NUMER 1(5)’91
FENIX - miesięcznik literacko-filmowy
Nazwa naszego miesięcznika wydaje się być prorocza - już po raz trzeci w historii pisma przychodzi nam odradzać się z popiołów. Niewiele brakowało, by numer 4’90 był już ostatnim. By przetrwać, musieliśmy zmienić wydawcę. Mamy nadzieję, że operacja przebiegnie bezboleśnie, owocując regularnie ukazującym się „Fenixem”.
A w nowym, otwierającym kolejny rok istnienia pisma numerze pozwoliliśmy sobie zamieścić sporą dawkę fantasy. Tę zachodnią, najnowszą, prezentuje Susan Palwick. Polską, rodzącą się w ciężkich bólach i nie mającą lekkiego życia u wydawców, Feliks W. Kres oraz Artur Szrejter. Pierwszego chyba prezentować nie trzeba - jego „Demon walki” wzbudził swego czasu sporo kontrowersji, wysoko oceniony przez czytelników „Fantastyki” i odsądzony od czci i wiary przez krytykę. Zapewne z kontynuującym cykl „Królem gór” będzie podobnie. Natomiast Artur Szrejter z warszawskiego Klubu Twórców debiutuje na naszych lamach. Nam wydaje się oryginalny i godzien, by w niego inwestować - opinie Państwa mamy nadzieją poznać rychło z listów. Ociera się też o fantasy tekst Jacka Dukaja, chyba największego odkrycia polskiej SF ostatnich lat. (Ociera się także o herezję, ale taki widać duch czasu). By nie przedobrzyć z baśniowym nastrojem, sięgnęliśmy także po utwór jednego z niekwestionowanych mistrzów SF, Roberta Silverberga. Za parę miesięcy przedstawimy jego nowsze opowiadanie „Enter the soldier...”, uhonorowane nagrodą HUGO 1990.
Szanowni Czytelnicy?
Z przyjemnością informuję, że począwszy od tego numeru „Fenix” ma nowego wydawcę. Wszystkim dotychczasowym prenumeratorom będziemy wysyłać zamówione egzemplarze do końca opłaconego okresu. Z myślą o tych, którzy być może dopiero dojrzewają do takiej decyzji, na str. 143 i 144 zamieszczamy kupon zamówienia.
Mieczysław Prószyński
Robert Silverberg
Zobaczyć niewidzialnego
(To See the Invisible Man)
Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
A wtedy uznali mnie za winnego i ogłosili mnie niewidzialnym na przeciąg jednego roku, poczynając od jedenastego maja Roku Pańskiego 2104 i zabrali mnie do ciemnego pomieszczenia w podziemiach sądu, aby przed wypuszczeniem mnie na wolność, umieścić znamię na mym czole.
Robiło to dwóch opłacanych przez miasto oprychów. Jeden cisnął mnie na krzesło, a drugi uniósł cechownicę.
- To nic nie boli - powiedział ciężkoszczęki goryl i przycisnął cechownicę do mego czoła. Uczułem przez chwilę chłód i to było wszystko.
- I co teraz? - spytałem.
Ale nie było odpowiedzi, a oni odwrócili się ode mnie i wyszli bez słowa.
Drzwi zostawili otwarte. Mogłem wyjść lub zostać i gnić - jak mi się podobało. Nikt nie odezwie się do mnie ani nie spojrzy na mnie więcej niż raz. Nikt nie zatrzyma spojrzenia dłużej niż jest to potrzebne do zauważenia piętna na mym czole. Byłem niewidzialny.
Musicie zrozumieć, że moja niewidzialność była jedynie przenośna. Ludzie mogli mnie widzieć - ale nie chcieli.
Absurdalna kara? Możliwe. Ale przecież zbrodnia była równie absurdalna. Zbrodnia oziębłości. Odmowa otworzenia się przed bliźnim. Popełniłem to wykroczenie czterokrotnie. Karą za to był rok niewidzialności. Wszystko odbyło się jak trzeba: powód został zaprzysiężony, proces się odbył, piętno umieszczono według wszelkich reguł.
Byłem niewidzialny.
Wyszedłem i znalazłem się w świecie ciepła.
Popołudniowy deszcz już skończono. Ulice miasta już schły,. a w Wiszących Ogrodach pachniało zielenią. Kobiety i mężczyźni spieszyli gdzieś w swoich sprawach. Szedłem wśród nich, ale nie zwracali na mnie uwagi.
Karą za odezwanie się do Niewidzialnego była niewidzialność na okres od miesiąca do roku i więcej, zależnie od powagi wykroczenia.
Na tym właśnie opierała się cała idea. Byłem ciekaw, na ile sztywno zasady te są przestrzegane.
Wkrótce przekonałem się o tym. Wszedłem w szyb podnośnika i pozwoliłem unieść się po spirali ku najbliższemu z Wiszących Ogrodów. Była to Jedenastka, kaktusiarnia, a pokrzywione, dziwaczne kształty tych roślin odpowiadały memu nastrojowi. Wynurzyłem się na końcowej platformie i podszedłem do lady, aby kupić żeton. Za ladą siedziała kobieta o niezdrowej cerze i pustych oczach.
Położyłem monetę. Coś, jakby strach pojawiło się w jej oczach. I zaraz znikło.
- Jedno wejście - powiedziałem.
Nie było odpowiedzi. Ludzie za mną utworzyli kolejkę. Powtórzyłem swoje żądanie. Kobieta uniosła bezradnie wzrok, potem utkwiła spojrzenie ponad mym lewym ramieniem. Obok mnie wysunęła się ręka i położyła inną monetę. Kobieta wzięła ją i wydała żeton mężczyźnie za mną.
Wrzucił ją do szczeliny i wszedł do Ogrodu.
- Proszę o żeton - powiedziałem zdecydowanie.
Inni spychali mnie na bok. Ani słowa przeprosin. Zacząłem trochę czuć, co to znaczy być niewidzialnym. Traktowali mnie dosłownie tak, jakby nie mogli mnie dostrzec.
Z drugiej strony miało to jednak swoje zalety. Wszedłem za ladę i wziąłem sobie żeton, nie płacąc za niego. Ponieważ byłem niewidzialny, nie można było mnie zatrzymać. Wcisnąłem żeton w szczelinę i wszedłem do Ogrodu.
Ale kaktusy mnie znudziły. Opanował mnie dziwny, zły nastrój i nie chciało mi się dalej zwiedzać. Kiedy wychodziłem wbiłem sobie w palec kolec rośliny i kaleczyłem się do krwi. Przynajmniej kaktusy ciągle uznawały moje istnienie. Ale tylko aby kaleczyć.
Wróciłem do mieszkania. Książki czekały na mnie, ale nie chciało mi się czytać. Wyciągnąłem się na wąskim łóżku i uruchomiłem energizer, aby zwalczyć dziwne znużenie, jakie mnie ogarnęło.
Myślałem o mojej niewidzialności.
- To nie będzie znowu taka udręka - mówiłem sobie. Nigdy zbytnio nie zależałem od innych istot ludzkich. Przecież właśnie zostałem skazany za moją oziębłość w stosunku do bliźnich? Więc po cóż mieliby mi być teraz potrzebni? Niech mnie ignorują, jeśli chcą.
Będzie to okres pełen wypoczynku. Miałem przed sobą rok wytchnienia od pracy. Niewidzialni ludzie nie pracują. Jak by zresztą mogli? Kto poszedłby się poradzić niewidzialnego lekarza, lub wynajął niewidzialnego adwokata, lub dał dokument do akt niewidzialnemu urzędnikowi? Nie będzie więc pracy. Oczywiście również nie będzie dochodów. Ale właściciele domów nie pobierają czynszu od Niewidzialnych. Niewidzialni chodzą gdzie im się podoba nic nie płacąc. Właśnie to zademonstrowałem w Wiszących Ogrodach.
Czułem, że niewidzialność będzie świetnym kawałem zrobionym społeczeństwu. Skazali mnie jedynie na rok terapii wypoczynkowej. Byłem pewien, że będę z niej zadowolony.
Ale były również pewne praktyczne niewygody. Pierwszej nocy mojej niewidzialności poszedłem do najlepszej w mieście restauracji. Chciałem zamówić najbardziej sute dania, posiłek za sto jednostek, a potem wygodnie zniknąć przy przedstawianiu rachunku.
Rozumowałem jak kretyn. Nie udało mi się nawet usiąść. Stałem przy wejściu pół godziny, pomijany wielokrotnie przez gospodarza sali, który najwidoczniej był już w takiej sytuacji wiele razy. Zdałem sobie sprawę, że podejście do stolika nic mi nie da. Żaden z kelnerów nie przyjmie ode nie zamówienia. Mogłem iść do kuchni; Mogłem poczęstować się wszystkim, co mi się podobało. Mogłem zdezorganizować pracę restauracji. Ale zdecydowałem, że tego nie zrobię. Społeczeństwo ma swoje sposoby ochrony przed Niewidzialnymi. Nie mogło być oczywiście mowy o bezpośrednim odwecie, o zamierzonej obronie. Ale gdyby szef kuchni twierdził, że nikogo nie widział po drodze, kiedy przesuwał garnek wrzątku, to któż by mu zaprzeczył? Niewidzialność była niewidzialnością, bronią obosieczną.
Wyszedłem z restauracji.
Zjadłem obok, w restauracji automatycznej. Potem wziąłem automatyczną taksówkę i pojechałem do domu. Maszyny, podobnie jak kaktusy, nie dyskryminowały obywateli mojego typu. Czułem jednak, że będą nędznym towarzystwem jak na cały rok. Spałem podle.
* * *
Drugi dzień mojej niewidzialności był dniem dalszych doświadczeń i dalszych odkryć.
Poszedłem na długi spacer, starając się trzymać szlaków dla pieszych. Słyszałem wiele o chłopakach, którzy zabawiają się przejeżdżaniem pieszych ze znakiem niewidzialności na czołach. I nie ma ani dla ciebie pomocy, ani dla nich kary. Moja kondycja, zgodnie z założeniami, wiązała się z pewnym niewielkim ryzykiem.
Spacerowałem ulicami, patrząc jak tłum rozstępuje się przede mną. Przechodziłem przez tłumy tak lekko, jak nóż mikrotomiczny przechodzi między komórkami. Wszyscy byli doskonale wyćwiczeni. W południe zobaczyłem mego pierwszego kolegę Niewidzialnego. Był to mężczyzna wysoki, w średnim wieku, barczysty i godny, noszący piętno hańby na kopulastym czole. Jego wzrok spotkał się z moim jedynie na chwilę. Potem minął mnie i poszedł dalej. Niewidzialny nie może oczywiście spostrzec innego Niewidzialnego.
Byłem tylko rozbawiony. Ciągle jeszcze delektowałem się nowością tego trybu życia. Żadne lekceważenie nie mogło mnie zranić. Jeszcze nie.
Późnym popołudniem poszedłem do jednej z tych łaźni, gdzie robotnice myją się za parę groszy. Uśmiechnąłem się frywolnie i poszedłem po schodach na górę. W oczach portierki pojawił się na chwilę przestrach - było to dla mnie małym triumfem - ale nie śmiała mnie zatrzymać. Wszedłem.
Uderzył mnie silny zapach potu i mydła. Poszedłem naprzód. Mijałem szatnie, gdzie wisiały długie rzędy szarych kitli. Uświadomiłem sobie, że mogę ograbić te kitle do ostatniego grosza, ale nie zrobiłem tego. Kradzież jest bezcelowa jeśli jest zbyt łatwa, a zdolniachy, które wymyśliły niewidzialność były tego świadome.
Przeszedłem do właściwych pokoi kąpielowych.
Były tam setki kobiet. Młode dziewczyny, zużyte kobiety, stare jędze. Niektóre się zaczerwieniły. Kilka się uśmiechnęło. Wiele odwróciło się ode mnie plecami. Ale bardzo się starały, aby nie okazywać żadnej istotnej reakcji na moją obecność. Nadzorujące matrony stały na posterunku i kto wie - a nuż doniosą za bezprawne zauważenie Niewidzialnego?
Patrzyłem więc, jak się kąpią, patrzyłem na pięćset par kiwających się piersi, patrzyłem na nagie ciała błyszczące pod prysznicem, patrzyłem na te rozległe masy gołych żeńskich ciał. Moje uczucia były mieszane. Złośliwe poczucie osiągnięcia celu - dostanie się bez przeszkód do tego sanctum sanctorum i narastające we mnie powoli inne uczucie - czy był to smutek? Nuda? Wstręt? Nie byłem zdolny tego zanalizować. Ale było to jakby jakaś lepka, śliska ręka złapała mnie za gardło. Wyszedłem szybko. Zapach wody z mydłem gryzł me nozdrza jeszcze długie godziny, a widok różowych ciał prześladował mnie we śnie tamtej nocy. Jadłem sam w jednym z automatów. Zacząłem dostrzegać, że element nowości w mojej karze zaczyna wietrzeć.
W trzecim tygodniu zachorowałem. Zaczęło się wysoką gorączką, później bóle żołądka, wymioty i reszta brzydkiego kompleksu objawowego. O północy byłem pewien, że umieram. Skurcze były nie do wytrzymania i kiedy dobrnąłem do kabiny sanitarnej zobaczyłem odbicie swej twarzy w lustrze, twarzy zniekształconej, zielonkawej, z kroplami potu. Znak niewidzialności świecił jak sygnał ostrzegawczy na mym bladym czole.
Dłuższy czas leżałem oklapnięty na kafelkowej podłodze, wchłaniając jej chłód. Potem pomyślałem: „Co będzie, jeśli to ślepa kiszka, ten śmieszny, przestarzały, prehistoryczny relikt? W stanie zapalnym, gotowy do pęknięcia?”
Potrzebowałem lekarza.
Telefon był pokryty kurzem. Nie zatroszczono się o to, aby go wyłączyć, ale nie dzwoniłem do nikogo od chwili aresztowania, a do mnie nikt nie śmiał dzwonić. Karą za dzwonienie do Niewidzialnego była niewidzialność. Przyjaciele, jacy by nie byli, pozostawali daleko.
Złapałem za telefon, niezgrabnie wystukałem numer. Ekran zapalił się i robot z centrali zapytał:
- Z kim pan życzy sobie rozmawiać?
- Lekarza - dyszałem.
- W tej chwili, proszę pana.
Kojące, gładkie, mechaniczne słowa. Nie można było ogłosić robota niewidzialnym, więc wolno mu było ze mną rozmawiać. Ekran zajaśniał.
- Co panu jest? - spytał lekarski głos.
- Bóle brzucha. Może ślepa kiszka.
- Za chwilę będzie u pana...
Przerwał. Zrobiłem błąd pokazując moją cierpiącą twarz. Jego oczy oświetliły znak na mym czole. Ekran poczerniał tak gwałtownie, jakbym podał mu trędowatą dłoń do pocałowania.
- Doktorze - zajęczałem.
Już go nie było. Ukryłem twarz w dłoniach. To już idzie za daleko, myślałem. Czy przysięga Hipokratesa zezwala na takie postępowanie? Czy lekarz może zignorować błaganie chorego człowieka o pomoc?
Hipokrates nic nie wiedział o Niewidzialnych. Doktor nie musiał udzielać pomocy niewidzialnym ludziom. Dla społeczeństwa po prostu nie istniałem. Lekarze nie mogli rozpoznawać chorób nieistniejących osób.
Zostawiono mnie z moim cierpieniem. Była to jedna z mniej atrakcyjnych stron niewidzialności. Możesz wejść bez przeszkód do łaźni, jeśli ci się podoba - ale możesz równie bez przeszkód zwijać się z bólu na swym łóżku. Jak jedno to drugie, a jeśli twa ślepa kiszka akurat pęknie - no cóż, skuteczniej odstraszy to tych, którzy zdecydowaliby się pójść twą przestępczą drogą.
Moja ślepa kiszka nie pękła, przeżyłem, choć mocno osłabiony. Człowiek może wytrzymać przez rok bez rozmów z ludźmi. Może podróżować automatycznymi samochodami i jeść w zautomatyzowanych restauracjach. Ale nie ma automatycznych lekarzy. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę poza nawiasem. Skazańcowi w więzieniu, kiedy zachoruje, przysyłają lekarza. Moja zbrodnia nie była na tyle poważna, bym zasłużył na więzienie i wobec tego żaden lekarz mi nie pomoże w cierpieniu. To nie było fair. Przeklinałem cholery, które wynalazły mą karę. Każdy świt witałem ponuro i samotnie, tak samotnie, jak Crusoe na swojej wyspie, tu w sercu dwunastomilionowego miasta.
Jak mam opisać moje zmiany nastroju, moje zwroty i halsy na zmiennych wiatrach mijających miesięcy?
Przychodziły chwile, gdy niewidzialność była radością, rozkoszą, skarbem. W tych paranoidalnych momentach byłem dumny, że nie pętają mnie te więzy, które pętają zwykłych ludzi.
Kradłem. Wchodziłem do małych sklepów i zabierałem utarg, podczas gdy kulący się kupiec lękał się mnie zatrzymać. Bał się, że przez krzyk jakby się zarazi moją niewidzialnością. Gdybym wiedział, że Państwo refunduje wszystkie straty tego typu, miałbym może mniejszą z tego przyjemność. Ale kradłem.
Zabawiałem się w intruza. Łaźnia nigdy już mnie nie kusiła, ale nachodziłem inne sanktuaria. Wchodziłem do hoteli i spacerowałem wzdłuż korytarzy, otwierając losowo drzwi. Większość pokojów była pusta. Niektóre puste nie były.
Podobny Bogu obserwowałem wszystko. Pozbywałem się skrupułów. Moja pogarda dla społeczeństwa - zbrodnia, która właśnie przyniosła mi niewidzialność - rosła.
Stałem na pustych ulicach podczas okresów deszczu. Ciskałem obelgi ku pobłyskującym budynkom, które piętrzyły się po obu stronach.
- Komu jesteście potrzebni? - ryczałem. - Nie mnie! Komu jesteście potrzebni choć trochę?!
Drwiłem, kpiłem i złorzeczyłem. Był to rodzaj obłędu, wywołany, jak przypuszczam, samotnością. Wchodziłem do teatrów, gdzie szczęśliwi zjadacze lotosu siedzieli oklapnięci w swoich fotelach masujących, przykuci przez żarzące się. trójwymiarowe obrazy - i wycinałem hołubce w przejściach. Nikt nie reagował. Luminescencja na moim czole kazała im zachowywać swe skargi dla siebie, więc milczeli.
To były szalone chwile, dobre chwile, chwile kiedy wydawało mi się, że mam sześć metrów wzrostu, i kroczyłem wśród widzialnych gamoni, wydzielając pogardę każdym porem skóry. Były to momenty obłąkania - przyznaję to otwarcie. Człowiek, który przez kilka miesięcy przebywał w warunkach przymusowej niewidzialności, najprawdopodobniej nie będzie zrównoważony.
Czy nazwałem te chwile paranoidalnymi? „Maniakalno-depresyjny” może być lepszym przymiotnikiem. To była zawrotna huśtawka. Dni, w których odczuwałem jeno pogardę dla widzialnych durni wokoło były równoważone przez dni, kiedy fizycznie czułem nacisk izolacji. Spacerowałem wtedy po niekończących się ulicach, chodziłem ożywionymi podcieniami, gapiłem się na autostrady z pędzącymi pociskami radosnych kolorów. Nawet żebrak do mnie nie podszedł. Czy wiedzieliście, że w naszym wieku pełnym blasku istnieją żebracy? Ja dowiedziałem się o tym dopiero po ogłoszeniu mnie Niewidzialnym, ponieważ wtedy długie spacery zawiodły mnie aż do slumsów, gdzie blask już się wytarł i gdzie włóczący się, nieogoleni starcy żebrali o drobne sumy.
Mnie nikt nie błagał o drobne sumy. Raz podszedł do mnie ślepiec.
- Na miłość boską - wydyszał - pomóż mi kupić nowe oczy z banku oczu.
To były pierwsze od miesięcy słowa, które wyrzekła do mnie jakaś istota ludzka. Już sięgałem do mojej tuniki po pieniądze, pragnąc dać mu z wdzięczności wszystkie, które miałem przy sobie. Czemu nie? Mogłem ich przecież sobie brać ile chciałem. Ale zanim wyciągnąłem pieniądze, koszmarna figura podkuśtykała o kulach i stanęła między nami. Złowiłem szepnięty wyraz „Niewidzialny”, a potem obydwaj czmychnęli jak spłoszone kraby. Stałem idiotycznie z wyciągniętymi pieniędzmi.
Nawet żebracy! Dranie, żeby wymyślić taką torturę.
Tak więc znów złagodniałem. Ma arogancja odpłynęła. Byłem teraz samotny. Któż mógłby zarzucić mi oziębłość? Byłem teraz miękki jak gąbka, patetycznie oczekujący na jakieś słowo, uśmiech, klepnięcie po plecach. Był to szósty miesiąc mojej niewidzialności.
Mój stan był mi już tylko nienawistny. Przyjemności były płytkie, a udręka nie do zniesienia. Byłem ciekaw, jak uda mi się przeżyć pozostałe sześć miesięcy. Wierzcie mi, myśli o samobójstwie nie były mi obce podczas tych ciemnych godzin.
I w końcu popełniłem akt głupoty. W czasie jednego z moich niekończących się spacerów napotkałem innego Niewidzialnego. Była to dopiero trzecia, czy czwarta taka istota, jaką zobaczyłem w czasie moich sześciu miesięcy. Jak w poprzednich spotkaniach, nasz wzrok spotkał się, ostrożnie, tylko przez chwilę. Potem on opuścił wzrok na chodnik, obszedł mnie bokiem i poszedł dalej. Był to szczupły, młody człowiek, nie miał więcej niż czterdziestkę, rozczochrany szatyn, z wąską, skurczoną twarzą.
Miał wygląd naukowca i byłem ciekaw cóż takiego uczynił, aby zasłużyć sobie na karę. Ogarnęło mnie pragnienie, żeby za nim pobiec i spytać go o to i dowiedzieć się jego imienia, i rozmawiać z nim i go objąć.
Wszystkie te rzeczy są zabronione. Nikt nie może mieć jakiegokolwiek kontaktu z niewidzialnym - nawet jego bliźni Niewidzialny. Szczególnie jego bliźni Niewidzialny. Społeczeństwo sobie nie życzy popierać tajnego związku braterstwa między swymi pariasami.
Wiedziałem o tym wszystkim.
Mimo to odwróciłem się i poszedłem za nim.
Idąc w ślad minąłem trzy przecznice. Trzymałem się z tyłu, w odległości dwudziestu do pięćdziesięciu kroków. Roboty policyjne zdawały się być wszędzie, a ich analizatory w pogotowiu do wykrywania wykroczeń i nie śmiałem wykonać mojego posunięcia. Potem on skręcił w boczną ulicę, szarą, brudną pięćsetletnią ulicę i zaczął się przechadzać spokojnym, nie-prowadzącym-do-nikąd krokiem Niewidzialnego.
Podszedłem do niego z tyłu.
- Proszę - powiedziałem łagodnie. - Nikt nas tu nie zobaczy. Możemy porozmawiać. Nazywam się...
Odwrócił się do mnie raptownie, z przerażeniem w oczach. Twarz miał bladą. Chwilę patrzył na mnie w zaskoczeniu, potem rzucił się naprzód, jak gdyby chcąc mnie obejść. Zagrodziłem mu drogę.
- Niech pan zaczeka - rzekłem. - Niech pan się nie obawia. Proszę...
Przedarł się obok mnie. Położyłem mu rękę na ramieniu, a on wywinął się czym prędzej.
- Jedno słowo - błagałem.
Ani słowa. Nawet wypowiedzianego ochryple: „Daj mi spokój!” Wyminął mnie i pobiegł pustą ulicą, a kiedy skręcił za róg, odgłos jego kroków zmienił się ze stukotu w pomruk. Patrzyłem w trop, czując narastającą, ogromną samotność.
A potem strach. Ten człowiek nie złamał reguł Niewidzialności, ale ja je złamałem. Zobaczyłem go. W związku z tym podlegałem karze, być może przedłużeniu mego okresu niewidzialności. Rozejrzałem się z niepokojem, ale nigdzie nie było robotów policyjnych. Ani jednego.
Byłem sam.
Rozglądając się i uspokajając, szedłem dalej ulicą. Stopniowo odzyskałem panowanie nad sobą. Uświadomiłem sobie, że uczyniłem coś niewybaczalnie głupiego. Kretyńskość mojej akcji niepokoiła mnie, ale znacznie bardziej niepokojący był jej sentymentalizm. Wyciągnąć w takiej panice rękę ku innemu Niewidzialnemu - przyznać się otwarcie do mej samotności, potrzeby kontaktu - no nie. To znaczyło, że społeczeństwo zwycięża. Nie mogłem na to pozwolić.
Zauważyłem, że znów znalazłem się przy kaktusiarni. Wjechałem szybem windowym, zabrałem żeton recepcjonistce i kupiłem wejście. Szukałem przez chwilę, a potem znalazłem pokręcony, wyszukanie zdobny kaktus - kolczastego potwora wysokiego na trzy metry. Wykręciłem go z doniczki i połamałem jego kanciaste członki na fragmenty. Moje ręce pokryły się tysiącami igieł. Ludzie udawali, że nie patrzą. Wyrywałem kolce z rąk i z krwawiącymi dłońmi zjeżdżałem szybem windowym, znów z pogardliwym dystansem w swojej niewidzialności. Przeminął miesiąc ósmy, dziewiąty, dziesiąty. Karuzela pór roku obróciła się prawie całkowicie. Wiosna ustąpiła łagodnemu latu, lato rześkiej jesieni, jesień zimie z jej śnieżycami co dwa tygodnie, pozostawionymi ze względów estetycznych. Zima się już kończyła. W parkach drzewa wypuszczały świeże pąki. Ludzie kierujący pogodą zwiększyli liczbę deszczów do trzech dziennie.
Mój wyrok zbliżał się do końca.
W ostatnich miesiącach mojej niewidzialności wpadłem w rodzaj odrętwienia. Umysł, zmuszony do szukania sobie własnych rozrywek, nie zajmował się już implikacjami mojego stanu i ślizgałem się w niewyraźnej mgle od dnia do dnia. Czytałem z zapałem, lecz nieselektywnie, jednego dnia Arystotelesa, drugiego biblię, trzeciego podręcznik mechaniki. Nie zapamiętywałem nic. Kiedy zaczynałem nową stronę, zawartość poprzedniej wypadała mi z pamięci.
Przestało mi zależeć na tych kilku przyjemnościach jakie dawała mi niewidzialność. Na podnieceniach podpatrywacza, na krótkotrwałym dreszczu władzy, gdyż mogłem popełnić dowolny czyn i prawie nie bać się odwetu. Mówię „prawie”, ponieważ uchwaleniu Ustawy o Niewidzialności nie towarzyszyło uchwalenie ustawy zmieniającej naturę ludzką. Większość mężczyzn zaryzykowałaby niewidzialność, gdyby przyszłoby im bronić swej żony lub dzieci przed zaczepkami Niewidzialnego; nikt by nie pozwolił, by Niewidzialny wykłuł mu oczy; nikt nie tolerowałby wdarcia się Niewidzi...
smialytedd