Na kolanach + epilog.docx

(114 KB) Pobierz

NA KOLANACH

Tytuł: On One’s Knees

Tłumacz: Kaczalka

Autor i link do oryginału: autorka nie życzy sobie podawania linków i swojego nicka

Beta: Donnie

Zgoda: jest pod podanym wyżej warunkiem

Rating: NC-17

Ostrzeżenia: dosadny język, niekoniecznie „szczęśliwy” happy end

Kanon: zgodność ze wszystkimi częściami, epilog niewykluczony

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Piątek, 20 września 2004, godzina 23:34

 

Sprawdziłem różdżkę. Zostało mi piętnaście zaklęć. Kurwa. Tylko piętnaście do końca miesiąca! A jesień w tym roku przyszła wyjątkowo wcześnie, co oznaczało, że musiałem wybierać pomiędzy ogrzewaniem mieszkania a zużywaniem miesięcznego przydziału magii na wykonanie najuciążliwszych prac w redakcji „Proroka Codziennego”.

Zacisnąłem mocno usta, aby zdusić cisnące się na nie kolejne przekleństwo, gdy pomyślałem o dziesiątkach koszy na śmieci, czekających ciągle na opróżnienie i hektarach podłóg, które musiałem jeszcze pozamiatać. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowałem tej pracy. Cztery lata, które spędziłem w Azkabanie, nie osłabiły niczyjej pamięci. Złożyłem nie mniej niż dwadzieścia podań, z szesnastu miejsc potencjalni pracodawcy wyrzucili mnie osobiście, w czterech pozostałych posłużyli się w tym celu psami.

To nie mój problem, Malfoy — zaszczebiotał radośnie Weasley, kiedy wróciłem do jego biura z pustymi rękami i obandażowanym po ugryzieniu przedramieniem. — Podstawą twojego zwolnienia warunkowego jest, że masz dostarczyć dowód zatrudnienia w terminie nie dłuższym niż dwa tygodnie od wyjścia z więzienia. Widocznie problem tkwi w twoim nastawieniu, na co z pewnością doskonałym lekarstwem będzie kolejne sześć miesięcy w Azkabanie. Nie starasz się wystarczająco.

Tak, nie staram się wystarczająco. Typowy, leniwy śmierciożerca, który tylko marzy, aby wrócić do swojej luksusowej celi.

Kiedy pojawiłem się następnego dnia z dokumentem potwierdzającym zatrudnienie mnie przez Hugona Greengrassa (dzięki ci, człowieku!), rozczarowanie Weasleya było tak oczywiste, iż praktycznie oczekiwałem, że dostanie ataku apopleksji z czystej frustracji. Ale potem przeczytał, że dostałem posadę nocnego stróża w redakcji „Proroka” z głodową pensją i nie czeka mnie los lepszy niż dobrze traktowanego skrzata.

Odpowiednia praca dla takiej fretki-palanta jak ty — roześmiał się. Jeżeli nie mógł odesłać mnie do Azkabanu, chciał mieć chociaż pewność, że moje życie stanie się piekłem na ziemi.

Jeszcze tylko podłoga na jednym piętrze i mam weekend. Niech to szlag, kolana tak bardzo bolały mnie dziś wieczorem. Wspierając się na miotle jak na lasce, aby choć trochę odciążyć nogi, obszedłem pomieszczenia. Każdy kosz na śmieci był pusty, podłoga wokół wszystkich biurek czysta. Większość pracowników nie zadawała sobie nawet trudu, aby niepotrzebne papiery wyrzucać w odpowiednie miejsce, upuszczali je po prostu na parkiet. Niech śmierciożerca sprząta. Co właśnie robiłem. Bo na tym polegała moja praca.

I do tego ta cipa Brown. Według niej świetnym sposobem na zabawę było wysyłanie każdemu liścików napełnionych brokatem tylko po to, żebym ja miał więcej zamiatania. Idiotka prowadziła rubrykę z poradami, które zawsze były kompletnie do kitu. To wprost nie do uwierzenia, jak wielu ludziom spieprzyła życie swoimi durnymi pomysłami.

Jedno z moich kolan całkowicie zesztywniało. Zatrzymałem się, aby je rozmasować.

No dalej, cholero! Ruszaj się! — błagałem. Byłem dość oszczędny z maścią, chcąc, żeby wystarczyła mi jeszcze na kilka dni. W chwili, kiedy zmieniła się pogoda, Chalmers prawdopodobnie zachichotał z radości, wiedząc, jaki będę z tego powodu zirytowany. Nie oszukuj się, Draco. Jeśli tylko uda mi się wstać z łóżka, jutro po południu odwiedzę aptekę tego zboczeńca, bez słowa podając mu pusty słoiczek po lekarstwie. A on, ta mała, łysa ropucha, obliże usta, ręce zatrzęsą mu się w oczekiwaniu, a potem powie piskliwym głosem:

Och, panie Malfoy, oczekiwałem pana. Dokończymy nasze interesy na zapleczu?

Tylko raz, jeden jedyny raz w życiu chciałbym odpowiedzieć mu głośno, tak, żeby wszyscy usłyszeli:

Absolutnie nie, ty pierdolony kryptopedale. Co powiesz na obciąganie tutaj? Obaj wiemy, że nie mam pieniędzy, aby zapłacić ci za maść, a bez niej nie dam rady chodzić. Skoro moje usta na twoim kutasie są walutą, rozpinaj spodnie tu i teraz.

Ostatnia wizyta w Świętym Mungu sprawiła, że zapałałem patologiczną nienawiścią do uzdrowicieli, którzy poskładali mnie z powrotem do kupy tylko po to, abym mógł wziąć udział w procesie. Ironia całej sytuacji jakoś im umknęła. Bycie po przegranej stronie oznacza, że otoczeniu wolno przymknąć oko na starą zasadę, iż nie rzuca się nikomu przekleństwa w plecy. Miałem cholerne szczęście, że nikt mnie nie zabił, choć szczerze mówiąc, jeśli tak by się stało, czy mógłbym kogokolwiek winić? Gdyby to moja rodzina została skrzywdzona przez tego szaleńca w sposób, w jaki dostało się od niego innym... och, chwileczkę! Sam fakt znalezienia się po jego stronie oznaczał krzywdę. Biorąc pod uwagę, że w szpitalu wyleczono mnie ze skutków zaklęć, jakimi oberwałem od stronników Pottera, poważnie podejrzewałem, że moje męczarnie w ciągu kolejnych tygodni były czymś odrobinę więcej niż zwykłym rewanżem.

Śmierciożerca cierpi? Cóż, taki ból to jeszcze nic. Przetrzymajmy go kolejne dwadzieścia minut. Tak, tak, może i jestem paranoidalny, ale dla Malfoya oznacza to tylko inny sposób powiedzenia „rozsądny”. Wolałem ssać kutasa Chalmersa, niż tam wrócić i niech to będzie miarą, jak bardzo tego miejsca nienawidziłem.

Moje kolano wreszcie ożyło, więc dokuśtykałem do biurka Brown, otoczonego małymi stosami fioletowego brokatu. Mamrocząc pod nosem „suka, suka, suka” zamiotłem wszystko i usiadłem, żeby odpocząć, poczytać dzisiejsze listy i uraczyć się moją codzienną porcją śmiechu. Uwielbiałem to. Jedyna rzecz bardziej żałosna od problemów tych ludzi to porady, jakimi karmiła ich Brown. A fakt, że jeszcze jej za to dobrze płacili, był więcej niż irytujący.

Początkowo czytałem dla zabawy, ponieważ rozrywka była czymś, co teraz praktycznie dla mnie nie istniało — zastąpiła ją gorzka ironia — i nauczyłem się czerpać przyjemność, skąd tylko się dało. Jednak po kilku tygodniach zacząłem odpisywać tym, którym Brown jeszcze nie zdążyła. Częściowo dla żartu, a częściowo dlatego, że poza listami do matki stanowiło to dla mnie jedyną możliwość wyrażenia siebie. Skrajne poniżenie dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu nigdy nie było moją mocną stroną, dlatego w pisanych przez siebie odpowiedziach zawierałem stuprocentowego Draco Malfoya.

Dzisiejsza ofiara wcale nie okazała się mniej histeryczna:

 

Droga Lavie,

mój chłopak mówi, że jestem krową. Co może mieć na myśli?

Zaryczana mieszkanka Manchesteru

 

Brown odpowiedziała w typowy dla siebie sposób:

 

Droga mieszkanko Manchesteru...

 

Początkowo napisała Droga Zaryczana, co potem wykreśliła. Merlinie, ratuj mnie przed idiotami tego świata.

 

Ty i Twój chłopak macie problemy z komunikacją. Poproś, aby usiadł obok Ciebie i spójrzcie sobie prosto w oczy. Nie pozwól mu wymigać się od rozmowy.

 

W tym miejscu Brown wstawiła swoje logo, małe serduszko. Kierowany nagłą potrzebą wydałem z siebie dźwięk imitujący odgłos wymiotów.

 

Nie spuszczając z niego wzroku, powiedz: „Kochanie, nie umiemy się dogadać. Co dokładnie masz na myśli, nazywając mnie w ten sposób? Co znaczy słowo krowa, kiedy odnosisz je do mnie?” Zapewniam Cię, że gdy tylko znajdziecie nić porozumienia, Twój związek zyska dużo solidniejsze podstawy. Proszę, daj znać, jak przebiegła rozmowa. Zależy mi na tym.

Mnóstwo serdecznych pocałunków,

Lavie

 

Głupia suka. Zmiąłem kartkę z tymi bzdurami i wyrzuciłem ją. Nie tylko odpisywałem w imieniu Brown osobom, które pozostawiała bez odpowiedzi, ale ostatnio zacząłem też karmić kosz na śmieci tą częścią listów jej produkcji, które nie zdążyły jeszcze zostać wysłane, zastępując je własnymi. Dzisiejszą porcję wypocin do porannego wydania gazety Brown oddała już elfom obsługującym drukarnię. Odpowiedź, którą zacząłem pisać, była jedną z przesyłanych adresatom bezpośrednio.

 

Droga przedstawicielko cielęcej bezradności,

to, co kryje się za tymi słowami, oznacza, że wkurzasz go niemiłosiernie i że ma zamiar Cię rzucić. Bądź tą, która śmieje się ostatnia, wykopując tyłek tego drania na ulicę, i to jak najszybciej, zwracając się przy tym do niego następująco: „Obraziłeś mnie ostatni raz, ty niepotrafiący się wysłowić cymbale. Drzwi do tej obory są dla ciebie zamknięte”. A gdy wywalisz go już na zbity pysk, popracuj nad szacunkiem do samej siebie. Przestań być magnesem dla skończonych dupków.

Pozdrawiam,

Lavender

 

Jako premię dorysowałem przekreślone ukośnie kółko z napisem „dupek” w środku.

Komunikacja? Z mężczyzną, który nazywa ją krową? Sensowniejsze byłoby przeklęcie jego jaj. O czym Brown myślała? Oczywiście autorka listu prawdopodobnie jest krową, ale dlaczego ma znosić zniewagi tego idioty? Jeśli musisz kogoś obrażać, to przynajmniej wysil się na coś więcej niż pięcioliterowe słowo. Już taka lafirynda ma ich dziewięć.

Kolejny list zdecydowanie różnił się od bzdur, które zwykle wpadały przez pocztowe okienko nad drzwiami.

 

Droga Lavie,

jestem dwudziestokilkuletnim mężczyzną. Wziąłem ślub w dość młodym wieku, a kobieta, z którą się ożeniłem, to cudowna osoba. Chciałaby powiększyć rodzinę, jednak na razie zniechęcam ją do tego pomysłu, przez co dochodzi między nami do ostrych kłótni. Mam wszystko, o czym myślałem, że jest mi potrzebne do szczęścia. Miły dom, wspaniałą pracę, fantastyczną żonę. Sprawy układają się świetnie. Aby być uczciwym, muszę przyznać, że myśl o takim właśnie życiu pozwoliła mi przetrwać wojnę. Pragnę dzieci, ale ostatnio zacząłem podejrzewać, że chyba czuję pociąg do mężczyzn i okropnie mnie to przeraża. Czy powinienem ulec żonie? Przed ślubem nie miałem wielu doświadczeń seksualnych i zastanawiam się, czy to tylko zwyczajna ciekawość. Bo sama ciekawość nie oznacza jeszcze, że jestem gejem, prawda?

Zasmucony

 

Brown nie odpowiedziała na ten list, co wcale mnie nie zaskoczyło. Wszystko poza problemami młodych kobiet próbujących złowić w sidła przyszłych małżonków wykraczało poza jej możliwości intelektualne. Obsesyjnie myślała tylko o tym jednym. Prawdopodobnie rano wręczy list swojej asystentce, babie równie beznadziejnej i pozbawionej mózgu jak ona sama, która prawie na pewno także nie będzie potrafiła udzielić temu biednemu, żałosnemu idiocie należnej mu rady.

Ale ja potrafiłem.

 

Drogi Zasmucony,

czyś Ty kompletnie oszalał? Proszę, nie decyduj się na dzieci, jeżeli masz choćby najmniejsze podejrzenie, że jesteś homoseksualny. Nie, jeśli Twoja żona ma coś przeciwko dzieleniu się Twoim penisem. Z innymi mężczyznami. Wyjdź z domu, poszukaj faceta, który obliże się na widok Twojego tyłka i złóż mu propozycję. To nie tak trudne jak numerologia. Jeśli ręka kolesia na Twoim kutasie sprawi, że zaczniesz krzyczeć: „Obciągnij mi natychmiast, bo inaczej cię zabiję!” zamiast z przerażeniem wzywać aurorów, uważam, że sprawa stanie się oczywista. Zakładam, że Ty i Twoja żona macie coś w rodzaju niepisanej umowy o dotrzymywaniu wierności. Do diabła z tym. Dużo lepiej będzie, jeśli okażesz się wobec niej „niewierny” teraz, niż gdybyś za dziesięć lat zaczął wymykać się do Londynu, aby podrywać gejów w barach w ramach serii jednorazowych numerków, bo seks z nią niczym nie różni się od pieprzenia butelki po mleku.

Być może jesteś jedynie ciekawy, biorąc pod uwagę, jak mało seksualnego doświadczenia zdobyłeś przed ślubem...

 

Założyłem, że był to jego sposób na określenie obmacywanek z żoną, czyli jedynej ich aktywności na tym polu aż do nocy poślubnej.

 

...ale równie dobrze możesz być homoseksualistą. Jeśli kochasz swoją żonę, zrób jej tę przysługę i dowiedz się dokładnie, czego pragniesz. Ona jest teraz wystarczająco młoda, aby urządzić sobie życie z kimś jeszcze. Co się stanie w innym przypadku? Zaprzeczając swojej orientacji teraz i przyznając się do niej, gdy żona będzie miała czterdzieści pięć lat, z pewnością zagwarantujesz sobie co najmniej trzy zaklęcia kastrujące, które wyśle w Twoim kierunku. A ja wcale bym jej za to nie winiła.

Pozdrawiam,

Lavender

 

Odpowiedź Brown z pewnością byłaby jakimś histerycznym, długim kazaniem na temat świętości małżeństwa i serią zawoalowanych aluzji, iż naszą rolą na tym świecie jest płodzenie dzieci, które kiedyś tam również wezmą ślub. Podejrzewałem, że brała łapówki od organizatorów przyjęć weselnych i sprzedawców artykułów dla niemowląt, ponieważ wszystkie jej porady ograniczały się do kierowania ludzi do kościelnej nawy lub na szpitalny oddział położniczy.

Ach, dosyć tego dobrego. Grzesznicy nie zasługują na odpoczynek, czas wracać do pracy. Włożyłem list do koperty i razem z poprzednim wrzuciłem do pocztowego zsypu, aby sowy mogły je rano odebrać i roznieść do adresatów, po czym ponownie zabrałem się za zamiatanie.

Biedny skubaniec. Współczułem mu. Sam nigdy nie miałem żadnych wątpliwości, co lubię. Gdyby wojna wszystkiego nie spieprzyła, oczywiście uszanowałbym świętą tradycję i ożenił się, by zapewnić kontynuację mojego rodu. Oboje z Pansy doskonale się w tej kwestii dogadaliśmy. Ona zostałaby panią Malfoy, a ja wypełniłbym swój obowiązek względem rodziny, po czym wypuściłbym się w miasto i robił dokładnie to, co odradzałem Panu Zasmuconemu i Żałosnemu Idiocie, czyli wyruszał na podryw do gejowskich barów przy każdej nadarzającej się okazji. Przynajmniej ta jedna dobra rzecz wynikła z całkowitej konfiskaty dóbr Malfoyów przez ministerstwo — wolno mi było pieprzyć, kogo chciałem. Nie pozostało nic, co mogłem odziedziczyć, więc odpadła także konieczność zawierania małżeństwa. Chociaż ciągle nie pogodziłem się z myślą, że na mnie ród się skończy, musiałem przyznać, iż wszelkie perspektywy urwały się wraz ze śmiercią Pansy.

Kochana Pansy. Jej gardłowy śmiech i zawsze cięty dowcip...

Gdybym nie myślał o Pansy, nie potknąłbym się o kosz na śmieci. Nie uderzyłbym głową o stojące przede mną biurko. I nie skończyłbym w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu.

 

Sobota, 21 września 2004, godzina 7:34

 

Pomimo bólu i przytłaczającego uczucia oderwania od rzeczywistości, gdy tylko się ocknąłem, od razu wiedziałem, gdzie jestem. Przejmująca, ohydna woń środków odkażających i swędzenie w koniuszkach palców z powodu nadmiernie wykrochmalonej pościeli musiały oznaczać Świętego Munga.

W głowie mi łomotało, a gdy upadałem, musiałem wylądować na prawym kolanie, bo teraz bolało jak jasna cholera. Kombinacja krochmalu i pozostałości po zaklęciu dezynfekującym posiały zamęt w moich zatokach. Kichnąłem, przez co wszystko zabolało mnie milion razy bardziej. Nie wiedziałem, czy złapać się za kolano czy głowę.

Nie śpi pan, panie Malfoy? — zapytał surowy głos. — Jeśli chce pan wymiotować, proszę zrobić to teraz. — Otworzyłem powoli oczy. Nade mną stała pielęgniarka, przyciskając jedną ręką do brzucha basen tak mocno, że pobielały jej kłykcie. — Nie mam ochoty zmieniać pościeli.

Biorąc pod uwagę wyraz jej twarzy i brutalny uścisk dłoni, z pewnością śmierciożercy zabili w czasie wojny kogoś z jej bliskich i teraz potrzebowała tylko niewielkiego pretekstu, aby stłuc mnie tym basenem na krwawą miazgę. Rzygowiny na pościeli z pewnością by wystarczyły. Nie patrzyła na moją twarz, tylko na przedramię. Na Mroczny Znak.

Schowałem naznaczona rękę pod kołdrę i odprawiłem ją machnięciem drugiej. Zamknąłem oczy.

Niech pan nie zasypia — warknęła. — Uzdrowiciel musi wykonać powtórne badania. Podejrzewa, że ma pan wstrząśnienie mózgu.

Zapewne medyk miał rację. W Azkabanie pobito mnie kilka razy i dokładnie taki sam rodzaj bólu i zawrotów głowy czułem, gdy jeden z aurorów rozbił na niej krzesło. Uniosłem powieki.

Już mnie badano? — wychrypiałem.

Tak, zaraz jak pana przynieśli. Nie istniało jednak zagrożenie życia, a uzdrowiciela wezwano do innego przypadku. Przyjdzie tu niedługo. To była pracowita noc — dodała z pogardą, odpowiadając na moje niezadane pytanie. — Zawsze jesteśmy zbyt zajęci, aby leczyć takich jak pan.

Jasne — mruknąłem. — Każdego, ale nie...

Malfoy — powiedział Potter, wchodząc do sali.

Oczywiście, jakże by inaczej. Nie zmienił się dużo. Nadal był za chudy, lekarski kitel wisiał mu na ramionach. Bliznę, ciągle widoczną, częściowo skrywały ciemne, zmierzwione włosy, które zaczynały już siwieć. Jedyną różnicę stanowił brak tak charakterystycznych dla niego okularów. Miłość „Proroka” do jego osoby nie przeminęła aż do dzisiaj. Nie upłynęło nawet sześć dni od mojego wyjścia z Azkabanu, a już wiedziałem, że ożenił się z Weasleyówną tuż po moim aresztowaniu. W tym roku kończył staż w Świętym Mungu, a ona grała jako szukająca dla Harpii z Holyhead. Mieszkali w Hogsmeade i mieli labradora o imieniu Plotka.

Podczas gdy ja gniłem w więzieniu — a mój wybór kariery ograniczał się do podejmowania decyzji, czy głodować, czy obciągnąć kutasy kilku gnojkom — on postanowił zostać uzdrowicielem. Żałosne i całkowicie przewidywalne. Fanatyczna potrzeba Pottera, aby ratować ludzi, znalazła swoje codzienne, naturalne ujście w leczeniu.

Podszedł do mojego łóżka i wyciągnął rękę ze swobodą kogoś, kto robi to dziesiątki razy dziennie. Potrząsnąłem nią krótko, w duchu śmiejąc się z ironii losu. Minęło trzynaście lat, z czego cztery spędzone przeze mnie w więziennej celi, zanim nadeszła chwila, w której Potter uścisnął mi dłoń.

Ktoś w „Proroku” znalazł cię nieprzytomnego na podłodze. Założył, że jesteś pijany...

Nie byłem pijany! — krzyknąłem. Chryste, wszystko, czego potrzebowałem, to żeby mnie zwolnili przez kogoś rozsiewającego pogłoski, że upijam się w pracy.

Nie panikuj. Kiedy cię obrócił, zobaczył na twojej skroni siniaka. Potknąłeś się i uderzyłeś w głowę, prawda? — Głos Pottera był chłodny, profesjonalny i beznamiętny. Nikt, kto by nas słuchał, nie powiedziałby, że znaliśmy się (i nienawidziliśmy) od trzynastu lat. Wziąłem głęboki oddech, opanowując przerażenie. Wszystko w porządku. Wiedzą, że nie byłem pijany.

Najwidoczniej. Pamiętam kolizję z koszem na śmieci i nic poza tym.

Usiądź — nakazał Potter. — Cholera, Malfoy, jesteś kompletną ruiną. Co ci się stało w szyję?

Goliłem się — wyjaśniłem.

Musisz sobie odświeżyć, jak się poprawnie rzuca takie zaklęcia. Wyglądasz, jakbyś robił to kosą. Z zamkniętymi oczami.

I tak też się czułem. Używałem zwykłej mugolskiej brzytwy, bo nie mogłem sobie pozwolić na marnowanie cennego miesięcznego przydziału magii. Goląc się dziś po południu, miałem ręce tak zesztywniałe z zimna, że jakakolwiek precyzja pozostawała w sferze moich marzeń.

Proszę. — Potter uzdrowił ranę lekkim machnięciem dłoni. — Podążaj wzrokiem za czubkiem mojej różdżki.

Odkąd się spotkaliśmy, nie istniało między nami nic poza stale podsycanym gniewem. Zignorowałem to jednak — im bardziej będę ugodowy, tym szybciej wrócę do domu. Posłuchałem, starając się nie jęczeć z wysiłku, gdy śledziłem oczami końcówkę różdżki Pottera, poruszającej się tam i z powrotem w polu mojego widzenia. Po chwili Potter stuknął mnie lekko jej czubkiem w czoło i dudniący łomot pod czaszką ucichł.

Niezbyt mocne wstrząśnienie mózgu, nic, czego nie wyleczy kilka dni w łóżku. Accio notatnik. — Sztywna podkładka z przypiętymi do niej kartkami przepłynęła przez drzwi. Potter napisał kilka słów na małym kawałku pergaminu. — To zwolnienie z pracy. Co robisz w „Proroku”?

Jestem nocnym stróżem. I sprzątam bałagan po innych ludziach.

Na plus Potterowi można policzyć, że nie roześmiał się i próbował ukryć zaskoczenie.

Och, hmm... Zostań w domu przez tydzień.

To było niemożliwe. Nie pracuję, nie zarabiam.

Jasne — zgodziłem się jednak i wziąłem oferowany świstek.

Coś jeszcze ci dokucza? Jestem tu już od dwunastu godzin, a przed wyjściem muszę zająć się przypadkiem zawału serca i zapalenia płuc. Jeśli czujesz się dobrze, możesz iść.

Wyciągnął rękę na pożegnanie. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, to znosić jego obecność dłużej niż to konieczne, ale skoro już tu byłem, równie dobrze mogłem skorzystać z jego wiedzy i odsunąć w czasie comiesięczne obciąganie Chalmersowi. Poza tym zdecydowanie wolałem przełknąć swoją dumę niż spermę tego zboczeńca.

Cholernie bolą mnie kolana, zwłaszcza prawe. Musiałem na nie upaść. — Potter nie powiedział ani słowa, jedynie zacisnął wargi. Powstrzymałem cisnącą mi się na usta niegrzeczną ripostę i w zamian, z nadzieją, że brzmi to w miarę uprzejmie, wydusiłem: — Proszę.

Spuść nogi poza krawędź łóżka i pomachaj nimi — polecił z wyraźnym przekazem „zróbmy to i miejmy jak najszybciej za sobą”. Skrzywiłem się z bólu, przekręcając na materacu. Potter zacisnął wargi jeszcze mocniej.

Nie udaję, ty pieprzony gnojku — warknąłem.

Jasne — odwarknął Potter i dodał pod nosem coś, co brzmiało jak „hipogryf”. Szybko i pobieżnie machnął różdżką nad moimi kolanami. A potem machnął jeszcze raz. I jeszcze raz. — Siostro Swift! — zawołał i kobieta, która przed chwilą tak jawnie okazała mi swoją nienawiść, wsunęła głowę przez drzwi. — Bardzo proszę, przekaż Vickery’emu, żeby zajął się pacjentem z zawałem, a Sauders niech obejrzy tego z piątki.

Jest pan pewien, panie Potter? — zapytała pielęgniarka, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Oczywiście, siostro. Dziękuję — dodał rozkojarzonym głosem, nie przestając kreślić nad moimi kolanami skomplikowanego wzoru.

Pieprz się — mruknąłem do niej prawie bezgłośnie, gdy jej głowa znikała.

Słyszałem to, Malfoy. Powstrzymaj się przed obrażaniem moich pracowników. Nie wykopałem stąd jeszcze twojej niewychowanej dupy tylko dlatego, że faktycznie nie udajesz. Masz poważnie uszkodzone kolana, nie tylko z powodu wczorajszego upadku. To rozległe zapalenie stawów. Jak ty w ogóle możesz chodzić?

Z trudem — przyznałem, czując całkowicie dziecinną satysfakcję z tego swoistego usprawiedliwienia. — Cały czas bolą jak cholera.

A teraz lepiej? — Różdżka Pottera wykonała nade mną serię skomplikowanych ruchów. Och, Jezu Chryste! Pierwszy raz od czterech lat ból minął. Jedyne, co byłem w stanie robić, to patrzeć na Pottera bez słowa. — Lepiej? — zapytał ponownie. Przytaknąłem. — Obawiam się, że to tylko tymczasowe. Dopiero po kilkumiesięcznej kuracji odzyskasz jako takie zdrowie. Wyślij mi sowę z prośbą o termin spotkania w przyszłym tygodniu.

Jasne — skłamałem.

Dobrze — odpowiedział Potter, nadal poruszając różdżką. W dalszym ciągu brzmiał jak półgłówek, chociaż była to raczej pozostałość z dzieciństwa, a nie dowód niekompetencji, jeśli moje wdzięczne kolana mogły o czymś świadczyć. — Jakim sposobem, do diabła, doprowadziłeś je do takiego stanu?

Cóż miałem powiedzieć? I to na tyle bliskiego prawdy, aby go uciszyć? Z pewnością lepiej za mało niż za dużo.

W zimie w Azkabanie panują chłody, Potter — odparłem, starając się zebrać resztki mojego starego sarkazmu.

Spojrzał na mnie.

Miałem wielu pacjentów, którzy siedzieli w więzieniu. Żaden nie chorował na rozległe zapalenie stawów w obu kolanach. Muszę wiedzieć, co się stało, żebym mógł cię odpowiednio leczyć.

Och, kurwa. Niech to szlag. Nie puści mnie, póki mu wszystkiego nie wyjaśnię. Dobra. Jest już dużym chłopcem.

Siedziałem w jednej z najwilgotniejszych cel w całym Azkabanie. Przez dwanaście miesięcy w roku stała w niej woda, z czego przez sześć temperatura podłogi miała kilka stopni poniżej zera. Mógłbym po niej jeździć na łyżwach. Siostra strażnika została zabita przez śmierciożercę. Nie, nie przeze mnie. Prawdopodobnie przez ciotkę Bellę, ale to i tak nie miało znaczenia. Jeśli chciałem dostać trzy posiłki dziennie, przez godzinę musiałem przepraszać go na klęcząco. A potem mu obciągnąć. Nie pozwolił mi zjeść, zanim nie doszedł. Czasami trwało to jak pieprzona wieczność. Wynik: spieprzone kolana.

Szczęka Pottera opadła gdzieś w okolicach słowa „obciągnąć”. Nie zamknął ust, póki nie skończyłem mówić.

Ja... Ja... — wyjąkał i potrząsnął głową.

Nie wierzysz mi? — Nie odpowiedział, a jedynie spojrzał na mnie z tym swoim głupkowatym wyrazem twarzy. Po części oczekiwałem, że rzuci: „Malfoy, pewnie stroisz sobie żarty.” — Strażnik ma pieprzyk na wewnętrznej stronie uda. Jego prawe jądro jest większe od lewego, a kutasik malutki, nie dłuższy niż dziesięć centymetrów. W stanie wzwodu. Możesz sam sprawdzić. Przekonasz się, że nie kłamię. — Mój sztuczny spokój szlag trafił, teraz czułem już tylko wściekłość. — Może nawet pozwoli ci popatrzeć, jak gwałci kolejnego biednego idiotę, nad którym ma władzę. A teraz spadaj uzdrowić swój zawał.

Twarz Potter zrobiła się biała.

Wcale nie byłem zawstydzony swoim wyznaniem. Zdążyłem już przewartościować to, co kiedyś rozumiałem pod pojęciem dumy. Wyznawana przeze mnie w przeszłości zasada, że Malfoy nie obciąga kutasów, których obciągać nie chce, oznaczała, że będę jadł tylko dwa razy w tygodniu (na szczęście weekendowy strażnik wolał cipki), dlatego stworzyłem nowy rodzaj dumy, pozwalający mi zachować dawnego „Draco” we mnie w niezmienionej postaci. Każdą odrażającą rzecz, do jakiej zostałem zmuszony, zrobiłem w imię przetrwania. Co tydzień dostawałem od matki list i za każdym razem, gdy widziałem słowa „Kochany Draco” nakreślone jej pięknym, eleganckim pismem, przypominałem sobie, kim jestem. I to, że jest o co walczyć. Musiałem tylko pamiętać, co oznaczało bycie Malfoyem i że obciąganie czyichś kutasów w niczym tego nie umniejszało.

To właśnie ta kluczowa prawda, mimo seksualnego wykorzystywania, pobić i codziennych upokorzeń, jakoś zachowała mnie przy życiu. Duma oznaczała uklęknięcie i obciągnięcie strażnikowi, gdyż dzięki temu za cztery lata będę mógł wyjść z więzienia. Bo każde obciąganie było jednym obciąganiem bliżej wolności. Ostatniego dnia uśmiechnąłem się do niego. Ponieważ to ja wygrałem. A on pragnął ze wszystkich sił, żebym się wściekł i go zaatakował. Nic nie ucieszyłoby go bardziej, niż posłanie mi Avady w tak zwanej „samoobronie”.

Ta sama duma pozwoli mi przetrwać te nieszczęsne wizyty kontrolne w czasie warunkowego zwolnienia. Ostatnim razem, tuż zanim aportuję się z urzędu, poślę Weasleyowi taki sam uśmiech i pokażę środkowy palec.

I teraz też właśnie duma nakazywała mi opuścić Świętego Munga i wrócić do mieszkania, w którym kolejne dwa dni spędzę z książką w łóżku, nie martwiąc się brudnymi podłogami, koszami pełnymi śmieci, kolanem, które mogło nie wytrzymać do końca zmiany i czy Potter mi wierzy czy nie. Swoją zranioną wrażliwość mógł sobie wsadzić do dupy.

Jak on sobie wyobrażał życie w Azkabanie? Że strażnicy i więźniowie dla zabicia czasu urządzają wspólne wieczorki towarzyskie i turnieje brydża? Uniosłem się z łóżka i stanąłem. Udało mi się to zrobić bez przewracania się i bólu. Kurwa, jak przyjemnie. Rzuciłem szpitalną koszulę na podłogę, sięgnąłem po swoje leżące na krześle ubrania i zacząłem je zakładać. Może uda mi się wyłudzić od Chalmersa dwie porcje maści, jeśli zafunduję mu tak spektakularne obciąganie, od którego pomyśli, że jego kutas przeprowadził się do Francji i popija szampana pod Łukiem Triumfalnym.

Mimo że najchętniej wypadłbym z tego pomieszczenia jak z procy, z powodu urazu głowy cały czas czułem się roztrzęsiony. Wściekłość już odeszła, ale na dążenie do zachowania odrobiny godności wciąż mogłem się zdobyć. Bo na temat dumy i godności nauczyłem się w Azkabanie czegoś jeszcze: wiara czyni cuda.

Nawet nie patrząc na Pottera, naciągnąłem spodnie i zapiąłem pasek, ciągle trzymając wysoko głowę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin