Parandowski Jan - POD ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI CZASU.rtf

(317 KB) Pobierz

Jan Parandowski

Pod zamkniętymi drzwiami czasu

 

POD ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI CZASU

Na ulicy, w parku czy w innym miejscu, gdzie mijają mnie ludzie, owinięci w milczenie, ze wzruszeniem uświadamiam sobie, że oto przelatuje koło mnie rój myśli, może błahych, może opromienionych dobrocią, może sczerniałych od zła, może lotnych jak sokół, może przy­ziemnych jak wróbel skaczący dokoła okruszyny chleba — te wszystkie zwoje mózgowe pod sklepieniem czaszki przędą swój świat z wrażeń, wspomnień, wyobraźni, trosk i smutków, radości i nadziei i każda z osób znikających za zakrętem ulicy lub w alei drzew odpływa ode mnie jak sta- tek-widmo, unosząc swoją tajemnicę.

Ta milcząca samotność, zanim odejdzie i zniknie, obrzu­ca mnie krótkim, obojętnym spojrzeniem, tak samo jak mur domu, drzewo, liść na ścieżce; ułamkiem sekundy moja twarz czy moja postać, tak samo jak szczerba w murze lub kolor Uścia, wkrada się w myśli, rozproszone i wyczekujące lub skupione nad czymś, co je zaprząta, wkrada się w pa­mięć, zawsze chłonną jak komórka światłoczuła, i być może zostanie tam, by w pewnej, nieoczekiwanej i nie do wyjaś­nienia chwili powrócić, zadziwić, zaniepokoić.

Jedni idą z pochyloną głową, inni rozglądają się, patrzą w niebo, inni odpowiadają swoim myślom ruchem ręki, u wielu poruszają się usta słowami, jakich nikt nie ma sły­szeć. Są starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, są ludzie

zdrowi, mocni, o sprężystym kroku, są ułomni, wlokący z trudem niewdzięczne ciało, i są dzieci, istoty nadprzyro­dzone, uskrzydlone radością i zachwytem, o promiennych oczach, jakby w nich trwał brzask pierwszego dnia przygo­dy ludzkiej na ziemi.

Każdy z mijających mnie przechodniów niesie w sobie i chwilę bieżącą, i miliony chwil, jakich doświadczył od urodzenia, od owych chwil utkanych z mgły i półmroku, uchwytnych tylko w nagłym błysku pamięci, ogniku błęd­nym, majaczącym w puszczy nieprzeniknionej; niezliczone chwile jawy i snu, świadomości i podświadomości, nieskoń­czone pasmo owijające człowieka, do którego istoty należy tak samo, jak wszystkie tkanki ciała, tak samo niepodobne do żadnego innego jak rysy twarzy, układ mięśni, cała struktura fizyczna.

Każdy sunie w swej bruździe zamknięty, żywy klosz, w którym kłębi się, wrze, wiruje świat — i ten zewnętrzny, objawiony zmysłami, i ten wewnętrzny, rodzący się z ciała i krwi, z funkcji organów, z nie znającej spoczynku machiny życia. W grze twarzy, w ruchach, w układzie całej postaci, we wszystkim, co człowieka wyróżnia, gdy go nikt nie widzi i gdy się zmienia czując na sobie czyjś wzrok, wypo­wiada się bez słów istota, która żyje wszystkim, co stanowi jej chwilę bieżącą, i wszystkim, co składa się na jej nie­powtarzalność w dziedzictwie, w biegu dni, w impulsach, uczuciach, w nieodstępnej trwodze przed nieznanym.

Każdy niesie w sobie i dom rodziców, i swój własny ze wszystkimi zakamarkami, do których tuliła się myśl dziecka i dorosłego człowieka, których widok i dotknięcie napełnia­ło radością nie do wyjaśnienia, lecz zawsze świadomą i nie­omylną. Niesie w sobie nie jeden dom, ale wszystkie, w ja­kich zatrzymywała go wędrówka życia, tak jak i jej drogi, pejzaże, przygody, spotkania, swój własny kraj i obce strony, jeśli się w nich znalazł, zamieć błyskawicznych

jíffi '■ ~ ■- - -v ■jidbjft ff f

Kfailíi

zdarzeń w tym kręgu nie do ogarnięcia porusza się myśl, nie znajdująca ujścia w słowach.

Twarze, które się przed nami przesuwają, są jak otwarte karty, zapisane nieczytelnym szyfrem. Nikt z tych, co prze­chodzą, nie myśli szukać do niego klucza, przechodzi obo­jętnie, tak samo zaszyfrowany i zamknięty. Miliony istot ludzkich w miliardach sekund niosą w sobie myśli, które nigdy nie będą wypowiedziane, ale które są, żyją tą jedną sekundą, drgnienia, atomy duchowe, cząstki noosfery ota­czającej glob ziemski, odkąd człowiek na nim istnieje. Jeśli noosfera jest w świecie ducha tym, czym atmosfera w świe- cie materii, tak samo trwa, otacza swoim kręgiem nasz glob i wiruje z nim razem przez wieki.

Każdy z nas jest ogniwem w łańcuchu długiej i dalekiej historii, nie znanej ani w swych początkach, ani w swoim biegu. W głębi tej tajemnicy są pierwsze dni homo sapiens, wędrówki plemion, najazdy, porwania, wszystko, co antro­pologia, prehistoria, historia może powiedzieć o przenika­niu, mieszaniu się szczepów, ras, o niespodziankach dale­kiego dziedzictwa, o nieobliczalnych przypadkach, jakie istotę ludzką wtrącają w określone środowisko, w kraj równin lub gór, stepów lub śniegów, mórz i rzek.

Każdy nosi w sobie i zawiłość dziejów, i możliwą a nie spełnioną odmianę swego losu. Co dzień ocieramy się

o              ludzi, których rysy, budowa ciała, ruchy mówią wyraźnie

o              innym niebie niż to szare płótno, które wisi nad nami. Chwila uwagi wystarczy, by ich oddalić wyobraźnią o ty­siące mil i tysiące lat, by im wyrwać spod stóp bruk naszych ulic i puścić na piaski pustyni, a są i tacy, których oczy patrzą na nas z dżungli. Ci odsuwają naszą myśl od prze­chodniów snujących się w wąwozach naszych ulic i rzuca­ją na dalekie, mgliste wędrówki wśród krajów, jakich nie znamy i nigdy nie zobaczymy, ale gdzie żyją, czują, myślą takie same dusze, zatopione w te same troski i radości.

Te same i zarazem tak inne, jak inne jest niebo nad nimij jak inna ziemia pod ich stopami, wszystko, co żyje z nimi i w nich, co więzi swoją nieodstępną obecnością, kształtuje wyraz ich twarzy, ruchy, postawę, tak jak słowo, gdy wreszcie wyniknie się z ich ust — gładkie lub chropowate, otwarte w szerokich samogłoskach lub ściśnione w zgrzy­cie spółgłosek — zdumiewa i kusi swą tajemnicą, nieodgad- nione w swych początkach, wyrosłe ze splotów korzeni pogmatwanych w wędrówkach i przemianach Rodzaju ludzkiego. Zdaje się, jakby nie mogło być myśli bez słowa, milczenie roi się od słów w monologu wewnętrznym, który ożywia i rozwija każdy przedmiot dotknięty wzrokiem lub innym zmysłem, wszystko, co dzieje się w organizmie ludzkim, wszystko, co zawiera pamięć nieogarniona w swych zasobach i niespodziankach.

Jest ona jedną z najpotężniejszych sił rządzących czło­wiekiem. Ukryta w nim samym promieniuje z niego dale­kim światłem. Ona łączy go z tym, co minęło i co przez nią wraca do żyda i trwa w nim, i rozszerza się szerokimi krę­gami na dzień dzisiejszy i na przyszłe jutro. Okruch rze- czywistośd bez znaczenia, gdy się stawał i mijał, w pamięci może się ocknąć uroczą i groźną niespodzianką, wplatać się w nowy układ zjawisk i rozjaśniać je lub zademniać. W tym labirynde rodzą się i żyją mity. Tajemnymi przej­ściami wchodzą w dzień dzisiejszy, nie rozpoznane, uparte, nieśmiertelne. I d ludzie, którzy nas mijają osnud milcze­niem, są tak jak my sami pełni pfzeszłośd nie tylko własnej i tej nauczonej z historii, pisanej lub opowiadanej, ale z niezliczonych pyłków rozsianych w umyśle ludzkim wia­trem ze wszystkich dróg wędrówki człowieka na ziemi.

Nic o tym nie wiedząc, każdy z nas w jakimś niewytłu­maczonym geśde, w mgnieniu lęku lub radości łączy się z odległymi przodkami, jakich nie zna ani przeczuwa, oni zaś żyją w nim nie biernie, bo w nieświadomym momende

odsuwają go od zamiarów i postanowień nagle ku czemuś, co nie da się usprawiedliwić jawną rzeczywistością. W tej mgle kłębią się przesądy, zabobony, zagadki naszej duszy, którym język da nazwy bądź takie jak pierwsze, niby na odczepne, bądź jak druga same w sobie pełne odwiecznych lęków, gdzie naiwne „bobo” wiąże się z Baubo dwuznacz­ną figurą z mitów eleuzyjskich. Żyją w nas bóstwa, których imion nie znamy i nikt ich nie odkryje, tysiące obrzędów niejasno odgadywanych albo zatartych w pamięci ludzkiej i tylko drogą przesądów, zabobonów dających znać o sobie.

Lecz możemy spotkać, otrzeć się o ludzi, którzy jeszcze nie odeszli tak daleko jak my od owej mglistej dawnośd, może się to zdarzyć tym, co z własnej żądzy poznania na­szej ziemi czy ze zbiegu okoliczności życiowych porzucą nasz kontynent i znajdą się wśród plemion obcych naszej cywilizacji, a bliskich epoce kamiennej lub jeszcze z niej nie wyrosłych. Obecność człowieka odległego o tysiąclecia we wszystkim, co jest jego dniem powszednim, od narzę­dzi, którymi się posługuje, od pokarmów, jakie zdobywa zbieractwem lub na łowach, do wyobrażeń o świede i włas­nym losie, jest jednym z najbardziej przejmujących zjawisk i z zazdrością można myśleć o podróżnikach i badaczach, mających sposobność przeżywać je nieraz przez długie lata. Jakby się spojrzało przez kosmiczny teleskop z gwiazdy oddalonej o setki stuled i odebrało obraz życia znanego nam z grot magdaleńskich. A ten obraz jest nam współ­czesny i myśl ludzka, która w nim żyje, obca wszystkiemu, co jest treścią naszego żyda, trwa niezmiennie wśród swoich bóstw i czarów, tak jak wśród swoich narzędzi kamiennych. W takie strony — na jedną z wysp Polinezji — przed laty zabłąkał się samolot i musiał lądować. Po naprawie uszko­dzeń odleciał i odtąd to miejsce stało się święte, otoczone czcią pełną trwogi, i można snuć domysły, jaka baśń okryła nieznane istoty, które spadły z nieba i znów w nim znikły.

Pt              ^ W

Efiwfiwpi

t *1

Tak i my wyglądamy „spodków latających” i sygnałów z gwiazd, pogrążeni w obserwacjach i przypuszczeniach, którymi kieruje rozsądek, a nie zdajemy sobie sprawy, jak blisko jesteśmy naszych braci z Polinezji.

Wszyscy jesteśmy sobie bliscy, a jeśli dni życia rozpę­dzają nas daleko, dzień śmierci nas jednoczy. Nie świta on tylko nad ostatnim tchnieniem, zjawia się w snach i na jawie, czy to w rzeczywistym niebezpieczeństwie, czy w lękach strudzonego ciała, i myśl o tej garstce ziemi, która ma być jego domem, nawiedza człowieka, odkąd i gdzie­kolwiek istnieje, w zamęcie goryczy i nadziei. Nikt nie rozstaje się z otaczającym go światem bez żalu i nikt nie wyzbywa się nadziei, że dzień, który mu ten świat odbiera, nie jest ostatnim dniem jego bytu. Nawet piekło tak bujnie rozbudowane w fantazji wieków, które zrzuciły w nie wszystko, co da się wymyślić dla udręczenia człowieka, wśród swojej grozy niesie pociechę przetrwania z uchyloną w nieśmiertelność nadzieją, że w niej znajdzie się kres męki i odmiana losu. Każdy żyje nieśmiertelnością i jeśli nie umiałby jej określić jasno, zawsze zostaje myśl, że byt duszy nie ma kresu.

Na ostateczny koniec, na nieodwołalną nicość nikt nie może się zgodzić. I w tym mglistym półświetle ów byt nieograniczony odwołuje to, co było na ziemi, i ją samą, i dom, i wszystkie przedmioty, których widok, dotknięcie byłoby rozkoszą większą niż wymarzone rozkosze rajów i wysp błogosławionych. Rzeczywistość więzi nieustępli­wym do niej przywiązaniem nawet tych, którym daje samą gorycz i którzy uciekają z niej dobrowolną śmiercią. Ci za­pewne w bolesnym momencie rozstania zabierają ze sobą nikłą jak płomyk w ciemności nadzieję, że z ucieczki wrócą ku tym samym świtom i zmierzchom — inni, szczęśliwi.

Niepodobna odgadnąć, kiedy samobójstwo uniosło czło­wieka, który się na nie odważył. Czyż musiało się to stać do-

piero w rozwiniętym społeczeństwie, kiedy jednostkę osaczą obowiązki, zależności, kiedy zjawi się pojęcie honoru? Chyba nigdy nie brakło rozpaczy, a i szaleństwo idzie za człowiekiem, odkąd ziemia go nosi. Zanim stało się przed­miotem badań i leczenia, budziło niepokój, ale i cześć, człowiek szalony mową, gestem, każdym odruchem, nie dającym się zrozumieć, wyodrębniał się, był inny, co mogło tylko znaczyć, że jest w nim inne życie niż to, jakie widzi się i słyszy dookoła, ustalone w obyczajach, zwyczajach, nakazach, była to nieodparta wskazówka, że w takim czło­wieku mieszka inny duch, demon, siła niepojęta. I być może taki właśnie człowiek, odrębny od innych członków swego plemienia, niespokojny i niepokojący, pierwszy wybrał przepaść zamiast ścieżki górskiej lub toń morską zamiast okrążającego ją brzegu, sam sobie wyznaczył kres nie wiedząc ani troszcząc się o to, że już nigdy nie obudzi się wśród spojrzeń skupionych oto nad jego ciałem. I mo­żemy sobie wyobrażać, jak wyciągają się ręce, by go pod­nieść, ułożyć w ustronnym miejscu, nakryć ziemią, może przedtem związać, by już nie wracał, słyszymy głosy żalu, lęku, zaklęcia, hałas się wzmaga, tupot nóg, może i taniec — zamęt życia nad tajemnicą śmierci i tym, co jest i musi być poza nią.

Żyjemy wśród grobów od setek tysięcy lat, jedne są widoczne, zdolne przetrwać wieki w swym kształcie, ze szczątkami, jakie w nie złożono, drugie — niezliczone — starły się w samej ziemi i tylko niepokój, jaki nas drąży, niepokój o czas niepowrotny, każe nam szukać najbardziej znikomych, ledwo domyślnych śladów, i chwila, kiedy taki ślad wyjdzie na jaw nie tylko w uczonym, który się nim zajmie w swej pracy, ale w robotniku, który się przyczynił swym trudem do jego odkrycia, a potem w każdym, kto się nad nim pochyli — ta chwila obudzi się trudnym do wy­rażenia uczuciem. Oto ślad jednego z nas zagubionego

w czasie, wyzwolonego ze wszystkiego, co go wiązało za żyda, z imienia, przynależności plemiennej, z języka i myśli, wyobrażeń i własnych, i otoczenia, można o nim powiedzieć tylko: człowiek, i owo skromne „tylko” mieści w sobie to, co najwznioślejsze w przyrodzie.

Czekała ona nań długo, setki milionów lat, jak skłonni jesteśmy powiedzieć, choć wiemy, że nic nie oczekiwało człowieka, nic go nie wyglądało, a i nie było żadnych mi­lionów lat, dopóki sam ich nie policzył — tak niedawno. Niby drugi stwórca rozpiął nad światem czas i zaczął go mierzyć latami, dniami, godzinami. Przedtem dokonywały się wschody i zachody słońca, zmieniały się pory roku, to, co żyło na ziemi, jeśli było rośliną, odpowiadało owym zmianom wzrostem lub ubytkiem, jeśli było zwierzęciem, rozwijało się lub ginęło, i był to jedyny związek między życiem a siłami przyrody, tak samo nieświadomymi swych ruchów i ładu. Lecz i sam człowiek nic o tym nie wiedział nawet wtedy, kiedy już myślą ogarnął otaczające go zja­wiska i szukał ich przyczyn. Długo trwało, nim dorósł do ich rozpoznania, a jeszcze dłużej, nim zdobył wiedzę o cza­sie, w którym można domyślać się początków życia. To naprawdę wczoraj dokonał się zwrot ku niedosiężnej prze­szłości. Przez długie wieki trudno było się otrząsnąć z przekonania, że świat istnieje od kilku tysięcy lat, a gdy nieśmiało wychylono się z tych granic, już nic nie powstrzy­mało strumienia czasu, który płynął milionami, miliardami lat. Były one niezbędne dla określenia wieku i dziejów ziemi (a i wszechświata) i człowiek znalazł się w kręgu epok, które sam odkrył i nazwał, wyznaczając na koniec miejsce dla siebie po eonach pustki, walki żywiołów, kształtowania się gór i mórz, rozrastania się żyda od drobnych małży do gi­gantycznych gadów, wśród stepów i puszcz, z okresami martwoty, gdy klimat się zmieniał i wielkie przestrzenie pokrywały się lodem.

Jak parę wieków przedtem człowiek naszej cywilizacji wyruszył na zbadanie powierzchni ziemi, dalekich mórz i lądów, i odkrywał nie znane mu przedtem kontynenty — Amerykę, Australię, a w tak dawno zżytych z nim lądach, jak Afryka, wielkie obszary, których nigdy nie dotknął swoją stopą, by w końcu nakreślić mapę naszej wspólnej ojczyzny, dziś już dostępną i znajomą dzieciom szkolnym, tak w ostatnim stuleciu wrył się w samą ziemię, w jej góry i skały i odczytał z nich zagubione szlaki dziejów naszej planety, kreśląc mapy zmieniających się mórz i lądów, two­rząc obrazy wegetacji i zwierząt na podstawie ich śladów i szczątków. Na tej drodze odzyskał to, co mógł uważać za stracone niepowrotnie: i własną historię, i historię świa­ta, w którym się narodził i wychował.

Poszedł dalej i nad ziemią rozpostarł obraz kosmosu z milionami gwiazd, mgławic, umykającą przestrzeń, gdzie odległości dają się obliczyć w milionach lat świetlnych i tworzą igraszki czasu, gdy w teleskopie zjawiają się nowe ciała niebieskie lub wybuchy, co dla nas jest dzisiaj, a dla nich przeszłość, dawniejsza niż sam człowiek. I marzy się nam pochwycenie czasu w odwrotnym kierunku, spojrze­nie z tej świetlnej odległości na ziemię, kiedy nasz proto­plasta zaczynał się po niej krzątać. Zanim to nastąpi, trzeba poprzestać na biednych szczątkach, kościach, czaszkach, ułamkach kamienia, ofiarowanych kaprysem przypadku, i oczekiwać jutrzejszych, może bogatszych pamiątek.

Niewątpliwie się znajdą i na naszym kontynencie, i poza nim, uda się dotrzeć do takich, które są na dnie morza, za­krywającego dawny ląd, nie ma miejsca na ziemi, gdzie nie moglibyśmy dostrzec człowieka, nawet z najdawniejszych okresów, bo tylko on, jedyny wśród istot żyjących, był zdolny znieść wszystkie zmiany klimatu lub ujść przed nimi w poszukiwaniu lepszych warunków do żyda. Odkąd wy­dobyliśmy go z mroku, a stało się to zaledwie przed stu

laty, nie odstępuje naszej wyobraźni i raczej ją zwodzi, niż zaspokaja. Trudno z rozproszonych kości wyłowić kształt i postać, a cóż dopiero mówić o twarzy, barwie skóry, wszystko jest domysłem i rekonstrukcje, jakie kreśli rysunek paleontologa, są tworem fantazji. Może bliskie jutro z nich zadrwi, gdy w głębi lodów odnajdzie się zamrożone zwłoki naszego przodka, tak jak się odnajduje mamuty ze skórą i mięsem. Będzie to wielki dzień, gdy człowiek XX czy XXI wieku stanie twarzą w twarz wobec protoplasty z czasów osnutych mgłą i fantazją.

Cudowna siła naszego umysłu wabi nas na spotkanie z tym, którego czaszka leży przed nami. Z warstw ziemi zdołaliśmy odczytać, jak mamy prawo przypuszczać po stu latach badań i domysłów, dzieje naszego globu, podzielić je na ery i okresy, odtworzyć obraz kształtowania się mórz i lądów w ich wielokrotnych zmianach, iść śladami kiełku­jącego życia ku nieogarnionemu bogactwu roślin i zwierząt, poprzez pustynie i stepy ku lasom i puszczom, wśród zmian klimatu od gorącego do lodowatego i z powrotem. A nad tym igrzyskiem metamorfoz rozpięliśmy miliardy lat — zdumiewający twór ludzkiej jednodniówki.

Zdumiewa się tylko ona sama, i to za pośrednictwem garstki wtajemniczonych. Miliony ludzi nigdy o tym nie słyszały i wcale się o to nie troszczą. Żyją z prastarym dzie­dzictwem wierzeń i baśni i to, co w nas objawia się podzi­wem dla myśli odkrywczej, dla nich byłoby tylko jedną z baśni, godną uwagi lub skreślenia z pamięci. Lecz baśń i odkrycie naukowe mają to samo źródło: miłość do ziemi i pragnienie, by wejść w jej tajemnicę, tak drogą człowie­kowi od pierwszych kroków i spojrzeń. Od świtu, który ją odsłaniał, do zmroku, który ją ukrywał, każda chwila wsią­kała w niego tysiącem pytań: czym jest to, co w jednym miejscu pnie się górą, w drugim rozlega równiną, gdzie indziej grzmi morzem albo szemrze ciemnym lasem.

I w tym codziennym obcowaniu jednostek i pokoleń utrwaliło się przywiązanie do ziemi i być może dźwięk: m a, chyba jedna z najdawniejszych komórek plennych mowy, przywierał do ziemi, jak usta dziecka do piersi mat­ki.

Oto leży na rozłożystym łonie, które je urodziło. Dookoła krzątają się kobiety, doświadczone i mądre, czynią wszy­stko, co potrzebne matce i dziecku. Mężczyzna trzyma się z daleka, u wejścia do jaskini, przy płonącym ogniu. Jedna z kobiet podnosi w górę noworodka i najpierw pokazuje matce, potem zwraca się w stronę mężczyzny i kładzie palec na przyrodzeniu dziecka. Syn. I znów oddaje go matce, która przygarnia dziecko do bujnej piersi. Kobiety podnoszą krzyk, klaszczą w dłonie, tupią nogami. Męż­czyzna nie śmie się zbliżyć. Dorzuca drew do ognia, coraz obfitszy płomień rozsiewa strzępy blasków po ścianach jaskini.

I na zewnątrz jest coraz jaśniej, dojrzałe słońce stoi na niebie. Mężczyzna krzemiennym nożem kraje mięso samy, która wczoraj wpadła do zakrytego gałęźmi rowu. Krwawe kawały kładzie na płaskim kamieniu, który wsuwa na zwęglone szczapy. To będzie posiłek i dla tej, co urodziła syna, i dla tych, co przyszły jej pomóc, i dla niego. I patrząc w ogień — słucha.

Nie krzykliwych głosów kobiet, nie ryków zwierząt biegnących pod górą, nie gwarnego świegotu ptaków u brzegu lasu, słucha samego siebie. Coś mówi w nim języ­kiem, jakiego jeszcze nie ma, i zamiast słów oślepiają go obrazy. To dziecko, które się urodziło, żyje, rośnie, biega. Nie, jak to, które kiedyś padło nieżywe i dziś leży z pod­kurczonymi nogami, z główką obróconą na wschód, tam, w głębi pieczary, w dole, który sam wykopał i obsypał czer­wonym pyłem.

Żyje, rośnie, i oto już biegnie przy nim, rześkie i silne.

Czy to jest to niemrawe stworzenie, które tam, w głębi groty, kwili, czy może on sam u boku swego ojca? Tak właśnie biegł przy nim, zaczajał się w miejscach, gdzie zwierzęta przychodziły pić wodę w strumieniu, przeciskał się przez gęstwinę, śledził kwiaty i zioła, jakie mu ojciec pokazywał, a potem przy ognisku, które nauczył go rozpa­lać, patrzył z zapartym tchem, jak z rogu renifera pod pal­cami ojca krzemienne ostrze wydobywa kształt kobiety,. To była jego matka, smukła, lekka, jak w życiu. I teraz jego palce umieją to zrobić, a i wyrysować na płaskim ka­mieniu biegnące konie.

Nie słyszę ich głosów, nie znam imion. Nie umiałbym napisać, co kłębi się w myślach na podobieństwo Genezis-, gdzie idą szeregiem imiona przodków i potomków. Tu nie ma odpowiedzi na pytanie: kto? kiedy? gdzie? Szły poko­lenia, jedne po drugich, wśród tych samych trosk i niepo­kojów, uniesień i radości, tworzyły życie i zamykały ję grobem, snując przędzę myśli dookoła siebie i tych, co przeminęli, i tych, co po nich wbiegli na ziemię, jak to dziecko urodzone dzisiaj, w tym dzisiaj bezimiennym, przelotnym, nieuchwytnym jak zórza, z której się poczęło. Może właśnie ten różowy świt przyniósł dziecku imię, w jednej zgłosce, dźwięcznej lub stłumionej, którą zakli­nano zjawisko codzienne a zawsze zdumiewające, gdy na niebie pękała noc i z otwartych krwawych trzewi wyłaniał się słoneczny dzień.

Nic o tym nie wiemy i nie możemy się spodziewać, żeby kiedyś dotarło do nas słowo tych ludzi, którzy mogą do nas przemawiać malowidłami, rysunkami, rzeźbami, rzucają nam dziwne szyfry, znaki na ścianach grot, niepokojąco podobne do liter — odsuwamy to porównanie jako igraszkę wyobraźni, lecz nie możemy oderwać oczu od tych znaków, z pewnością określających jakiś kontakt duchowy, jakąś myśl, tak jak sąsiadujące z nimi odciski dłoni witają nas

i czekają na uścisk. Pradawny człowiek budował swój świat nie ze znaków, jakimi były nie tylko te, kreślone farbą, ale i dźwięki, których nie wahamy się nazwać sło­wami. Mnożyły się, zapłodnione wzrokiem, słuchem, do­tykiem, wszystkimi zmysłami, życiem i śmiercią, gonitwą myśli wśród zjawisk przyrody, koniecznością ostrzeżenia, wezwania na pomoc, tak samo jak ulgą po zniknięciu nie­bezpieczeństwa, radością z tego, co znalazł lub zdobył, tysiącem głuchych a dojmujących wrażeń własnego dała, wśród nich może przede wszystkim tych, jakie daje zet­knięcie z drugą płcią, w spazmach instynktu.

Tu zaczynała się tajemnica poczęcia i narodzin. Dopóki działał sam instynkt, jego skutki były przyjmowane tak, jak wszystko, co się staje na świede, od gwiazd rojących się na niebie do mrówek krzątających się po ścieżkach leśnych, lecz gdy ocknęła się myśl, nawiedzały człowieka wątpli­wości i nieraz akt płciowy oddalano od narodzin nowego żyda, szukano dla niego wyższych sił, nieznanych.

Mnożyły się nazwy. Człowiek nie mógł żyć wśród bezi­miennych zjawisk i przedmiotów. Dawał imiona wszyst­kiemu, co go otaczało. Imię zaś jest potęgą. Zespolone z przedmiotem, jakby nie mogło istnieć bez niego, ma jed­nocześnie własne istnienie, sięga dalej, nabrzmiewa treścią i wreszcie jak owoc dojrzały pęka odsłaniając w swym wnętrzu istotę nadprzyrodzoną. Każde słowo mogło się stać imieniem, każde imię bóstwem. I tak szło przez ty­siąclecia. Roiły się zgłoski, zmieniały swój układ, dźwięk, dla jednych były zrozumiałe, innych, z dalekich stron, za­trzymywały w niepokoju, ludzie stawali naprzedw siebie bezradni albo wrodzy. A przedeż mógł być czas, i to nie krótki, bo w tej mgle przeszłośd nic się nie dokonywało poniżej wieków, był czas, kiedy te same dźwięki, nieliczne i skąpe, służyły do porozumienia wszystkim, na podobień­

stwo krzyków ptasich, zawsze tych samych dla każdego gatunku.

Oto co nam zostaje: naiwny domysł, różaniec „może”, który odmawiamy pod zamkniętymi drzwiami czasu. Tam trwają misteria naszych początków i na próżno ubiegamy się o wtajemniczenie. Tylko marzeniami wolno nam koła­tać do tych drzwi i w błyskach wizji brać je za skinienie rzeczywistości.

O              RENESANSIE

Renesans i humanizm należą do tych słów, które jakby zawsze istniały. Tymczasem powstały one stosunkowo niedawno: renesans nie ma jeszcze stu pięćdziesięciu lat, a humanizm nawet stu. Linde nie zna ani wyrazu renesans, ani odrodzenie, ani humanizm. Jeden jest wzięty z fran­cuskiego, drugi z łaciny. Pierwszy został przetłumaczony na inne języki — Włosi mówią: Rinascimento, my Odro­dzenie. Humanizm przetrwał wszędzie w swej formie ła­cińskiej, przede wszystkim dlatego że urąga wszelkim pró­bom tłumaczenia. Jeszcze dziwniejsze się wydaje, że te dwa terminy czekały aż sto lat, żeby się spotkać — dla nas są one już nierozdzielne. Powodem było to, że renesans wyrażał przez długi czas to samo, co humanizm, a i nadal jest pojęciem nadrzędnym, jeśli idzie o epokę — humanizm można traktować jako jeden z objawów rene­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin