Wolkers Jan - POWRÓT DO OEGSTGEEST - KIK.rtf

(582 KB) Pobierz

Wolkers Jan

POWROT

DO

OEGSTGEEST

 

DREWNIANA RÓŻA

Można by pomyśleć, że to szałas w koronie drzewa albo wnę­trze arki, ów pokój o drewnianych ścianach, w którym ten bro­daty patriarchalny goryl kazał się sfotografować pośród swego potomstwa. Mój ojciec stoi na tym zdjęciu całkiem z boku po prawej stronie. Jest tu jeszcze małym chłopcem. Spogląda naiw­nie w obiektyw, jakby wierzył, że za chwilę naprawdę wyfrunie z. niego ptaszek. Za to po moim wuju Pieterze widać już teraz, że jego córki, gdy w wiele lat później przyjdą do nas w gości, w trakcie modlitwy wybiegną ze śmiechem do ogrodu. Wystraszy­łem się wtedy nie na żarty i pomyślałem, że po „amen” mój oj­ciec jak nic łby im pourywa. Lecz w końcu powiedział tylko: „A to idiotki.” A jednak to właśnie ten bezbożny wuj, gdy mój dziadek umarł i leżał na marach, pocałował go czule w lodowatą twarz. Mój ojciec opowiedział nam o tym z nieco kwaśną miną i dodał: „Nie powiem, żebym nie kochał ojca, ale nigdy bym się na to nie zdobył.” A wuj Louis, na zdjęciu też jeszcze młody chłopak, robi tu taką minę jak później, kiedy po rozwodzie za­mieszkał u nas i chcąc nie chcąc musiał się rozstać z zegarkiem, który mi obiecał. Skupował stare złoto i biżuterię i często trafia­ły mu się przy tym zegarki. Wieczorami pod lampą zrywał cąż- kami złote i srebrne koperty, a nam oddawał mechanizmy. Za każdym razem mówiłem, że szkoda je niszczyć, aż w końcu do­szło do tego, że przyrzekł mi taki zegarek. Zapewne liczył na to, że o wszystkim zapomnę. Każdego wieczora gdy wracał do domu, dopominałem się o swoje, nie popuściłem. W końcu mat-

ka powiedziała mu ze złością: „I po có to obiecywać dziecku ta­kie rzeczy?” No i musiał się szarpnąć. Pewnego razu, gdy w po­koju nie było nikogo, rozsiadł się dostojnie w fotelu i kazał mi podejść, byle nie za blisko. Wyjął z kieszeni wielką pomarańczę

i              podsunął mi ją zachęcająco. „Co wolisz, tę wspaniałą, soczystą jaffę", spytał spoglądając promiennie na pomarańczę, „czy to”, dodał od niechcenia, pokazując zegarek niemal skryty w cieniu na wpół zamkniętej dłoni. „To”, powiedziałem. Nigdy mi tego nie wybaczył. Wsadził pomarańczę do kieszeni i natychmiast wypadł z pokoju. Ale i tak mścił się na mnie, bo zawsze gdy by­łem z nim sam, opowiadał najokropniejsze historie.

Moja ciotka Tres jest rozbrajająco słodka i piękna na tej foto­grafii, ze swoimi czarnymi lokami, wzruszającym wolem na szyi i płomiennymi, czarnymi jak gagat oczami z niemego filmu. Na późniejszych zdjęciach upodabniała się coraz bardziej do Billie Holiday, choć jej skóra była tak przezroczyście biała jak alaba­strowy klosz w naszym sklepie. Warstewka człowieczeństwa spoczywająca światłem na jej twarzy. Tuż przed samą wojną opuściła nagle swoją rodzinę i tułała się miesiącami po całym kraju. Zewsząd słała do domu pieczone kurczęta, konserwy i słodycze dla dzieci. Gdy w końcu ją odnaleziono, trzeba było natychmiast umieścić ją w szpitalu. Odrażająca choroba, która w okresie wylęgania przybrała postać chrześcijańskiej miłości bliźniego, strawiła jej ciało w kilka tygodni.

Kiedy moja matka natknęła się na to zdjęcie między papierzy- skami i dokumentami rodzinnymi, poznałem po jej twarzy, że nie przepadała za tą gromadką. Nic wyraźnego, spostrzegłem to jedynie po jej nosie. Jakby sam z siebie nieco się skrzywił. Czy to z powodu tej bogobojnej małpy w drelichowym garniturze, siedzącej w rozkroku z dzieckiem na każdym kolanie? A może ze względu na tę kobietę, matkę mego ojca, której ręce, nawet spoczywając na najlepszej sukience, pachniały z daleka obiera­niem kartofli. Moja matka z wielkim trudem wydostała od niej mego ojca, ponieważ opiekował się nią po śmierci dziadka. A i tak za każdym razem gdy ojciec wspomina, jak to musiał zosta­wić ją samą, przywołuje jako argument ów tekst z Biblii, gdzie jest powiedziane, że człowiek opuści ojca swego i matkę, a przy­łączy się do żony swej i będą dwoje w jednym ciele.

r

Lecz być może w grę wchodziła także i zazdrość, ponieważ mój ojciec po śmierci swych rodziców sprowadził ich do domu, i to w powiększeniu. Powiesił ich oboje w pokoju, w szerokich owalnych ramach, niczym na czarnym stryczku swego podziwu.

O              wiele za wysoko, by można się było dobrze przyjrzeć. Lecz uszczerbek na wyrazistości w następstwie tak wysokiego zawie­szenia w dwójnasób rekompensowany był bijącym stąd uwiel­bieniem. Jakby ojciec chciał własnoręcznie wynieść ich do nie­ba, ale natrafił na przeszkodę w postaci sufitu. Kilka razy do roku, gdy zdejmowano ich ostrożnie ze ściany i kładziono na ta­pczanie, by miotełką usunąć pajęczyny, widziałem jednak ich wizerunki wyłaniające się z dwóch owalnych plam na tapecie, która w miejscu, gdzie wisieli, wyglądała jak nowa. Za to co się tyczy rodziców mojej matki, to gdzieś między kalendarzem a ra­diem wisiała jedynie ich mała fotografia w cienkiej złotej ramce. Ten stan rzeczy nie zmieriił się nawet wówczas, gdy oboje umar­li.

Każde z moich rodziców uosabia jedną część wypowiedzi świętego Pawia: „Bądźcie tedy mądrymi jako wężowie a prosty­mi jako gołębice.” Nie to, żebym nigdy nie widział mojej matki prostej jako gołębica, lecz mój ojciec mądry jako wąż, nie, coś takiego nie zdarzyło się nigdy. Więc może to porównanie z gołę­bicą i wężem wzięło się tylko z powiedzonka o głowie i szyi. Bo gdy ojciec mawiał czasem w żartach, że jest głową domu, matka powtarzała zawsze z chytrym i zakłopotanym uśmieszkiem: „Mężczyzna jest głową, a kobieta szyją. Gdy szyja się kręci, obraca się i głowa.” I tak też było, ale nie sądzę, żeby mój ojciec kiedykolwiek zdał sobie z tego sprawę, a w każdym razie nie od­czuwał tego jako czegośkrępującego, co by podważało jego au­torytet. Bowiem moja matka jest mistrzynią niemal niedostrze­galnej mimiki. Sfrustrowaną kobietą, która zawsze skrywała swoje uczucia. Która, kiedy zmarł mój brat, rozpłakała się do­piero wówczas, gdy zamknęła się w kuchni. I która pospiesznie otarła twarz fartuchem i zaczęła się krzątać, gdy niespodziewa­nie wszedłem z ogrodu. Która, wydawszy na świat tuzin dzieci, wciąż jeszcze w zakłopotaniu wierciła się na krześle, kiedy mój ojciec czytał ze Starego Testamentu o jednym z tych biblijnych rozpłodowców, który znów poznał swoją żonę, tak że porodziła

mu dziecko. Gdy pewnego razu kotka okociła się pod stołem podczas posiłku, matka najzwyczajniej wpadła w panikę. Kaza­ła nam siedzieć prosto na krzesłach, ale mój młodszy brat i tak schylił się na bok i zawołał: „Ona robi nimi kupę!” Na to wybie­gła do ubikacji i wróciła dopiero wtedy, jak mój ojciec szufelką do węgla ostrożnie przełożył młode do pudła i zaniósł je wraz z rodzącą kotką do szop>. A jednak, to zahamowanie nie ma reli­gijnego źródła, musi pochodzić z jej młodości, z czegoś, co wi­działa lub przeżyła. Podobnie, jak jej strach przed zwierzętami wziął się wedle jej własnych słów z tego, że kiedyś, gdy szła po schodach w obcym domu, z mroku półpiętra nagle skoczył na nią wielki kot. Lecz nawet jeśli zdaje sobie z tego sprawę, i tak nigdy nie wyjawi swojej tajemnicy. Kobieta, która przez całe ży­cie tęskniła do harmonii, do odrobiny dobrobytu, do odrobiny szczęścia, a która u boku tego półświętego, tego mojego ojca- -cygana wpadała wciąż z jednego poniżenia, z jednej hańby, z jednej rozpaczliwej sytuacji w drugą. Która, gdy zjawiali się nie­spodziewani goście, wbiegała nerwowo jako pierwsza do pokoju

i              ustawiała krzesła na wszystkich dziurach w dywanie, przez co wnętrze wyglądało tak, jakby jakieś zgromadzenie, którego uczestnicy ignorowali się nawzajem, dopiero co w pośpiechu rzuciło się do odwrotu wyjściem ewakuacyjnym. Która, gdy wszystko od dawna już się waliło, a sklep był już tylko składem pustych kartonowych pudeł reklamowych, powiedziała do mo­jej siostry, która miała przewrócone w głowie i coraz dopytywa­ła się o szczebel zajmowany przez nas na.społecznej drabinie, że należymy do zamożnego stanu średniego. Na to mój brat wy­biegi z pokoju śmiejąc się pogardliwie i powiedział do mnie: „Jesteśmy prostą rodziną robotniczą, a kiedy na ciebie patrzę, to mam ochotę dodać: ze skłonnościami do włóczęgostwa.” Wszystko to nie liczyło się zupełnie dla mego ojca. Dla niego istotne było jedynie to, czy w dniu Sądu Ostatecznego będziemy mogli godnie stanąć przed tronem Tego, który przyodziewa się światłością jakby szatą, który czyni obłoki wozem swoim i prze­chadza się na skrzydłach wiatrów. Który każe wzgórzom pląsać jak barankom a rzekom klaskać rękami z radości. Był w każdej chwili gotów wyrzec się wszystkiego na ziemi. A gdy kończył modlitwę prośbą: „Tak, Panie Jezu, przybądź najspieszniej!

Amen", to jego glos brzmiał tak, że zamieraliśmy z wrażenia mrugając oczami. A moja matka nigdy wtedy nie wiedziała, w którą stronę ma patrzeć. Pewnie dlatego, że myślała o tak zwy­czajnych sprawach jak pranie, które wobec tego na darmo za­moczyła w mydlinach. A ja rozmyślałem o tym, co by się stało z moimi zwierzętami w pudełkach, gdyby Chrystus przybył nagle na obłokach, i czy rzeczywiście aż tak bym się ucieszył, że mógł­bym wtedy zapomnieć moje grzechy. Nikt nie śmiał wstać od stołu, nim brat nie przerwał uroku mówiąc na cały głos: „Niech wam będzie na zdrowie!”

Moi rodzice pochodzą oboje z Amsterdamu. Ojciec z dzielni­cy żydowskiej. Jako młody chłopak zapalał często świece w sa­bat u jednego z żydowskich sąsiadów, któremu tego dnia nie wo­lno było pracować, tak samo jak jego słudze, jego służebnicy, jego bydlęciu i gościowi, który jest między bramami jego. Ale mały chrześcijański chłopak nie podlegał oczywiście temu zaka­zowi. Przy wyświetlaniu slajdów o Amsterdamie mój ojciec za­wsze wskazywał miejsca, gdzie ten czy ów żydowski kupiec miał na rogu swój przenośny kram. Z pomarańczami lub prażonymi kasztanami. Ten od kasztanów miał zawsze, o, takiego gila pod nosem. A potem ojciec naśladował pokrzykiwania, którymi ci ludzie zachwalali swój towar.

Moja matka pochodzi z Overtoom. Tam to mój ojciec za­mknął kiedyś swego przyszłego teścia, który początkowo był przeciwny ich związkowi, w dębowej szafie i oświadczył, że nie wypuści go, dopóki ten nie da swojego przyzwolenia. Można było odnieść wrażenie, że tamto zajście odcisnęło się widocz­nym piętnem na moim dziadku. Zatroskana twarz pokryta zmarszczkami podobnymi do słojów w drewnie i bardzo jasne oczy. Był to trudny we współżyciu mężczyzna, cierpiący na ner­wicę natręctw,.tyran domowy. Moja mała, krucha babka, której jako brzdąc, gdy miała spędzić u nas dzień, wyjeżdżałem na­przeciw na hulajnodze aż do stacji-benzynowej, i którą wszyscy uważaliśmy za damę, ponieważ mówiła „chronometr” zamiast „zegarek”, miała z nim ciężkie życie. Matka opowiadała daw­niej, jak to tuż przed jego powrotem do domu każdy brał się do sprawdzania, czy wszystko jest w porządku. Filiżanki przekręca­no tak, by motywy na nich i na spodeczkach znajdowały się do­

kładnie jedne nad drugimi, ponieważ gdy się zjawiał, kontrolo­wał to w pierwszej kolejności. Jeżeli lustracja wypadła zadowa­lająco, spogląda! na obrus, jakby to była jadowita żmija, i wska­zującym palcem wytyczał pionową linię biegnącą od czubka ży­randola w dół. Biada, jeśli koniec jego palca nie trafił dokładnie w środek obrusa. Wtedy zastawa znikała ze stołu i tak długo cią­gnięto obrus za rogi. aż leżał jak trzeba. Oba zegary stojące po bokach na kominku musiały znajdować się dokładnie osiem mi­limetrów od krawędzi. Spostrzegał natychmiast, jeśli były nieco przesunięte, i posługując się linijką znowu ustawiał je właści­wie. Kawę pijał jedynie w niebieskiej filiżance z chińskiej porce­lany, a i ta także musiała być wypełniona do określonej wysoko­ści. inaczej nie tknął. Gdy podawano herbatę, należało najpierw wsypać cukier, potem wlać mleko, a dopiero na końcu herbatę. Jeżeli zrobiono to inaczej, szedł z filiżanką do kuchni, wylewał jej zawartość do zlewu i ponownie stawiał ją na stole. Albo do­stawał jednego ze swoich wyczekiwanych z lękiem napadów sza­lu i tiukl coś ciskając o podłogę. Figurkę z saskiej porcelany czy któryś z innych bibelotów', za którymi przepadała moja babka. Były to wyrachowane napady, bo nigdy nie stłukł czegoś, co mu się naprawdę podobało. Miał także szczególny dar psucia każdej uroczystości. Piątego grudnia występował w roli Świętego Miko­łaja. Zawsze wtedy musiał wyjść, rzekomo do znajomego. „A to ci pech", mówiła wówczas babka, „akurat teraz, kiedy w każdej chwili może nadejść ta święta osoba.Wszyscy musieli pozostać w pokoju, gdy odprowadzała go do drzwi. A potem w korytarzu pospiesznie pomagała mu się przebrać. Przez rozsuwane drzwi dzicci słyszały jego przekleństwa i wrzaski: „Znowu te parszywe łachy!" A w chwilę później, drżąc ze strachu, stawały twarzą w twarz z tym mężczyzną. Jego jasne oczy pod brwiami z waty je­szcze kipiały wściekłością. A w sylwestra, za pięć dwunasta, za­wsze wyciągał odkurzacz i zaczynał zbierać popiół wokół pieca. Gd\ potem wszyscy składali sobie noworoczne życzenia, ciągle się potykali o wąż i sznur. Starsi synowie wystawiali później od­kurzacz na korytarz, ale on i tak przynosił go do pokoju, wobec czego nowy rok zaczynał się często od gwałtownej kłótni. Albo na kilka minut przed wybiciem dwunastej wychodził z domu i szwendał się godzinami po mieście.

to

Ciągle poszukiwał prawdziwego słowa. Przenosił się z jedne­go kościoła do drugiego. Póki na jakiś czas nie znalazł go u tego czy innego pastora, którego nazywał wówczas „znakomitym ka­znodzieją". Chodził tam, nawet jeśli było to na drugim końcu miasta. Jego synowie, którym, gdy nie szli w nogę, wymierzał policzek swoją giemzową rękawiczką, kroczyli przed nim sztyw­no i lękliwie. Pewnego razu, gdy się spóźnili, profesor den Har- tog przerwał kazanie i powiedział: „Najmilsi, muszę na chwilę przerwać me słowa, bo oto wchodzi mój przyjaciel." I zrobił za­praszający gest ku pierwszej ławce. Tam bowiem siadywał za­wsze mój dziadek, z ręką przy uchu i uniesionymi od uważnego słuchania brwiami. Ale i tak słyszał tylko to, co chciał usłyszeć, jak mówiła moja matka.

Gdy przed wojną na krótko zamieszkałem na Overtoom, dał mi, zapewne dlatego, że przyniosłem mu kiedyś gałązkę głogu z Parku Vondela, starą fajkę z ułamanym bursztynowym cybu­chem. Jej główka spoczywała w otwartych szponach drapieżne­go ptaka i wycięta była misternie z pianki morskiej. Później zro­biło mu się jej żal i chciał ją odzyskać. Za każdym razem gdy był u nas i gdy zostawałem z nim na chwilę sam, lapal mnie nerwo­wo za ramię swoją chudą dłonią i potrząsał mną lekko, jedno­cześnie wpijając we mnie zdziwione spojrzenie swych przenikli­wych jasnych oczu. „Dobrze się zastanów, na pewno wiesz, gdzieś ją podział”, mówił wtedy. A ja z przesadnym naciskiem kręciłem przecząco głową, ponieważ bałem się, że gdybym spoj­rzał na niego nieco śmielej, z pewnością dojrzałby w moich oczach to miejsce za krokwią, gdzie schowałem fajkę, nim przy­szedł.

Ilekroć marudziłem namolnie, mój ojciec mawiał: „No. tego to on nie ma po nikim obcym." Miał na myśli dziadka. Na twa­rzy mojej matki widać było wtedy, jak myśli: „Lepiej przyjrzyj się swojej własnej rodzinie." Ale nic nie mówiła.

Nie tak dawno temu mój ojciec powiedział do mnie, nieznacz­nie kiwając głową: „Cóż to za cudowne zrządzenie losu, że po­znaliśmy się z twoją matką.” Patrzył przy tym przez okno swymi szarymi oczyma, które ze starości pokryła sieć czerwonych ży­łek. Pomyślałem sobie, że oto nastąpi niezwykła opowieść, w której za splotem najniezwyklejszych przypadków znów będzie

można dostrzec palec Boży. I wtedy opowiedział, że spotkał ją u znajomych, dokładnie tak samo, jak poznaje się dziewięćdzie­sięciu dziewięciu ludzi na sto. Pobrali się na jesieni. Gdy zja­wiam się w domu w piękny, bezwietrzny wrześniowy dzień o de­likatnie niebieskim niebie i tylko z odrobiną mgły spowijającej wszystko niczym welon, powtarza zawsze: „Taki sam był dzień, kiedy brałem ślub z twoją matką." I wtedy znów widzi wszystko dokładnie przed sobą. Ja zaś ciotkę Tinę; tramwaj uciął jej pal­ce u nóg, wskutek czego termin ślubu trzeba było nieco przesu­nąć. Jako dziecko nie przejąłem się zbytnio sprawą tych palców

              choć zachodziłem w głowę, co z nimi zrobiono — natomiast przeraził mnie los skrywającego je buta. Przede wszystkim dla­tego. że w naszym pokoju wisiało zrobione tuż przed wypad­kiem zdjęcie, na którym ciotka miała na swoich grubych nogach wysokie sznurowane trzewiki.

Gdy miałem około -dziesięciu lat, moja siostra odkryła za prześcieradłami w bieliźniarce plik listów związanych wyblakłą fioletową wstążką. Śmiała się z nich w szczególny sposób i szep­tała, że są tam powypisywane dziwne rzeczy. Kiedy zajrzałem do nich w jakiejś dogodnej chwili, natychmiast rozpoznałem pis­mo mojego ojca. Były równie podniosłe jak słowa w Księdze Męczenników, którą dał mu jego ojciec na łożu śmierci: „Do zo­baczenia, Umiłowany Ojcze, u Naszego Zbawiciela.” Tyle że napisał je równiej, mniej drżącą ręką. Pamiętam jeszcze to i owo, jak przez mgłę: „Jakże to będzie cudownie. Miła Moja, w niedzielę znów być przy Tobie i leżeć z Tobą w trawie ręka w rękę, tuż u Twego boku.” Ale mnie treść tamtych listów wydała się wówczas nierzeczywista. Podobnie jak zdjęcia z ich ślubu, na których on patrzy w obiektyw nieobecnym wzrokiem, przystoj­ny, o regularnych rysach i tych czarnych lokach, przez które w czasie wojny parę razy łapali go Niemcy, ponieważ myśleli, że jest Żydem. A ona, moja matka, pochylona nieco ku niemu, z dłonią w białej rękawiczce na jego ramieniu, i z nieznaczną cie­kawością w twarzy, na wpół skrytej za woalką. I palma obok nich w brązowym świetle. Lecz dla niego, dla mojego ojca, wszystko to jest nadal żywe. Wciąż jeszcze o tym myśli, gdy cza­sem deklamuje jej przekornie:

Gdy lato, słoneczna pogoda

I              ciepły nastaje czas,

Ja mówię do mojej najmilszej:

Za miasto wyruszmy wraz.

Lecz ja widzę znowu ich wielkie dębowe łóżko w któryś ze słonecznych niedzielnych poranków. Moja matka siedzi wypro­stowana, z poduszką za plecami. Jej włosy związane w gruby warkocz leżą jej na ramieniu. Ma przed sobą na kołdrze deskę do krajania chleba i smaruje masłem haskie sucharki. Wysoka pomarańczowa puszka z niebieskim stangretem spoczywa prze­krzywiona w jednej z fałd. Mój ojciec obok niej nie przybiera żadnego określonego kształtu. Pozostaję jedynie wybrzusze­niem kołdry. Równie mgliście jawią mi się moi bracia i siostry, którzy ze wszystkich stron wsunęli się pod kołdrę. Widzę nato­miast wyraźnie samego siebie, jak siedzę w nogach łóżka i głasz­czę pokryte odciskami stopy mojej matki myśląc o Elizie, która ze swoim synkiem Harrym ucieka na krwawiących nogach przez pole lodowe, o czym tak często śpiewała moja matka. Obok gło­wy matki widzę romboidalne wgłębienie w drewnianym wezgło­wiu z wyrytą w nim wielką różą. I widzę także pokryty papierem bitumicznym dach garażu i maszt o białych porcelanowych nóż­kach, ku któremu biegną anteny i na którym siedzi wrona.

Moi rodzice nie od razu przenieśli się z Amsterdamu do Oegs- tgeest. Z początku mieszkali jeszcze w Lejdzie, gdzie mój ojciec ze swym szwagrem otworzył fabrykę silników okrętowych. Po kilku latach odkrył, że tamten go kantował, naciągał właścicieli małych jednostek śródlądowych, zaniżał w księgowości określo­ne pozycje, różnicę chował do własnej kieszeni. Ojciec zrobił mu dziką awanturę, w trakcie której trzęsąc się z wściekłości po­dobno stanął przed nim z żelazną sztabą w ręku. Gdy opowiadał nam o tym później, na samo wspomnienie nabrzmiały mu żyłki na skroniach: „To chyba Pan Bóg mnie powstrzymał, bo inaczej jak nic doszłoby do nieszczęścia.” Później, gdy spór przycichł, wuj przyjeżdżał do nas na każde urodziny wielkim kwadrato­wym amerykańskim samochodem. Był to tęgi mężczyzna o ma­sywnej bezbożnej twarzy i blond wąsiku nad całą górną wargą. Nazywaliśmy go Turkiem, ponieważ zawsze siadał z szeroko

rozstawionymi nogami na zwykłym krześle z brzuchem spoczy­wającym na udach. W dniu moich urodzin wyciągnął guldena z kieszeni kamizelki i zapytał o moją skarbonkę. Nie miałem nic takiego, bo był kryzys. Ale on nie dal mi tego guldena do ręki. Musiałem iść do ogrodu i powiększyć dziurę w doniczce tak, by przeszła przez nią moneta, i przyjść do niego z tą doniczką, umieszczoną do góry nogami na talerzu. Wyszukanym gestem i z uśmieszkiem zadowolenia na szerokiej twarzy wrzucił w to gul­dena, który z brzękiem spadł na talerz. W tamtych czasach wuj śnił mi się niekiedy. Siedział przywiązany do krzesła i otoczony przez rozwścieczonych szyprów. Na jego głowie niczym fez tkwiła doniczka, przez którą szyprowie ze wszystkich sił rzucali guldeny na jego czaszkę. Ten wuj i ciotka stali się także przyczy­ną. że kiedyś strasznie skrzywdziłem moją kotkę. Byli u nas z wizytą ze swym grubym, żółtym psem. Moja ciotka odkryła na­gle kleszcza w jego sierści. Z tą Samą rozkoszą, z jaką wyciskała zawsze wujowi na plaży krosty na plecach, wyciągnęłapsu klesz­cza pensetą. Przypatrywałem się ciekawie temu paskudnemu zwierzęciu, które było właściwie grudką tłuszczu opatrzoną ma­łym. ciemnym i przypominającym kraba tułowiem, na którym poruszały się odnóża, nie posuwając go jednak do przodu. Mój wuj powiedział, że to nic nie daje, jak się go rozgniecie, bo wte­dy rozpryskuje się jedynie jego zapas pożywienia. I zaczyna od nowa na innym zwierzęciu. I że kiedy jakieś zwierzę ma ich wie­le, może od tego zachorować i z czasem paść z wycieńczenia. Po­łożył kleszcza na skrawku gazety w popielniczce i podpalił. Gdy ogień zgasi, wycisnął na tym jeszcze żarzący się niedopałek swo­jego cygara. Niedługo później, gdy siedziałem w ogrodzie z kot­ką na kolanach, wyczułem jakieś zgrubienie na tylnej stronie jej przedniej łapy, tuż nad opuszkami. Uniosłem jej łapę i zobaczy­łem takiego odrażającego kleszcza. Natychmiast pobiegłem do szopy i wziąłem obcęgi. Następnie znów podniosłem kotkę, de­likatnie ująłem kleszcza obcęgami i równocześnie zacisnąłem i pociągnąłem. Kotka wydała przerażający kwik i pofrunęła sko- wycząc i prychając między roślinami, skąd wyłoniła się, kulejąc nieco, dopiero pod wieczór. Z początku omijała mnie lękliwie, potem je j przeszło. Lecz ja nigdy nie ośmieliłem się obejrzeć czy pomacać tamtego miejsca, gdy siedziała mi na kolanach. Za­

wsze gdy przypadkiem dotknąłem zgrubienia na drugiej łapie, ślina napływała mi do ust. Zaciskałem wtedy z całej siły oczy. Ałe to nic nie pomagało. Widziałem mimo wszystko tamten krwawiący strzęp na czubku obcęgów. Myślałem o tym za każ­dym razem, gdy spoglądałem na zdjęcie na kominku przedsta­wiające moją ciotkę z niemowlęciem na ręku. To była potwor...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin