Łukjanienko Siergiej - Linia marzeń 02 - Imperatorzy iluzji.rtf

(1000 KB) Pobierz
Siergiej Łukjanienko

Siergiej Łukjanienko

 

Imperatorzy iluzji


Sergiejowi Biereźnemu i Andriejowi Czertkowowi, którym znana jest przestrzeń marzeń.


Część pierwsza

Key Dutch

 


Rozdział 1

 

Dalej niż niebo, poza granicą zamieszkanych sektorów galaktyki, w tej strefie kosmosu, którą tradycyjnie nazywano Wolnym Terytorium, maleńki myśliwiec Alkari próbował uciec statkowi Imperium. Ludzkiego statku tak naprawdę nie dałoby się nazwać wojskowym. Nie wchodził w skład Floty, a jego przedziały mieszkalne były zbyt luksusowe. Jednak jego pola ochronne mogły odbić salwy neutronowych dział myśliwca, a bojowa dobudówka wyglądała na wystarczająco dużą, by pomieścić kolapsarny generator. Bo naprawdę, mieściła.

Do tej pory myśliwiec Alkari ratowała zwrotność. Nie próbował stawać do beznadziejnej walki, lecz uciekał przed przeciwnikiem, zmieniając kierunki lotu z taką łatwością, jakby nie istniały dla niego prawa inercji.

Bo naprawdę nie istniały.

Jednak ta przewaga, czyniąca ptakopodobną rasę wyjątkowo niebezpiecznym przeciwnikiem w okołoplanetarnych bojach, tutaj, trzy parseki od najbliższej gwiazdy, tylko odwlekała agonię. Alkaryjczycy nie mieli nawet czasu, żeby zorientować się w przestrzeni i wysłać na Alkari ostatni raport o podstępnym naruszeniu przez Imperium Ludzi paktu o nieagresji. Gdy ludzki statek zbliżył się na odległość pół kilometra, myśliwiec przestał manewrować.

Dwie wieżyczki odwróciły się do zbliżającego się statku i wystrzeliły - niewidoczny w kosmicznej próżni promień sprawił, że pola ochronne ludzkiego statku zapłonęły na chwilę iskrzącą się tęczą.

Odpowiedzi nie było. Statek zbliżał się do myśliwca, zdumiewająco niezgrabny w porównaniu z lekką maszyną obcych. Jego czujniki uparcie kontynuowały trwający drugą godzinę przekaz: krótki pakiet impulsów, wieleset lat temu uznany przez wszystkie rasy galaktyki za zaproszenie do rozmowy.

Myśliwiec nie reagował.

Słaby promień lasera wbił się w ochronne pole Alkaryjczyków. Przemodelowany ciągle tym samym przekazem sprawił, że pole zatrzepotało i zabłysło, jak podświetlona reflektorem łopocząca na wietrze flaga. Siła promienia stopniowo rosła.

Zdając się na los, myśliwiec Alkari wysłał odpowiedź - zgodę na dialog. Promień lasera znikł. Myśliwiec zwlekał jeszcze kilka chwil, potem wyłączył pole siłowe. Ludzki statek hamował, wysuwając kruchy stożek przejściowej śluzy. Bojowa nadbudówka była otwarta - widok aktywowanego lasera skutecznie powstrzymywał Alkaryjczyków przed pokusą zadania ciosu.

 

Kina na Tauri zaczęto budować rok temu - podobnie jak w całym Imperium. Kto z pracowników korporacji Setiko wpadł na pomysł reanimowania zapomnianej od zamierzchłych czasów ludzkiej rozrywki - nie wiadomo. Ale na pewno dostał za to niezłą premię. Od tamtej pory korporacja zwiększyła swój obrót półtora raza.

Zainteresowanie ludzi starożytnymi filmami nie powinno potrwać długo (według wyliczeń psychologów korporacji - jakieś sześć, siedem miesięcy), ale ten krótki czas chciano maksymalnie wykorzystać. Przeniesienie starych kaset wideo z powrotem na taśmę filmowanie było drogie, a kina budowano tak, by w razie potrzeby można je było szybko przerobić na stodoły, obory i inne praktyczne pomieszczenia.

Ale na razie kino przeżywało swój niezbyt długi renesans.

Iluzjon był najbardziej eleganckim z tauryjskich kin i miał przetrwać najdłużej, obsługując te pięć procent ludności, które na skutek „miękkości” charakteru długo trzymało się określonych rozrywek kulturalnych. Dla tych właśnie osób na każdej planecie działały dwie, trzy biblioteki publiczne z papierowymi książkami, kilka strzelnic z bronią prochową, gdzieniegdzie zachowały się również skocznie - echa narciarskiej mody sprzed dziesięciu lat.

Dziewczyna siedziała w ostatnim rzędzie - nieświadomie naśladując swoich dawnych przodków, traktujących kino jak miejsce spotkań.

Co prawda ręka młodego człowieka na jej ramieniu i papierowa torba z popcornem, wręczana razem z biletem, niezbyt ją interesowały. Ona naprawdę lubiła stare filmy.

- Rachel... - wyszeptał chłopak.

Dziewczyna pokręciła głową, jakby odpędzając natrętną muchę. Jej towarzysz nie dał za wygraną.

- Posłuchaj...

- Przecież powiedziałam, że potem.

Chłopiec ponuro przeniósł wzrok na wielki plastikowy ekran. Za plecami terkotał projektor i drobinki kurzu pląsały w promieniu światła nad głową. Film był kolorowy, ale nie trójwymiarowy, co bardzo denerwowało młodego człowieka.

- Potem - powiedziała łagodniej dziewczyna, jakby wyczuwając nastrój towarzysza. Musnęła jego rękę, na palcu błysnął srebrny pierścionek. - Na razie możesz się trochę ponudzić...

W jej głosie brzmiała obietnica, ale chłopak przekonał się już dawno, że te obietnice nigdy nie przekraczają pewnych granic.

 

Mostek myśliwca był wąski i zbyt wysoki dla człowieka. Poszukujący Prawdy stał przy swoim fotelu-grzędzie, a „kogucik” z miękkich brązowych piór sterczał mu na głowie. Przypominający przerośniętego jastrzębia Alkaryjczyk nigdy nie jadł mięsa. Masywny rogowy dziób był przeznaczony wyłącznie do rozbijania skorup orzechów. Nawet w bezpośredniej walce Alkaryjczycy nie używali go jako broni.

Dwóch innych Alkaryjczyków znacznie niższego stopnia, niemających dla Poszukującego Prawdy wyraźnie brzmiących imion, stało obok z bronią zaciśniętą w końcówkach skrzydeł. Los dał pierzastej rasie dwa podarunki - planetę o niskiej grawitacji, na której mogła spokojnie osiągnąć rozmiary wystarczające do wykształcenia się rozumu, nie tracąc przy tym zdolności latania, oraz nieprzewidywalny klimat, który zmusił ją do walki o przetrwanie i do doskonalenia się. Chwytliwe końcówki skrzydeł, które dała im ewolucja, były decydującym czynnikiem.

Pilot, Szarpany Wiatr, półleżąc w fotelu pilotażowym, owinięty taśmą sensoryczną, sterował myśliwcem ruchami swojego ciała, jakby sam leciał przez lodowatą pustkę kosmosu. Teraz odpoczywał, rozkoszując się minutami spokoju, odcięty od tego, co działo się na mostku.

Drzwi śluzy zatrzepotały, rozpadając się na dziesiątki płatków i wsuwając w ściany. Poszukujący Prawdy wydal niezadowolony klekot, gdy człowiek wszedł na mostek myśliwca, ale nie ruszył się z miejsca. Jego ochroniarze również trwali nieruchomo.

Człowiek płci męskiej był stosunkowo młody (chociaż, co można powiedzieć o wieku w przypadku rasy, praktykującej nieograniczony aTan?), dobrze umięśniony, wysoki, o krótkich, ciemnych włosach. Bez broni i bez pancerza, ale... Poszukujący Prawdy nie miał kompleksów, nierzadko pojawiających się u Alkaryjczyków w kontaktach z innymi rasami. Cóż, pozbawieni siły fizycznej pierzaści mieli za to niedostępne dla innych poczucie przestrzeni i szybkość reakcji. Ale teraz Poszukujący Prawdy poczuł ostre jak błysk pioruna ukłucie strachu. Człowiek jednym uderzeniem ręki mógł złamać jego cienkie kości, odepchnąć lekkie ciało...

Człowiek obrzucił mostek szybkim spojrzeniem i zwinnie rozłożył ręce. Przysiadł z niespodziewaną przy jego sylwetce gracją i zastygł w niewygodnej pozie. Jego ręce opisały krąg i znalazły się za plecami.

Poszukujący Prawdy poczuł ciekawość. Rytuał szacunku dla przeciwnika został wypełniony z godną podziwu starannością, i to w wariancie, który nie wyglądał głupio w wykonaniu humanoida. Posłuszny instynktom, na przekór woli, Alkaryjczyk wykonał w odpowiedzi podobne ruchy. Okrągłe bursztynowożółte oczy wlepił w twarz człowieka. Zadając gwałt krtani, Poszukujący Prawdy wydał kilka dźwięków w języku ludzi.

- Zacz-cznij, uzie-miony.

Gdacząca mowa Alkaryjczyków musiała sprawiać człowiekowi trudność, ale nie dało się tego po nim poznać. Nieprzyjemnie mocny akcent raził słuch Poszukującego Prawdy, jednak zdanie zbudowane zostało bez zarzutu.

- Wola nieba, będziemy mówić. Moja droga przecięła twoją i daj odpocząć gniewowi. Znam wzór na swojej skorupie.

- To ostatnie bardzo ciekawe - zauważył Alkaryjczyk.

- Nikt nie wychodzi ze skorupy, nawet ci, którzy urodzili się bez niej - odparł natychmiast człowiek.

Alkaryjczyk lekko skłonił głowę. Nie był wielkim znawcąPięcioskrzydła Mądrości”, ale cytat został przytoczony prawidłowo.

- Kim jesteś i czyj jesteś? - W trzecim zdaniu Alkaryjczyk mógł pozwolić sobie na ciekawość.

- Jestem Key Altos, człowiek bez ojczyzny.

Poszukujący Prawdy milczał może pół minuty, a w jego pamięci rozwijały się obrazy. Sposób myślenia Alkaryjczyków był bardzo swoisty i tylko pamięć wzrokowa pozwalała na przechowywanie informacji.

- Byłeś na Chaaranie - rzekł w końcu.

- Tak. - Wydawało się, że elokwencja opuściła człowieka.

- Byłeś ochotnikiem w oddziałach Połączenia, które stłumiły powstanie przeciwko Imperium Ludzi. Stałeś się sławny. Wojskowi dali ci przezwisko Odra.

- Jestem zachwycony pamięcią Szczególnego Wysłannika - powiedział cicho Key. - Trzydzieści pięć lat to długo... dla was. Ale nie lubię tego imienia.

- Odra to ludzka choroba?

- Tak.

- Oryginalne - stwierdził Alkaryjczyk. - Dobrze. Teraz ja widzę ciebie, a ty i tak mnie znałeś. Dokąd prowadzi cię droga?

- Chcę długiej rozmowy, Poszukujący Prawdy.

- O czym, Key?

- O Wszechświecie i Bogu.


Rozdział 2

 

Key Dutch wrócił na swój statek pół godziny później. Myśliwiec Alkaryjczyków odstykował się, zanim mężczyzna zdążył dojść do mostka - ta rasa nie znosiła uczucia zniewolenia. Jednak gdy myśliwiec oddalił się na dziesięć kilometrów, zastygł; krucha zabawka kosmosu, wolna od zasad inercji, niezbędnych dla ludzi.

Mostek statku okazał się niewielki, niemal taki jak na hiperkutrze, który cztery lata temu zginął na orbicie planety Graal. Tutaj też były dwa fotele pilotażowe - jeden z nich czekał na Keya.

- A ty się bałeś - odezwał się ciemnowłosy chłopiec przy pulpicie bojowym. - Czekają na nas?

- Tak. - Key zajął swój fotel i przypiął się pasami. Żadne grawikompensatory nie mogły dać ludzkiemu statkowi tej płynności lotu, jaką uzyskiwali Alkaryjczycy.

 

- Wysłannik dał nam godzinę na wytyczenie kursu na T-K 84.

Tommy Curtis musnął sensory pulpitu. Spochmurniał, czytając słowa na monitorze.

- Tlenowa planeta? Dlaczego niczyja?

- Zrozumiesz. - Dutch wyjął z bloku serwisowego filiżankę z parującą kawą. Popatrzył na Tommy’ego z lekką ironią. - Niezbyt przyjemne miejsce, ale nie mamy wyboru. Alkaryjczycy nigdy nie zgodzą się na poważne pertraktacje w kosmosie przy takiej nierównowadze sił. A każda oswojona planeta, bez względu na to, do jakiej rasy należy, da moralną przewagę jednej lub drugiej stronie.

- Aha. - Tommy skończył czytać informacje, pełznące po ekranie w rytm ruchu jego oczu, i z lekkim roztargnieniem przeniósł wzrok na Keya. - Pomożesz wytyczyć kurs?

- Bierz się do roboty.

Powierzenie wyboru hipertrasy temu dzieciakowi, właściwie nastolatkowi, nie może być słuszną decyzją. Istnieje milion dróg, które doprowadzą ich do T-K 84, i tylko jedna lub dwie prowadzące donikąd. Wyznaczyć ich logicznie nie zdoła nie tylko doświadczony pilot, ale nawet potężny pokładowy komputer. Pozostaje zaufać jej Wysokości Teorii Prawdopodobieństwa... i szóstemu zmysłowi. Inne drogi, bezpieczne i słuszne, różnią się od siebie pod względem strat energetycznych i tego stopnia zużycia, który zostaje w napędzie readex. Dwa identyczne statki będą służyć różnym pilotom w nieporównywalnie różnych okresach czasu, bo jeden z nich umie pojąć logikę hieperprzejść, a drugi nie.

Ale najwyższy czas, żeby chłopak dorósł.

Dutch patrzył, jak Tommy pracuje przy komputerze. Po ekranie, który nie wiadomo kiedy rozsunął się do metra szerokości, biegły pakiety kursów, długie kolumny cyfr, niosące informacje dotyczące trajektorii. Na życzenie, każdą kolumnę można było rozwinąć w taśmę liczb albo przekonwertować na tekst w standardzie. Ale Tommy próbował pracować z plikiem pierwotnym - i nieźle mu to wychodziło.

Dobre dziedzictwo, prawda, Curtis van Curtis?

Keya trochę bawiło, że Tommy w miarę dorastania stawał się coraz mniej podobny do władcy aTanu. Jakby wszystkie rysy dorosłego Curtisa, odziedziczone przez chłopca, starł szybki wzrost i to dziwne życie, które przyszło im wieść. Ciekawe, jak teraz wygląda Artur? Czy oni są jeszcze do siebie podobni?

Mając szczerą nadzieję, że jego młody klient nie musiał już więcej umierać, Dutch wolał zapamiętać go takim, jaki był.

Na czole Tommy’ego pojawiła się kropla potu. Krzywił się, przerywając wyszukiwanie kursów i wpatrując się w coraz to nową kolejność liczb. Wypisz wymaluj, młody bohater epoki Wielkiej Wojny, jak ulał pasujący do serialu dla dzieci Tarcza niebios. Śliczny, czarujący, z tą nieuchwytną dawką szlachetności, która tak pociąga kobiety i wywołuje rozdrażnienie mężczyzn. W ciągu ostatniego roku, organizując rozmaite intrygi w portowych miastach, Dutch przyłapywał swoje przyjaciółki na otwartych spojrzeniach posyłanych w stronę chłopca. Kiedyś nawet wspomniał o tym przy Tommym, który z zakłopotaniem zaproponował przeprowadzenie operacji plastycznej. A po kilku minutach złośliwie sprecyzował, komu.

Szybko pokonał strach przed Keyem. Pewnie dlatego, że przy pierwszym spotkaniu go zabił...

- Kurs - rzucił krótko Tommy, odchylając się na oparcie fotela. Dutch wprowadził informację do swojego monitora.

Rzeczywiście, kurs. Nie ten nieosiągalny ideał (czas dotarcia - zero, zużycie silnika - zero), o którym na każdej planecie krąży kilkanaście bajek. Ale więcej niż przyzwoity, godny doświadczonego pilota. Przypadek, oczywiście, ale przypadek godzien pochwały.

- Ujdzie, chociaż bywają lepsze - skomentował Dutch.

Połączył się z Alkaryjczykami i krótko oznajmił, że są gotowi do skoku. Generator hipersieci, którym wyszarpnęli myśliwiec Alkaryjczyków w realny kosmos, został dawno wyłączony, i obcy zniknęli w przestrzeni niemal błyskawicznie. Nigdy nie mieli specjalnych problemów z wyliczeniem kursu.

- Szukać dalej? - spytał Tommy, zerkając na Keya spode łba.

- Startuj.

W rozbłyskach wtórnego promieniowania statek wszedł w hiperprzestrzeń. Przypadkowy punkt w międzygwiezdnej próżni, od momentu Wielkiego Wybuchu nieznający ciał większych od molekuły wodoru, znowu opustoszał.

Na kolejną wieczność. Pustka nie zna pojęcia czasu.

 

Rachel i Gafur całowali się w kabinie flaera. Wystarczająco długo, by chłopcu zdążył się znudzić ten niezmienny element programu. Niestety, po trzyletniej przyjaźni wiedział już, że na więcej nie ma co liczyć. Dziewczyna uwolniła się z jego rąk tak zręcznie, że nawet nie próbował jej zatrzymać.

- Dziękuję, że mnie podrzuciłeś. - Odchyliła półprzeźroczystą pokrywę kabiny i zeskoczyła na trawę. Był wieczór, jak zwykle cichy tauryjski wieczór, tylko na horyzoncie gromadziły się granatowe masywne chmury zapowiadanego nocnego deszczu. Co prawda, zbyt granatowe... Gafur patrzył na dziewczynę w milczeniu.

Rachel odeszła kilka kroków i zerwała z jednego z otaczających placyk drzew bladoróżowy, miękki jak masło owoc. W tym roku trafił się niesamowity urodzaj, spowoduje spadek cen i milionowe straty... Musiała podskoczyć, bo drzewo było porządnie ogołocone i spódnica ze srebrnego brokatu owinęła się wokół nóg.

- Trzymaj. - Rzuciła owoc Gafurowi. Normalny gest tauryjskiej gościnności. Chłopiec złapał owoc, nawet udało mu się go przy tym nie zgnieść.

- Zobaczymy się w szkole.

- Na razie - odparł posępnie Gafur. Nasunął kopułę i wystartował, jednocześnie odchylając drugi fotel. Umieszczona pod nim lodówka była prawie pełna. Niektóre owoce zaczęły już gnić. Gafur obiecał sobie solennie, że jutro wyrzuci je na śmietnik. Potem zerknął na automatyczną sekretarkę, na spis nagrań.

Zaproszenie na imprezę „z piwem, nieobecnymi rodzicami i pokojami dla chętnych” bardzo odpowiadało jego aktualnemu stanowi ducha. Zatoczył krąg nad domem Rachel - pomachała mu ręką - i włączył autopilota.

- Przyjemnych rozrywek - powiedziała dziewczyna, patrząc na rozpływający się na niebie flaer. Gafur był dobrym przyjacielem... bardzo fajnym chłopakiem ze znakomitej rodziny. Ale co mogła poradzić na to, że go nie kocha? Jednak... gdyby nie zawracała mu głowy, życie byłoby nudne...

Przecież kiedyś powiedziała mu szczerze, co trzeba zrobić, żeby zyskać jej względy.

Zabić Bullrata gołymi rękami, poklepać ją po policzku i zniknąć na zawsze. I nie zapomnieć przy tym o obiecanym prezencie.

Popatrzyła na skromny pierścionek. Po wyprostowaniu cienki pasek przypominałby ludzkie ucho.

Lekarz Rachel był kompletnie zaskoczony, gdy jej neuroza-strach przed mechanistami, Meklończykami i wytworami techniki bardziej skomplikowanymi od odkurzacza - znikła bez śladu. Przypisał to sukcesowi psychoanalizy... Dziewczyna tylko się uśmiechała, obracając na palcu za duży pierścionek. Dopiero teraz stał się dobry.

Zapewne wydała się Keyowi starsza niż była.


Rozdział 3

 

Kiedyś T-K 84 była planetą o wspaniałych perspektywach. Wprowadzona do rejestru kolonialnej administracji Imperium, czekała jedynie na statek z pierwszą partią osiedleńców, by zapłonąć na gwiezdnej mapie kolorami ludzkiej rasy.

A potem na malutkiej planecie Chaaran wybuchł bunt przeciwko Imperatorowi Greyowi. Przywódcy powstania podjęli próbę, nawet dość sprytną - oznajmili, że wychodzą spod władzy Imperium i przechodzą pod patronat Gałęzi Alkaryjczyków. Wtedy jeszcze nie powstał Potrójny Alians, a ludzkość była osłabiona stuleciem Wielkiej Wojny. Ogromna flota pierzastej rasy ruszyła ku Chaaranowi - umocnić się, zbudować bazy rakietowe, korzystając z poparcia rządu planetarnego, i utrzeć nos flocie imperialnej, która właśnie miała przybyć...

Uprzedzając Alkaryjczyków, przy Chaaranie pojawiły się statki pospolitego ruszenia z sąsiednich planet. Brak ciężkiego uzbrojenia rekompensowała furia ochotników. Mieli dwa tygodnie do przybycia wrogiej floty - silniki w tamtych latach nie wyróżniały się szybkością.

Gdy eskadra Alkaryjczyków wyszła z hiperprzestrzeni, zastała martwą planetę i odlatujące statki ludzi. W tydzień później przybyła flota imperialna, a Alkaryjczycy próbowali odejść bez walki.

Dogoniono ich na orbicie T-K 84. Wszystko postawiono na jedną kartę, a walki trwały prawie tydzień. Tysiące statków w polu przyciągania planety, lekkość i zwrotność Alkaryjczyków przeciwko gigantycznym krążownikom ludzi. Miliony ton metalu, plastiku, izotopów i chemikaliów, krążące po orbicie. Maleńkie, przypominające sześciopalczaste małpki zwierzątka unosiły nocami głowy, wpatrując się w płonące niebo... Potem, zabierając kapsuły ratunkowe z rozbitych statków, resztki ludzkiej floty - zwycięskie resztki - odeszły do Terry. Niebo płonęło nadal.

- Taniej wyszłoby znalezienie nowej planety niż oczyszczanie tej - zauważył Key.

Statek lądował na dziwnym podłożu - cała górska dolina była zalana szklistą, skrzącą się masą. Głęboko pod nią detektory wykazywały metal. Bardzo dużo metalu.

- Co to było? - spytał Tommy.

Dutch lądował samodzielnie, ale nie wydawał się aż tak zajęty pilotażem, by nie móc odpowiedzieć na pytanie.

- „Charon”, liniowiec planetarnego poskramiania. Nie trzeba go było pakować w tę rzeź, nie nadawał się do walki z myśliwcami. Ale dowództwo postanowiło odciągnąć uwagę Alkaryjczykow. Statek trzymał się długo... dobra osłona, no i rakiety. Nawet się odgryzał, jak mógł. W końcu storpedowali go i zrzucili z orbity, jak śmiecia. Zrobił trzy pętle, a z podziurawionych ładowni wypadły mezonowe bomby. Potem było... to.

Tommy już więcej nie pytał. Zrobili jedną pętlę, zanim znaleźli myśliwiec Alkaryjczykow, zastygły na szklanym polu. Ptaszki ich oczywiście wyprzedziły. Do tego czasu Tommy zdążył sobie wyrobić wystarczające wyobrażenie T-K 84.

- Ja wyjdę, a ty podniesiesz statek i wyprowadzisz go na stacjonarną orbitę - zaproponował Key. - Rozmowy zajmą standardową dobę.

Statek wylądował w odległości pół kilometra od Alkaryjczykow. Key nadal siedział, jakby na coś czekając.

- Przecież walczyłeś z Alkaryjczykami na Chaaranie? - odezwał się Tommy.

- Nie z obcymi. Z ludźmi, którzy chcieli przejść pod władzę obcych. To znacznie gorsze.

- Key, lingvensor przetłumaczył tamtą część rozmowy... jak byłeś na myśliwcu. Tę, kiedy mówiliście dźwiękami.

- No?

- Dlaczego przezwali cię Odra?

Dutch wydostał się z fotela. Popatrzył na Tommy’ego niemal obojętnie.

- Zgadnij.

Chłopiec poczekał, aż Key wyjdzie i oddali się od statku na jakieś sto metrów. Z naprzeciwka, od strony myśliwca, zbliżała się niewysoka, podrygująca postać obcego.

Muśnięcie klawiszy, nie tyle sterowanie, co wprowadzenie standardowego polecenia startu. Statek zaczął się powoli unosić. W ślad zanim, z tą samą prędkością, podnosił się myśliwiec.

Na jedną standardową dobę na T-K 84 pojawiło się rozumne życie.

Key Dutch patrzył, jak statki nikną na niebie. I o dziwo piękne - dwie obramowane ogniem sylwetki, znikające w obłokach. Przemieniony w szkło grunt połyskiwał, odbijając światło. Na T-K 84 oddychało się zdumiewająco lekko - powietrze było czyste i nasycone tlenem, co właściwie nie powinno dziwić; tlenek węgla dawno opadł, a w oceanach było dość wodorostów, by odnowić atmosferę.

Pomachał ręką podchodzącemu Alkaryjczykowi. Obcy zapewne wolałby polecieć, szpony łap ciągle ślizgały się po szkle. Ale to nie był Altair z jego niską grawitacją. Na T-K 84 Poszukujący Prawdy mógłby jedynie szybować....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin