Cisza przed burzą - Naja Snake.pdf

(402 KB) Pobierz
Naja Snake – Cisza przed burzą
Miłość, skazana na śmierć przez nienawiść,
Której szał ciemny gubi ich od wieków,
Tak, że śmierć nawet nie może ich zbawić,
Niechże zabawi moich czytelników.
Na podstawie wiadomego dzieła wiadomego Mistrza Williama.
PROLOG
Often wrong, never in doubt – Często błądzą, nigdy nie mają wątpliwości.
Angielskie powiedzenie o Malfoyach .
Noc Walpurgii, rok 1874, Trewir, amfiteatr
- Co... Co z-za ohydne szaty – wysoka blondynka o bladoniebieskich, rybich oczach wyciągała
ubrania ze skrzyni czubkami palców, jakby materiał był poplamiony czymś obrzydliwym. Jej twarz,
zniekształcona licznymi bliznami po głębokich, magicznych oparzeniach, wykrzywiła się, stając się
przez to jeszcze brzydsza. Grube, różowe zrosty wyraźnie odcinały się od jej bladej, niemal
przezroczystej cery.
- I cała noc Walpurgii zmarnowana, Bello – odparła druga z wiedźm – Gdzie jest generał?
- Przecież nie będzie na nas czekał w naszej przebieralni, Cosa – zaśmiała się trzecia - No to, panny
Malfoy, idziemy. Jakby powiedziała nasza pra-prababka Astrid...
- T-to ja się... się jąkam, nie ty, K-kriege.
- Praprababka Astrid – stwierdziła niezrażona Kriege – Powiedziałaby...
- Że mamy „zebrać dupy w troki” i „przestać pieprzyć jak potłuczone”.
- D-dokładnie.
Generał Daniel Silbermond w milczeniu patrzył na swój oddział. Czy dobrze dopracował
szczegóły? Czy wszystko było perfekcyjnie przygotowane?
Czarnoksiężnik dowodził Serafinami, wampirzym oddziałem do walki z demonami, wytworami
nekromancji i magicznymi zwierzętami. Tym razem jednak ich przeciwnikiem nie był źle
stworzony golem, wypuszczone na wolność zombie czy znienawidzone przez Daniela, obrzydliwe
dementory. Mieli zabijać ludzi; ludzi, którzy zbyt daleko zabrnęli w kulcie mrocznych bóstw. Rząd
w Kolonii był w stanie wiele znieść, ale nie składanie ofiar z dzieci. Sam Daniel po napisaniu kilku
raportów na temat działalności sekty nabrał ochoty na spektakularne egzekucje. Wieszanie
wilkołaków na jesionach (typowy przykład ofiar dla Odyna), brutalne wyczyny kapłanów Seta i
kapłanek Persefony nie wzbudzały w nim żadnych uczuć, podobnie jak pospolite w tych czasach w
Europie polowania na opozycję. Tym niemniej gdzieś trzeba było zaznaczyć granicę tolerancji i
sekciarze dawno przekroczyli nawet liberalne normy generała.
Serafini byli oddziałem z jednej strony elitarnym, ale z drugiej nie zwracali uwagi na narodowość,
wyznanie, płeć czy pochodzenie kandydata. Nadawał się ten, kto wykazał się nienaganną służbą czy
to jako auror, strażnik, najemnik czy gladiator i był w stanie przejść szkolenie. Tym niemniej ten
oddział był arystokratyczny i przerasowiony do bólu. Daniel sam dowodził akcją; oprócz tego miały
z nim iść same panny Malfoy – z tych niemieckich Malfoyów, rzecz jasna. O ile w Anglii
szlachectwo często sprowadzało się do marnotrawienia majątku i pogardy dla biedniejszych czy
gorzej urodzonych, to tu „noblesse oblige” nie było pustym hasłem. Przywileje – liczne i ważne –
wiązały się z obowiązkiem obrony kraju; arystokrata musiał być rycerzem. Malfoyowie nie
stanowili tu wyjątku.
Kobietą o poparzonej twarzy była Bellatrix, obecnie pani Grindewald, Numer Dwa wśród
Serafinów. Obok niej stały jej starsze siostry, Kriege i Belicosa, córki Klemensa Malfoya z jego
pierwszego małżeństwa. To one miały za zadanie zniszczyć wroga, nie robiąc krzywdy uwięzinym
dzieciom. Generał zaklął w duchu. Z jednej strony mieli pokonać o wiele silniejszego wroga, z
drugiej strony, ze względu na więźniów, nie można było cisnąć paru butelek eksplodujących i
toksycznych eliksirów, ostrzelać wszystkiego z „Malfoy’s Pride” – magicznych strzelb dużego
kalibru i na koniec posprzątać Avadami. To musiała być koronkowa robota; musieli być tak
dokładni i uważni, jak Mistrz Eliskirów, który wie, że różnicę między lekarstwem a trucizną mierzy
się ułamkami uncji i sekund.
Oprócz atakujących byli jeszcze krakerzy, czyli spece od magicznych oszustw i łamania zaklęć
ochronnych; jak zwykle stanowiska te zajmowali Wurmowie. Byli oni ludźmi i wywodzili się od
mugoli, ale nikt nie zwracał na to uwagi, a już na pewno nie Silbermond. Ghul, wampir, dziecko
mugoli – pochodzenie go nie obchodziło. Liczyło się tylko, by dobrze wykonywał swoją pracę, bo
błędy zabijały.
Mistrz Eliksirów już na nich czekał.
- Procedura jest znana, generale – bardziej stwierdził, niż zapytał, podnosząc wzrok. Oczy, zielone
jak Avada i przecięte kreseczką zwierzęcej, czerwonej źrenicy, wpatrywały się w nich uważnie.
- Cuerpo, sangre y lagrimas. Ciało, krew i łzy, Armandzie – odparł krótko Daniel – A konkretnie
jak?..
- Najlepiej samemu, pazurami – wyjaśnił warzyciel – Łzy popłyną, gwarantuję. Tylko lepiej nie
poharatać tej ręki, w której się potem trzyma różdżkę.
- No myślę – mruknął Silbermond – Jedziemy z tym, panienki Malfoy... Bella jak zwykle pierwsza?
Ty nie masz nerwów, dziewczyno...
Bellatrix popatrzyła na niego, ale nic nie powiedziała. Daniel wiedział, że kobieta czasem ma
problemy z mówieniem, zwłaszcza, kiedy jest zła. Zaklął w duchu; po co poruszał temat jej
nerwów? To było co najmniej nietaktowne.
- Cholerna a-afazja – wydusiła w końcu z siebie Bellatrix – A c-co do... do m-moich nerwów, to...
Moja sprawa.
- Wiem – odparł Daniel – Wybacz.
Mistrz Eliksirów popatrzył na nich ze zdziwieniem. Oczywiście wiedział, kto i dlaczego okaleczył
Bellatrix, ale sprawa musiała być jeszcze gorsza, niż mówili, jeśli Serafin ośmielił się tak
bezczelnie odpowiedzieć dowódcy – i to w obecności innych żołnierzy – a generał nie tylko nie
potraktował krnąbrnego podwładnego Cruciatusem, ale jeszcze przeprosił. Armand, rzecz jasna,
udał, że nic z tego nie słyszał; w tej pracy nie należało zbytnio interesować się cudzymi sprawami.
Eliksir był jeszcze ciepły, kiedy malowali nim runy.
Kampf, run walki, w kształcie strzały, powszechnie używany przez Aurorów i żołnierzy; Eif,
symbol oddania i żarliwości, oraz jego lustrzane odbicie – Opfer, run oznaczający ofiarę z samego
siebie. Tod, znak śmierci, który po odwróceniu do góry nogami zmieniał się w Leben,
symbolizujący życie. I oczywiście Sieg, piorun, światło, ciepło, a przede wszystkim, jak
wskazywała jego nazwa, zwycięstwo.
Daniel namalował dwa te runy obok siebie. Wypowiedział inkantację i dwie błyskawcie
skrzyżowały się, tworząc Krzyż Błyskawic. Kolejne, ciche polecenie i Krzyż stał się znakiem
znanym jako Crux Dissimulata, albo Sonnenrad – Kołem Słońca, wyglądającym jak krzyż
zamknięty w kole. Następne słowo i magia zaczęła pulsować ze zdwojoną siłą. Ten run był
symbolem Thora, boga, który wedle skandynawskich wierzeń ochraniał ludzi przed mrozem,
ciemnością, zimą i potworami, boga - strażnika i obrońcy*.
Cztery ramiona krzyża i cztery rzeczy, które można dać.
- Ja, Daniel Silbermond, przysięgam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wyprowadzić
jeńców z lochów Trewiru. Nie cofnę się ani przez kalectwem, ani przed śmiercią, ani przed bólem,
ani przed obłędem.
Ramiona krzyża rozprostowały się, a potem złamały w połowie. Run zaczął wirować. Znak
wybuchł czerwienią; Daniel krzyknął, kiedy dwie swastyki wypaliły mu się na wnętrzach dłoni.
Obserwował w milczeniu, jak wiedźmy powtarzały ceremoniał. Wszystko odbywało się w sekrecie,
bo magia ta była zakazana; Serafini mówili o niej jako o mocniejszym Imperiusie. Nazwa była
myląca, bo rytuał musiał być wypełniony dobrowolnie i działał tylko na tego, kto go wykonał. Tym
niemniej był to potężny czar zniewalający; nakierowywał on umysł na dane zadanie, sprawiając, że
czarodziej nie potrafił się już wycofać, choćby, wedle przysięgi, miał zapłacić najwyższą cenę. W
starożytności ceremoniał sześciu runów był powszechnie używany przez żołnierzy; potem,
ponieważ zaczęli go stosować fanatycy religijni, został zakazany pod karą Pocałunku, ale
oczywiście żaden Serafin nigdy nie przejmował się czymś takim jak kodeks karny. Runy wyciągały
z czarodzieja magię do ostatniej kropli, dając mu ogromną moc; tej nocy mogło to się okazać
niezbędne, bo akcja zapowiadała się co najmniej paskudnie. Więcej niż cztery osoby nie mogły
przeniknąć do dobrze strzeżonej siedziby wroga; krakerzy nie byli w stanie tego zagwarantować.
Tylko czterech żołnierzy...
- Idziemy, drogie panie – stwierdził Daniel krótko. Nie musiał więcej mówić; te kobiety miały za
sobą kilkadziesiąt lat służby i nie potrzebowały kazań.
Wróg krył się w lochach pod cesarskimi termami.Jako że teleportacja zmieniała strukturę magii i
mogła ich zdradzić. Serafini przebyli tę drogę piechotą. Co prawda krakerzy powątpiewali, by w tak
magicznym mieście, jak Trewir, czarodziejskie promieniowanie budynków nie zagłuszyło
aportacyjnego śladu, ale nie mogli za to ręczyć. Ruiny term były piękne, ale Serafini nie mieli
czasu, by podziwiać wzory, ułożone z pomarańczowej i białej cegły. Szli w ciszy; tak jak wilki nie
potrzebowali słów, by stworzyć zgrany atak.
Krew. Ból. Zaklęcia zabijały powoli, wysysając z nich siły; krew płynęła wolno, ale nieubłaganie.
Daniel uśmiechnął się szyderczo, widząc cieniuteńką, czerwoną nitkę, ciągnącą się za nim. To nie
było ważne. Nic nie było ważne. Liczyło się tylko to, że dzieci są już bezpieczne i Serafini,
przerzuciwszy je świstoklikiem do Ministerstwa w Kolonii, mogli sami wracać do domu. Generał
wyczuł, że coś jest nie tak; ich świstoklik źle zadziałał, a raczej ich wewnętrzna magia była już na
wyczerpaniu i nieprawidłowo splotła się z zaklęciem Portus. Nie przerzuciło ich do Drachenfels,
jak planowali. To była...
- Kolonia – wychrypiała Kriege – Patrzcie!
Wielkie, choć jeszcze nieukończone wieże wznosiły się na środku placu. To było to samo miejsce,
w którym, czternaście lat temu, Bellatrix i jej obecny mąż szukali schronienia przed katami Berlina.
- Niech się p-pan trz-yma, ge-generale...
- Za stary jestem, żeby się puszczać, Bello... – zaśmiał się Daniel.
- Ściągajmy te szmaty, bo nas rozwalą... To łachy tych Hurensöhne**...
- Scheisse...
- Przywalili z Dragonkillera, chyba im odbiło...
- I zwalili sobie loch na te puste łby, Kriege... Mniej roboty dla nas...
- Jak mawiają... mieczy z gatunku płonących nie używa się w drewnianch budynkach...
- Anestathe! Co jest...
- Wydarliśmy z siebie całą magię... Generale... O cholera! Złapcie mu coś!
- Accio kot! Nie działa! ACCIO!
Daniel nie czuł bólu. To było przyjemne, przeszłość i przyszłość traciły znaczenie... Wrzask
rozszarpywanego zwierzęcia i krew na wargach przywróciły mu przytomność i siłę. Wiedział
jednak, że bez magii daleko nie zajdą.
Nagle Bellatrix zamarła, słysząc trzask aportacji; pozostali, automatycznie, zrobili to samo. Daniel
spojrzał na nią pytająco; kobieta zgięła dwa palce. Stary, znany sygnał. Rogi. Aurorzy***. Zabiją
ich za szmaty sekciarzy. Cholera!
- Katedra! – wrzasnęła Belicosa. Miała rację; wielu czarodziejów uznawało świątynie za teren,
gdzie nie toczyło się pojedynków, jako miejsce azylu dla każdego, choćby najgorszego, maga.
- To nie nasi! To Angole! – czułe, wampirze uszy wychwyciły obcy akcent.
- Co?.. Tutaj? – zdumiał się Daniel. O ile mu było wiadomo, żadni obcy aurorzy nie dostali ostatnio
pozwolenia na prowadzenie akcji w Kolonii.
- T-trzmiele... P-po mnie... – jęknęła Bellatrix – Zostawcie...
- NIE!
Zaklęcie Nex przeleciało im ze świstem nad głowami; Daniel zaklął z wściekłością. To
przekleństwo sprowadzało powolną i bolesną śmierć ale było jedną z bardziej skutecznych metod
zabijania nieludzi; Dumbledore’owie najwyraźniej nie zamierzali się z nimi patyczkować.
Ale żądni zemsty Szkoci zapomnieli o jednym; noc Walpurgii była czasem tak magii, jak i religii.
Wielu magów obchodziło swoje święta w kościołach, choć nieraz ich wierzenia doprowadziłyby
Pawła z Tarsu do zawału serca. I chociaż tej nocy większość czarownic tańczyła w górach Harzu,
niektóre zbierały się w katedrach, by świętować pod osłoną nocy.
Boczne drzwi katedry otworzyły się na oścież; głośne „Accio” wciągnęło Serafinów do środka.
Daniel zauważył kwiaty, mnóstwo czarnych i ciemnoczerwonych kwiatów.
Ostatnią rzeczą, a raczej osobą, którą zobaczyła Bellatrix, nim straciła przytomność, była
morderczyni o pseudonimie Medea.
*Germańskie runy, używane potem, niestety, przez nazistów, głównie SS. Do obejrzenia na
przykład pod adresem: http://www.geocities.com/Vienna/Strasse/8514/runes.html
Wiele runów,
krzyży i innych symboli można też obejrzeć w “Europie” Normana Daviesa. Jeśli ktoś chce
poczytać więcej, wystarczy wklepać “runy” w wyszukiwarkę, a wyświetli się mnóstwo stron.
Zaznaczam tylko, że te same znaki bywają różnie nazywane i interpretowane. Ja posługuję się tu
nazwami i interpretacjami niemieckimi.
**No... nie jest to uprzejme słowo.
***”Bulle” oznacza tak „byka”, jak „gliniarza”.
Zamek Drachenfels, oraz amfiteatr i termy w Trewirze naprawdę istnieją. I są pod nimi odlotowe
lochy.
Rozdział 1 Powrót do Hogwartu
Szanowny panie Dumbledore,
Uprzejmie informuję, iż pańskie podanie dotyczące stanowiska nauczyciela Transfiguracji i
Transmutacji, zostało pozytywnie rozpatrzone. Niniejszym przejmuje pan obowiązki na ww.
stanowisku z dniem 1. sierpnia 1876.
Dokładne informacje dotyczące zakresu obowiązków oraz wynagrodzenia i zakwaterowania
znajdzie pan w pergaminie dołączonym do niniejszego listu.
Pierwsza rada pedagogiczna odbędzie się 1. sierpnia o szestnastej.
Z poważaniem
Dyrektor Szkoły Magii i Czarnoksięstwa Hogwart
Fineas Nigellus
Albus westchnął; stary Ślizgon zawsze był zimny i oficjalny. Tym niemniej Dumbledore cieszył się
z nowej posady; po pierwsze, lubił pracę z ludźmi, a Hogwart uwielbiał; po drugie, było to stałe
zajęcie, a rodzina bardzo potrzebowała pieniędzy.
Kłopory finansowe zaczęły się szesnaście lat temu; wtedy to, podczas niemieckiej wojny domowej,
Bellatrix Malfoy zamordowała dwóch stryjów Albusa, Briana i Wulfryka. Młody Gryfon usiłował
się zemścić; skończyło się to dla niego wyrokiem w Azkabanie. Co prawda spędził w więzieniu
tylko rok, ale łapówki i odszkodowania, dzięki którym wyrok był tak niski, zrujnowały rodzinę.
Musieli sprzedać dom, a rodzinie Bellatrix oddać, w ramach zadośćuczynienia, większość ksiąg i
magicznych przedmiotów. Albus, jako karany, musiał się pożegnać z karierą aurora; zaczął
studiować Transfigurację i pracować. Tym niemniej człowiek po wyroku za usiłowanie zabójstwa
nie mógł liczyć na dobrze płatną pracę (chyba, że na Nokturnie, na co Albus nie chciał się zgodzić).
Przed dwoma laty rodzinę spotkał kolejny cios; rodzice Albusa zginęli, polując na Bellatrix Malfoy;
przeklęta wampirzyca dopadła ich w katedrze kolońskiej. Ona i Fleurs du Mal – zawodowe
morderczynie – znów wygrały.
Albus stał się wtedy jedynym żywicielem rodziny. Aberforth nie miał stałej pracy, a to, co zarobił,
wydawał na podejrzane artefakty, albo musiał spłacać grzywny za nielegalne eksperymenty
magiczne. Albus do dziś pamiętał krzyżówkę kozła i orła („Oto caprogryf, Albusie!”) i dwa tysiące
galeonów kary za stworzenie nowego gatunku.
Do tego była jeszcze Andromeda, siostra Albusa; dziewczynka miała iść w tym roku do Hogwartu –
a to oznaczało wydatki. Albus zastanawiał się, czy Tiara przydzieli ją do Gryffindoru – jak jego, czy
do Ravenclawu – jak Aberfortha. A może dziewczynka zostanie Puchonką? Byle nie jak
Malfoyowie, nie do Slytherinu...
Tak czy inaczej, Albus rozpaczliwie potrzebował stałej pracy, a dla Nigellusa, ekscentryka nawet
jak na magiczne normy, rok w Azkabanie nie był żadną przeszkodą. Dyrektor ten słynął przecież z
dziwacznej polityki kadrowej. Był złośliwym i niebezpiecznym człowiekiem, ale nie podzielał
typowych dla arystokracji przesądów. Nawet jego córka, która wyszła za mąż za Regulusa Blacka,
mówiła, że „ojciec najchętniej trzyma z goblinami, szlamami i wilkołakami”. Niektórzy mówili, iż
Fineas czyni to, by poznać sekrety i zwyczaje, o których zwykli czarodzieje nie mieli pojęcia; inni,
że uczy się od wampirów czarnej magii. Tym niemniej, wszyscy musieli przyznać, iż dyrektor jest
potężnym i wszechstronnie wykształconym czarodziejem – choć z pewnością nie był magiem
powszechnie lubianym.
Albus aportował się przed bramą. Już miał się udać do zamku, kiedy usłyszał dziwny szum.
Odwrócił się i ku swojemu zdumieniu zobaczył latający dywan. Nie były one wtedy jeszcze
zakazane, tym niemniej rzadko się je widywało w Szkocji. Dywan wylądował miękko; podróżująca
na nim wiedźma wstała z gracją i ściągnęła chustę, zakrywającą jej twarz. Szczęka Dumbledore’a
nagle opadła.
Po pierwsze, dziewczyna była bardzo młoda i bardzo piękna.
Po drugie, ładunek dywanu stanowiły cenne księgi i artefakty magiczne, warte fortunę. Większość z
nich była związana z czarną magią.
Dywan był wielki i mocno już wytarty; oprócz wiedźmy podróżował nim dżinn w liberii; ludzie
Wschodu rzadko korzystali z usług skrzatów. Dziewczyna uśmiechnęła się, pokazując zęby, które
rażąco nie pasowały do reszty jej wizerunku; były krzywe, żółtawe i nierówne, takie, jakie
Dumbeldore widywał u przestępców i najemników, leczących się w pokątnych gabinecikach
uzdrowicieli o wątpliwym wykształceniu. Ale kiedy wiedźma nie pokazywała zębów w szerokim
uśmiechu, była piękna, jak wila; miała wielkie, ciemne oczy, okolone długimi, czarnymi rzęsami, a
włosy, czarne i z granatowym połyskiem, sięgały jej do ramion. Niewątpliwie miała w sobie
orientalną krew, choć z pewnością z europejską domieszką. Ubierała się oryginalnie, jak ci, którzy
podróżowali po całym świecie i tworzyli własny styl z mody podpatrzonej w wielu krajach. Nosiła
tiarę uszytą wedle najnowszej mody paryskiej: bardzo wysoką, granatową i wyszywaną w srebrne
jednorożce. Chusta, która osłaniała jej usta i nos podczas lotu, bordowa i ozdobiona srebrnymi
smokami, była wynalazkiem czarodziejów nie Orientu, ale amerykańskiego Zachodu. Jakby ta
mieszanka nie była dostatecznie ekscentryczna, kobieta okrywała się czarnym płaszczem, tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin