów technologicznych Metadyne. Spłodzony i doprowadzony aż do dojrzałości przez dwóch partnerów: Hunta i Graya. Hunt był twórcą pomysłów; wewnątrz Towarzystwa zapewniono mu status zbliżony do wolnego strzelca i pozwalano prowadzić wszelkie badania i eksperymenty, o jakich marzył lub jakie dyktowały mu poprzednie dociekania. Jego tytuł służbowy był nieco mylący; w rzeczywistości to on był Działem Badań Teoretycznych. Stanowisko to sam wymyślił, i to całkiem świadomie, tak aby nie pasowało do żadnego określonego miejsca w hierarchii kierowniczej Metadyne. Nie uznawał przełożonych z wyjątkiem dyrektora generalnego Sir Francisa Forsytha-Scotta, i przechwalał się też, że nie ma żadnych podwładnych. Na schemacie organizacyjnym Towarzystwa prostokącik z napisem: Badania Teoretyczne był samotny, z niczym nie połączony, choć znajdował się blisko szczytu odwróconego drzewa – grafu ilustrującego strukturę Badań Naukowych i Prac Rozwojowych. Wewnątrz prostokąta widniało tylko jedno nazwisko: Dr Victor Hunt. I to się właśnie Huntowi podobało: symbiotyczne współżycie, na mocy którego Metadyne dostarczało mu sprzętu, stwarzało warunki, zapewniało obsługę oraz fundusze niezbędne do jego pracy. On zaś gwarantował Towarzystwu po pierwsze prestiż, wynikający z samego faktu, że na jego liście płac znajdował się uznawany przez cały świat autorytet w dziedzinie teorii infrastruktury jądrowej; ...
riochin