James P. Hogan
Powrót Gigantów
Tom II Trylogii Gigantów
Przełożył Jan Koźbiał
Wydanie oryginalne: 1978
Wydanie polskie: 1993
Prolog
Leyel Torres, dowódca stacji badawczej położonej blisko równika Iscarisa III, przeczytał ostatnią stronę raportu i z westchnieniem ulgi przeciągnął się w fotelu. Siedział przez chwilę, rozkoszując się uczuciem całkowitego odprężenia; czuł, jak oparcie zmienia płynnie kształt, dostosowując się do nowej pozycji ciała. Po chwili wstał, podszedł do stojącego obok biurka stolika i nalał sobie napoju z płaskiej butelki, postawionej na tacy. Chłodny, orzeźwiający płyn szybko usunął znużenie, ogarniające po dwu godzinach napiętej uwagi. Już niedługo, pomyślał. Jeszcze dwa miesiące i pożegnają na zawsze tę jałową, spaloną słońcem skalną bryłę; wnikną w czystą, świeżą, usianą miriadami gwiazd nieogarnioną czarną pustkę, dzielącą ich od domu.
Powiódł spojrzeniem po wnętrzu pracowni będącej częścią jego prywatnych apartamentów, rzuconych w chaotyczny konglomerat kopuł, pawilonów badawczych i anten, który od dwu lat był im domem. Od dwu lat, miesiąc w miesiąc, te same nużące rutynowe czynności! Trudno zaprzeczyć, że ten fascynujący projekt trzymał ich w ciągłym napięciu, lecz co za dużo, to niezdrowo; jeśli o niego chodziło, nie mógł się doczekać dnia powrotu.
Podszedł do jednej ze ścian i wpatrywał się przez kilka sekund w jej gładką powierzchnię, po czym rzekł głośno, nie odwracając głowy:
– Wideopłyta. Tryb transparency.
W jednej chwili ściana stała się półprzeźroczysta i roztoczył się przed nim wyraźny obraz powierzchni Iscarisa III. Od miejsca, gdzie urywała się gmatwanina konstrukcji i urządzeń bazy, jednostajnie, aż po wyraźnie zakrzywiony horyzont, ciągnęły się szeregi czerwonawobrunatnych turni i garbów, wrzynające się ostro w czarną, aksamitną kurtynę, haftowaną gwiazdami. Wyżej jarzyła się oślepiającym blaskiem ognista kula Iscarisa, napełniając pokój ciepłymi refleksami oranżu i czerwieni. Wpatrzył się w tę dziką pustkę; zapragnął znów spacerować pod błękitnym niebem, wdychać pełną piersią orzeźwiający wiatr. Nie, doprawdy, najwyższy czas wracać! Z zadumy wyrwał go głos dochodzący z nieokreślonego źródła:
– Marvyl Chariso prosi o połączenie, panie komandorze. Mówi, że to pilne.
– Przyjmuję – odparł Torres.
Odwrócił się twarzą do zajmującego większą część przeciwległej ściany ekranu. Po chwili ukazała się na nim sylwetka Charisa, głównego fizyka; mówił z laboratorium pomiarowego obserwatorium. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Leyel – zaczął bez wstępów. – Możesz tu zaraz przyjść? Mamy kłopoty... poważne kłopoty.
Ton jego głosu powiedział Torresowi więcej niż słowa. Jeśli Chariso był tak wzburzony, to musiało się dziać coś naprawdę bardzo złego.
– Już idę – odparł, kierując się ku drzwiom.
W pięć minut później znalazł się w laboratorium. Fizyk przyjął go z twarzą zasępioną jak jeszcze nigdy. Podeszli z Torresem do grupy urządzeń elektronicznych, gdzie drugi fizyk, Galdern Brenzor, z ponurą miną wpatrywał się w monitor, na którym migały wykresy i liczbowe dane komputerowe.
– Wyraźne linie emisyjne w fotosferze – powiedział, kiwając poważnie głową. – Linie absorpcyjne przesuwają się gwałtownie w kierunku pasma fioletowego. Nie ma żadnych wątpliwości: nastąpiła znaczna, rozprzestrzeniająca się na zewnątrz destabilizacja jądra.
Torres spojrzał pytająco na Charisa, ten zaś wyjaśnił:
– Iscaris zamienia się w nową. Musieliśmy popełnić jakiś błąd i gwiazda zaczęła się rozdymać. Fotosfera eksploduje. Prowizoryczne obliczenia wskazują, że fala wybuchu dosięgnie nas za jakieś dwadzieścia godzin. Musimy się ewakuować.
– To niemożliwe... – szepnął Torres, patrząc na niego osłupiałym wzrokiem.
Uczony rozłożył ręce.
– A gdyby nawet, niczego nie zmienimy – odparł. – Później będzie czas zastanawiać się, gdzie popełniliśmy błąd. Ale najpierw musimy się stąd wydostać, i to szybko...
Torres wpatrywał się w zatroskane twarze fizyków, a jego umysł bronił się przed uznaniem bezspornych faktów. Spojrzał ponad ich głowami na duży ekran ścienny, ukazujący widok przesyłany przez nadajnik z odległości piętnastu milionów kilometrów. Widać tam było jeden z trzech olbrzymich emiterów promieni G (każdy stanowił cylinder długości trzech kilometrów i szerokości pół kilometra), umieszczonych na orbicie gwiazdy w odległości czterdziestu pięciu milionów kilometrów od Iscarisa i wycelowanych dokładnie w jej środek. Widoczna z tyłu za emiterem jaskrawa tarcza gwiazdy wydawała się normalnych rozmiarów, lecz gdy Torres wpatrzył się w nią, zdawało mu się, że się rozszerza – choć prawie niezauważalnie. Był to złowieszczy widok.
Na chwilę stracił głowę. Przytłoczył go ogrom zadań, które przed nimi stały, a które trzeba było rozwiązać racjonalnie pod nieprawdopodobną wręcz presją czasu; przytłoczyło go poczucie bezowocności dwuletnich wysiłków. Ale to uczucie minęło równie szybko jak się pojawiło i Torres przypomniał sobie o obowiązkach dowódcy.
– ZORAK – powiedział, podnosząc lekko głos.
– Słucham, panie komandorze – odparł ten sam głos, co za pierwszym razem w pracowni.
– Skontaktuj się natychmiast z Garuthem na „Szapieronie”. Zawiadom go, że wynikła sprawa nie cierpiąca zwłoki; trzeba zwołać naradę wszystkich dowódców ekspedycji. Żądam, by wysłał sygnał SOS, nakazujący wszystkim zgłosić się za piętnaście minut. Ponadto zarządź alarm w bazie; niech wszyscy czekają w pogotowiu na dalsze rozkazy. Włączę się w naradę za pośrednictwem multikonsoli w sali czternastej głównego obserwatorium. To wszystko.
Po upływie kwadransa Torres i obaj fizycy siedzieli naprzeciwko szeregu ekranów ściennych, ukazujących pozostałych uczestników narady. Garuth, naczelny dowódca ekspedycji, przebywający na statku-matce trzy tysiące kilometrów od Iscarisa III, pojawił się w towarzystwie dwóch asystentów. Wysłuchał raportu w milczeniu. Siedząca obok niego naczelna uczona wyprawy dodała, że od paru minut czujniki na „Szapieronie” odbierają podobne sygnały, co instrumenty na powierzchni Iscarisa III, i że wynik analizy komputerowej jest taki sam. Nie było wątpliwości: emisja promieni G w kierunku Iscarisa naruszyła nieoczekiwanie stan równowagi gwiazdy, zapoczątkowując proces jej przemiany w nową. Jedyne, co mogli zrobić, to błyskawicznie zabierać się stąd.
– Musimy niezwłocznie ściągnąć wszystkich naszych ludzi – odezwał się wreszcie Garuth. – Leyel, chcę mieć jak najszybciej informację, ilu możecie przewieźć własnymi statkami; po resztę przyślemy wahadłowce. Monczar – zwrócił się innego dowódcy. – Czy jakieś nasze statki znajdują się w odległości większej niż piętnaście godzin drogi na maksymalnym ciągu?
– Nie, panie komandorze. Najdalej w pobliżu emitera numer dwa. Mogą tu być w dziesięć godzin.
– Dobrze. Proszę ich natychmiast wezwać. Jeśli to wszystko prawda, mamy szansę ratunku tylko na „Szapieronie”, przy użyciu głównych silników. Proszę przygotować rozkład przewidywanych przylotów naszych statków i zadbać o bezkolizyjne lądowanie na „Szapieronie”.
– Rozkaz.
– Leyel... – ciągnął Garuth, odwracając głowę, tak iż na ekranie w sali czternastej obserwatorium widać było całą jego twarz – proszę przygotować do startu wasze statki i niezwłocznie rozpocząć ewakuację. Zamelduj się za godzinę. Każdy może zabrać tylko jedną torbę rzeczy osobistych.
– Chciałbym zwrócić uwagę na pewien zasadniczy problem, panie komandorze – odezwał się nagle naczelny inżynier Rogdar Jassilane z działu napędowego „Szapierona”.
– O co chodzi, Rog? – spytał Garuth.
– Nadal mamy kłopoty z systemem hamowania terroidalnych silników głównych. Jeśli włączymy terroidy, nie będziemy w stanie ich wyhamować, póki nie wyczerpią swej mocy. Rozmontowaliśmy całe urządzenie hamujące. W ciągu dwudziestu godzin nie zdołamy go nawet złożyć, nie mówiąc o usunięciu awarii.
– Ale możemy uruchomić silniki? – upewnił się Garuth po chwili milczenia.
– Uruchomić, tak – odparł Jassilane. – Ale gdy czarne dziury zaczną wirować wewnątrz terroidów, wytworzony przez nie pęd kątowy będzie wprost niewyobrażalny. Bez systemu hamowania upłyną lata, nim ciąg zmniejszy się na tyle, że będzie można wyłączyć silniki. Nie wiadomo, jak długo będziemy szli na maksymalnym ciągu, nie mając możności zmniejszyć szybkości – mówił inżynier, rozkładając ręce. – Kto wie, gdzie zakończy się nasza podróż.
– Ale nie mamy wyboru – zauważył Garuth. – Wóz albo przewóz. Wyruszymy w drogę powrotną i będziemy orbitować w Układzie Słonecznym, póki nie wytracimy szybkości, abyśmy mogli wylądować. Czy jest inne wyjście?
– Wiem, o co chodzi Rogowi – wtrąciła naczelna uczona. – To nie jest takie proste. Przy szybkości, jaką rozwiniemy, poruszając się przez kilka lat z pełną mocą głównych silników, dojdzie do nieprawdopodobnej wręcz dylatacji czasu w porównaniu z jego upływem, mierzonym obrotem Iscarisa czy Słońca. Na naszej rodzimej planecie upłynie o wiele więcej czasu niż na pokładzie „Szapierona”, który będzie układem przyspieszonym. Wiemy, gdzie wylądujemy, nie wiemy natomiast, kiedy...
– W rzeczywistości efekt będzie jeszcze poważniejszy – dodał Jassilane. – Silniki główne pracują na zasadzie kontrolowanych zaburzeń czasoprzestrzeni, w które statek „wpada” jak w dziury. Zasada ta jest również źródłem swoistego efektu relatywistycznego. Będziemy więc mieli do czynienia z sumą opóźnień, wynikających z obu tych źródeł. Przy założeniu, że silniki główne będą pracowały nieprzerwanie przez kilka lat, trudno powiedzieć, co to w praktyce oznacza. Z czymś takim jeszcze się nie zetknęliśmy.
– Nie miałam czasu dokonać szczegółowych obliczeń – zabrała znów głos naczelna uczona. – Z pobieżnej kalkulacji wynikałoby, że musimy się liczyć z opóźnieniem rzędu milionów lat.
– Milionów? – zdumiał się Garuth.
– Tak – odparła, spoglądając bystro na uczestników narady. – Na każdy rok, jaki upłynie na pokładzie „Szapierona”, nim wytracimy szybkość potrzebną do ucieczki przed erupcją nowej, trzeba liczyć około miliona lat na naszej planecie.
Zapadła długa cisza. Wreszcie Garuth odezwał się powolnym i uroczystym głosem:
– Wszystko jedno, nie mamy wyjścia. To jedyna szansa przeżycia. Podtrzymuję swoje rozkazy. Do głównego inżyniera: proszę przygotować statek do podróży w subprzestrzeni i dokonać rozruchu silników głównych.
W dwadzieścia godzin później „Szapieron” wystrzelił na pełnym ciągu w przestrzeń międzygwiezdną. Pierwsza fala erupcji nowej osmaliła mu kadłub i obróciła Iscarisa III w obłoczek pary.
Rozdział pierwszy
Przez czas nie dłuższy od jednego uderzenia serca wszechświata niezwykła istota zwana człowiekiem zeszła z drzewa, odkryła ogień, wymyśliła koło, nauczyła się latać i wyruszyła na podbój gwiazd.
Historia człowieka od chwili jego pojawienia się na Ziemi aż do dziś stanowi jedno pasmo gorączkowej aktywności, przygód i odkryć. Nigdy dotąd w ciągu eonów powolnej, statecznej ewolucji nie zdarzyło się nic podobnego.
Tak w każdym razie sądzono do niedawna...
Ale kiedy ludzie wylądowali na Ganimedesie, największym księżycu Jowisza, dokonali odkrycia, które obróciło wniwecz jeden z nielicznych pewników, jakich dotąd nie zdołała obalić nienasycona ciekawość człowieka: okazało się, że nie jest on istotą unikatową. Dwadzieścia pięć milionów lat temu inna rasa istot inteligentnych rozwijała się podobnie jak człowiek.
Na początku trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku czwarta misja załogowa na Jowisza dała początek intensywnej eksploracji planet zewnętrznych względem Ziemi; założono pierwsze stałe bazy na satelitach Jowisza. Instrumenty umieszczone na orbicie okołoganimedzkiej wykryły głęboko w lodowej pokrywie satelity silną koncentrację metalu. Zbudowano więc specjalną bazę na powierzchni księżyca i poczęto drążyć szyby, chcąc dociec tajemnicy zagadkowej anomalii.
I oto w odwiecznym lodowym grobowcu odkryto ogromny statek kosmiczny. Na podstawie szkieletów znalezionych wewnątrz statku zrekonstruowano obraz nieznanego gatunku istot. Byli to prawdziwi olbrzymi, ich wzrost sięgał bowiem co najmniej dwustu pięćdziesięciu centymetrów. Poziomem technologicznym wyprzedzali ziemian o wiek albo więcej. Rasę inteligentnych olbrzymów, na pamiątkę miejsca ich odnalezienia, ochrzczono mianem ganimedów.
Kolebką ganimedów była Minerwa – planeta obiegająca niegdyś Słońce między Marsem i Jowiszem, która potem uległa zniszczeniu. Główna masa Minerwy została wyrzucona na skrajną orbitę okołosłoneczną i utworzyła planetę Pluton; mniejsze odpryski siła przyciągania Jowisza uformowała w pas planetoid. Na podstawie eksperymentów naukowych, między innymi testów na wystawienie na promieniowanie kosmiczne próbek substancji z pasa planetoid, wykazano, że rozpad Minerwy musiał nastąpić jakieś pięćdziesiąt tysięcy lat temu. Ganimedzi – jak ustalono – opuścili System Słoneczny o wiele wcześniej.
Łatwo sobie wyobrazić, jaką sensację wywołało odkrycie istot rozumnych, które już dwadzieścia pięć milionów lat temu osiągnęły tak wysoki poziom rozwoju naukowo-technicznego. Jeszcze ciekawszy – aczkolwiek dość oczywisty – był fakt, że ganimedzi odwiedzili Ziemię. Na pokładzie statku ganimedów znaleziono między innymi kolekcję okazów zwierząt, jakich oko ludzkie nigdy nie oglądało – całe spektrum przyrody ożywionej Ziemi z okresu oligocenu i wczesnego miocenu. Część tych próbek przechowała się dobrze zakonserwowana w puszkach, inne okazy – sądząc po zachowanych śladach – w czasie katastrofy statku były żywe; trzymano je w klatkach.
W czasie gdy dokonano tego odkrycia, na orbicie okołoksiężycowej montowano właśnie siedem statków, które miały polecieć na Jowisza jako piąta z kolei misja badawcza. Po otrzymaniu sensacyjnej wiadomości, do załogi misji dokooptowano specjalną ekipę uczonych, pragnących zgłębić tajemnicę ganimedów.
Mający blisko dwa kilometry długości statek komandorski Piątej Misji Jowiszowej okrążał Ganimedesa w odległości trzech tysięcy kilometrów. Na pokładzie pracował komputerowy system przetwarzania danych. Wyniki przesyłano za pomocą lasera do odbiornika Bazy Głównej na Ganimedesie, skąd za pośrednictwem łańcucha stacji przekaźnikowych sygnał kierowany był dalej na północ. W ciągu kilku milionowych części sekundy komputery Bazy Nadszybia, położonej o tysiąc kilometrów na północ od Bazy Głównej, dekodowały sygnał i wyświetlały dane na ekranie salki konferencyjnej Laboratorium Biologicznego. W tej chwili ukazał się skomplikowany układ symboli, przy pomocy których w genetyce ujmuje się wewnętrzną strukturę chromosomów. Pięcioro ludzi ścieśnionych przy stoliku z napięciem wpatrywało się w obraz.
– Oto on. Przyjrzyjcie mu się dokładnie.
Mężczyzna, który to mówił, był wysoki, chudy i łysy. Miał na sobie biały kitel roboczy, a na nosie staromodne okulary w złotej oprawie. Stał z boku ekranu, wskazując jedną ręką schemat, a drugą szarpiąc nerwowo klapę marynarki. Profesor Christian Danchekker z Wydziału Badań Organizmów Żywych Sił Kosmicznych ONZ był szefem zespołu uczonych, którzy przybyli na Ganimedesa celem zbadania wczesnych ziemskich zwierząt, odnalezionych na statku ganimedów. Po chwili milczenia Danchekker jeszcze raz podsumował problem, który omawiali od godziny.
– Mam nadzieję – mówił – iż większość z was zdaje sobie sprawę, że schemat ten przedstawia układ molekularny, charakterystyczny dla budowy enzymu. Ten sam typ enzymu występuje w próbkach tkanek wielu gatunków, które do tej pory przebadano w laboratoriach misji J4. Powtarzam: wielu gatunków... różnych gatunków... – tu Danchekker, trzymając obu rękami klapy marynarki, spojrzał wyczekująco na słuchaczy, po czym zniżył głos prawie do szeptu: – Tymczasem u żadnego z istniejących gatunków zwierząt ziemskich nie odkryto niczego choćby w najmniejszym stopniu przypominającego ten enzym. I w tym właśnie tkwi sedno problemu.
Paul Carpenter, najmłodszy uczestnik narady, blondyn o świeżej cerze, rozkładając ręce i spoglądając kolejno na siedzących obok towarzyszy, powiedział prosto z mostu:
– Nie widzę tu żadnego problemu. Ten enzym znaleziono w tkankach organizmów żyjących dwadzieścia pięć milionów lat temu, tak?
– Tak – skinęła głową siedząca naprzeciw niego Sandy Holmes.
– A więc w ciągu tych dwudziestu pięciu milionów lat enzym zniknął w procesie mutacji. Wszystko się zmienia, także enzymy. Szczepy pochodne od tego enzymu istnieją zapewne i dziś, ale po prostu w niczym go już nie przypominają... Nie? Nie mam racji? – spytał, widząc wyraz twarzy Danchekkera.
Profesor westchnął jak człowiek okazujący anielską cierpliwość wobec ignorancji.
– Mówiliśmy już o tym, Paul – podkreślił. – Tak mi się przynajmniej zdawało. Zrekapitulujmy: w ciągu ostatnich dwudziestu lat enzymologia zrobiła ogromne postępy. Skatalogowano i opisano praktycznie każdy enzym występujący w organizmach żywych, lecz z niczym podobnym do tej pory się nie zetknęliśmy.
– Nie chciałbym się sprzeczać – nie dawał za wygraną Carpenter – ale to niezupełnie prawda. O ile się nie mylę, rok czy dwa lata temu w katalogu pojawiły się nowe typy enzymów. Schneider i Grossmann z Sao Paulo odkryli serię P273B wraz z pochodnymi... a w Anglii Braddock...
– Ale to zupełnie co innego – przerwał Danchekker. – Owszem, odkryto nowe szczepy, ale należą one do standardowych rodzin enzymów. Odznaczają się cechami, jakie występują u pokrewnych, znanych nam już grup. A ten – wskazał na ekran – jest kompletnie nowy. Według mnie należy do zupełnie nowej klasy, której jest jedynym przedstawicielem. Nigdy dotąd w metabolizmie żadnej ze znanych nam form życia nie wystąpiło nic podobnego – zakończył i powiódł spojrzeniem po twarzach kolegów.
Po chwili podjął przerwany wątek:
– Każdy gatunek zwierząt poznany przez człowieka należy do jakiejś rodziny, jest spokrewniony z innymi gatunkami, ma określonych przodków. Podobnie ma się rzecz, gdy chodzi o mikrostrukturę. Z doświadczenia możemy powiedzieć, że nawet jeśli ten enzym ma dwadzieścia pięć milionów lat, powinien dać się sklasyfikować w ramach istniejących dziś typów. A my tymczasem nie możemy tego zrobić. Według mnie wskazuje to na coś zdecydowanie nietypowego.
Wolfgang Fichter, jeden ze starszych biologów ekipy Danchekkera, patrzył sceptycznie na ekran, trąc podbródek.
– Zgadzam się, że to mało prawdopodobne, Chris – powiedział. – Ale czy jesteś pewien, że to niemożliwe? Po upływie dwudziestu pięciu milionów lat... Wpływ środowiska mógł przecież doprowadzić do tak wielkiej mutacji, że nie potrafimy dziś rozpoznać potomków tego enzymu. Czy ja wiem, może jakaś zasadnicza zmiana diety albo coś w tym rodzaju...
Danchekker potrząsnął głową.
– Nie – rzekł z przekonaniem. – Powtarzam, że to niemożliwe. Po pierwsze – mówił, wyliczając argumenty na palcach – nawet gdyby uległ mutacji, potrafilibyśmy odtworzyć cechy charakterystyczne rodziny, tak jak potrafimy określić podstawowe cechy, powiedzmy, kręgowców. A tu nie potrafimy tego zrobić. Po drugie: gdyby zjawisko to miało miejsce tylko u przedstawiciela jednego gatunku oligoceńskiego, to byłbym skłonny przyjąć, że enzym uległ mutacji, dając początek wielu nowym, znanym współcześnie szczepom. Innymi słowy, enzym ten byłby przodkiem kilku współczesnych rodzin enzymów. W takim wypadku mutacja byłaby tak daleko posunięta, że uległyby zatarciu podobieństwa między przodkiem i formami pochodnymi. Ale tak nie jest. Enzym ten odkryliśmy u wielu nie spokrewnionych ze sobą oligoceńskich form zwierzęcych. Gdyby przyjąć twoją interpretację, trzeba by założyć, że ten sam nieprawdopodobny proces powtórzył się wielokrotnie i niezależnie od siebie, a w dodatku w tym samym czasie. Nie, to po prostu niemożliwe.
– Ale... – zaczął Carpenter, lecz Danchekker nie dał mu dojść do słowa.
– Po trzecie: żadne ze współczesnych zwierząt nie posiada tego enzymu i wszystkie świetnie dają sobie bez niego radę. Wiele z nich pochodzi od form oligoceńskich, których próbki znaleźliśmy na statku. Spośród tych potomków jedne grupy podlegały dużym mutacjom, dostosowując się do zmiany pożywienia i środowiska, podczas gdy w innych grupach ewolucja była bardzo powolna i współczesne formy niewiele się różnią od swych oligoceńskich przodków. Dokonaliśmy drobiazgowego porównania procesów mikrochemicznych organizmów odnalezionych na statku i potomków tego samego przodka. Wyniki były takie, jak się spodziewaliśmy: zmiany są niewielkie, pokrewieństwo wyraźne. Wszystkie funkcje struktury mikrochemicznej wykryte u przodków występują także – czasem w lekko zmodyfikowanej formie – u ich dzisiejszych potomków. Dwadzieścia pięć milionów lat to jednak niewiele w procesie ewolucji – dodał, rzucając spojrzenie Fichterowi. Uczeni milczeli, a Danchekker perorował dalej:
– Ale w każdym przypadku był jeden wyjątek: ten właśnie enzym. Jest oczywiste, że gdyby występował u przodka, z łatwością odkrylibyśmy go u dzisiejszych form pochodnych. Tymczasem wszystkie badania dają negatywny wynik. Konkluzja: coś takiego nie mogło się zdarzyć, ale się zdarzyło.
Po tych słowach nastąpiła chwila ciszy, którą przerwała wreszcie Sandy Holmes.
– Przypuśćmy, że chodzi tu jednak o radykalną mutację, tylko w odwrotnym kierunku – odezwała się niepewnie.
Danchekker spojrzał na nią, marszcząc czoło, a Henri Rousson, drugi biolog, siedzący obok Carpentera, spytał: – Co to znaczy „w odwrotnym kierunku”?
– Jak wiemy, wszystkie zwierzęta znalezione na statku przebywały na Minerwie – zaczęła tłumaczyć Sandy. – Kto wie, może nawet przyszły tam na świat z rodziców przywiezionych z Ziemi przez ganimedów. Przypuśćmy, że jakiś element środowiska na Minerwie spowodował mutację, której wynikiem jest ten właśnie enzym. To by wyjaśniało, dlaczego żaden gatunek zwierząt wśród żyjących obecnie na Ziemi nie ma go w swym garniturze mikrochemicznym. Po prostu nigdy nie były na Minerwie, podobnie jak ich przodkowie.
– Nie kijem go, to pałką – mruknął Fichter, kręcąc głową.
– Nie rozumiem – ...
riochin