Droga żelazna - Graham Masterton.doc

(3693 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERTON

GRAHAM  MASTERTON

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DROGA ŻELAZNA


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mej najserdeczniejszej przyjaciółki…

mej najbardziej miłowanej ukochanej…

tej, z którą zawsze będę łącznie żywić

me nadzieje, me szczęście, me marzenia

i której zawsze będę oddany ciałem i duszą…

 

(Dedykacja w oryginale po polsku)


PROLOG

 

Collis Edmonds wsiadł do pociągu w Ogden, w stanie Utah, i zanim dotarli do Winnemucca, w Nevadzie, pojawił się na pomoście obserwacyjnym swego prywatnego wagonu zaledwie dwa razy; i to tylko po to, aby dopalić do końca i cisnąć na szyny ostatnią ćwiartkę dogasającego cygara. Jego zachowanie intrygowało Emilię, zagadnęła więc czarnoskórego konduktora, żeby dowiedzieć się, kto to taki. Wysoki, o szczupłej twarzy i oczach utkwionych, zdawałoby się niezmiennie, w jakimś bliżej nie określonym punkcie, stojąc tak samotnie, lekko przygarbiony, przy kutej z żelaza balustradzie, sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie. Ubrany był na czarno, choć właściwie kiedy Emilia ujrzała go za drugim razem, miał na głowie czerwony fez, zakończony fikuśnym chwastem — modny wśród panów z lepszych sfer, gdy zaciągali się cygarem, pisząc albo miłosny liścik, albo sprawozdanie.

— To — wyjaśnił z emfazą konduktor — to jest Szef.

Emilia wróciła do swego pulmanowskiego* wagonu sypialnego i, rozłożywszy się wygodnie na zielonym, obitym pluszem siedzeniu, wyjęła z podróżnego neseserka notatnik i ołówek. Za oknem, spoza ciężkich zasłon, porośnięta bylicą równina umykała sprzed oczu z zastraszającą prędkością pięciu mil na godzinę.

Emilia zapisała w notatniku:

 

Spotkałam dziś człowieka, którego kolejarze nazywają „Szefem”. Podróżuje we

własnym pulmanie, choć jak na takiego bogacza „telepanie się”, jak mówią tutaj, na

Zachodzie, w jednym tylko prywatnym wagonie to i tak chyba wielkie wyrzeczenie.

 

Przerwała na chwilę, zagryzając czubek ołówka. A potem dopisała:

 

Wydaje mi się, że rozumiem, dlaczego człowiek, który jest twórcą tej imponującej

drogi żelaznej, który tak fenomenalnie wpłynął na koleje losu całego narodu, dlaczego

człowiek taki pragnie pozostać na uboczu. Co to musi być za uczucie, ta świadomość,

że się spięło, niczym żelazną klamrą, dwa krańce kontynentu! Ileż nieujarzmionych

myśli musi się kłębić w tej głowie! Jest przystojny, ale na jego twarzy maluje się

udręka i choć widziałam go tylko dwa razy, i to jedynie w przelocie, czuję do niego

jakąś sympatię, a nawet współczucie z powodu takiego historycznego fatum i

osamotnienia. Tak bardzo bym chciała go kiedyś poznać i podzielić się z nim moimi

uczuciami (dyskretnie, ma się rozumieć).

 

Z rezygnacją odłożyła na bok swój podręczny blok. Zdawała sobie sprawę, iż powinna napisać coś więcej — coś o zamglonych, szkarłatnych szczytach gór okalających Salt Lake City; coś o ługowatych równinach, które właśnie przemierzali pod gęstym obłokiem z koda lokomotywy, który to obłok kłębił się i toczył na południe, nieujarzmiony, jak puch z dmuchawców. Powinna opisać ten luksusowy wagon pierwszej klasy, w którym podróżowała, i wszystkie jego wygody, jak i orzechowo–cisową boazerię, wyściełane pluszem kanapy oraz przepyszne amarantowe karnisze. W końcu była tu w charakterze korespondentki kobiecego pisma „Zapiski Pani Domu”, po to, aby zaspokoić ciekawość swych nowojorskich czytelniczek, które połknęłyby łapczywie nowinki o tym, jak przyrządza się posiłki przy prędkości dwudziestu pięciu mil na godzinę i jak smakuje stek z antylopy, kiedy pędzi się po szynach poprzez te same równiny, gdzie jeszcze niedawno pasła się ta dzika zwierzyna.

Ale pojawienie się Szefa sprawiło, że nagle owe niewinne pogaduszki zdały się Emilii bezsensowne. Przyszło jej na myśl, że profil jego twarzy zdradzał z przerażającą siłą ogrom tego przedsięwzięcia, jakim była budowa kolei żelaznej, zwanej teraz Sierra Pacific, i że dzieło to — poczęte w mrocznych głębiach jego wyobraźni — przerastało jakoś samego twórcę. Siedziała tak nieruchomo przez dłuższy czas, nasycając wzrok złocistym zachodem słońca, który nadawał jej oczom odcień przejrzystego bursztynu, a zwoje loków zmieniał w nieokiełzane, ogniste promienie. I kiedy wreszcie konduktor w stalowym mundurze dotknął jej ramienia, by przypomnieć, że czas na kolację, zdawało się jej, że powraca do rzeczywistości z jakiegoś innego, oddalonego o setki mil, o tysiące chwil — o całe wieki — świata.

Nazajutrz Emilia stanęła na pomoście, rozkoszując się ciepłem letniego powiewu wiatru i zapachem bylicy. Myśl o tajemniczej postaci Szefa nie dawała jej spokoju, usiłowała więc podpatrzeć, co się z nim działo, ale ciężkie kotary w oknach jego prywatnego wagonu pozwalały jej dojrzeć tylko kawałek srebrnego kałamarza i róg gazety. Jednak kiedy pociąg minął już Reno i zaczął wspinać się z mozołem po zboczach wzniesień Sierra Nevada, Szef częściej opuszczał wnętrze swojego pulmana. Emilia zrobiła parę notatek na temat stalowych torów kolejowych, wijących się w serpentyny, na temat niezłomności najemnych chińskich wyrobników, którzy je układali oraz i o tym na jakiej wysokości ponad poziomem morza pociąg się właśnie znajdował. Uwaga jej skupiona była jednak na tym, co działo się w ostatnim wagonie — zanotowała w myślach, że jego samotny pasażer wychodził na zewnątrz z cygarem w jednej dłoni, a kieliszkiem w drugiej, by godzinami wpatrywać się w zaśnieżone szczyty gór, które stapiały się z przejrzystym błękitem nieba, tworząc poszarpaną, białą linię horyzontu.

Dochodziło już południe, kiedy pociąg wyłonił się wreszcie z przytłaczających ciemności wałów zabezpieczających przed śniegiem, którym zdawało się nie było końca, i wjechał w krajobraz srebrnozielonych sosen okalających Donner Lake, tuż przy samym wierzchołku przełęczy, która wiodła wciąż dalej i dalej, aż do Kalifornii. Opatulona w bobrowe futerko Emilia wyszła na zewnątrz — dzieliło ją teraz od wagonu Szefa zaledwie kilka stóp: chłód ostrego górskiego powietrza i pokryta smarem tuleja łącząca.

Szef ukrywał się w środku, poza zasuniętymi kotarami, aż do momentu, gdy dysząca lokomotywa wciągnęła dwunasty wagon pociągu na samiutki szczyt. Wtedy to, całkiem niespodziewanie, drzwi się otworzyły i pojawił się na pomoście, w cielistym palcie z ciemnym, futrzanym kołnierzem. Emilię,uderzyła bladość jego twarzy i wyraz zmęczenia w oczach. Zauważył ją i wykrzywił usta w grymasie, który mógł być równie dobrze wyrazem niechęci, jak i próbą uśmiechu, co zamarł zbyt wcześnie w kącikach warg; potem szybko podszedł do balustrady i utkwił wzrok w wierzchołkach gór.

Pociąg sunął teraz po torze w dół, przez górskie zbocza, długim, wijącym się szlakiem, by wreszcie zatrzymać się w Calfax na tankowanie. Zrobiło się trochę cieplej, choć powietrze nadal było raczej rześkie. Wielu pasażerów wyszło z pociągu, by rozprostować nogi, ale

Emilia została w salonce z zamiarem zrobienia dalszych notatek. Właśnie już kończyła, osuszając bibułką ostatnią kartkę, kiedy drzwi salonu rozwarły się i stanął w nich Szef.

Emilia wyprostowała się i pociągnęła za poły swej zgniłozielonej podróżnej kurteczki.

— Dzień dobry — powiedziała głosem, który zdradzał ciekawość.

W pierwszej chwili przestraszyła się, że może dotknęła go swoim wścibstwem, ale na szczęście Szef nie wyglądał na urażonego. A może po prostu nie robiło mu to różnicy.

Rozglądał się po wagonie, jakby chciał kogoś znaleźć, lecz zawiodła go pamięć i oczy.

— Collis Edmonds — przedstawił się z wahaniem.

— Tak, wiem — odparła.

— A pani…? — zapytał.

— Miss Emilia Van Brugh, z Nowego Jorku.

Collis Edmonds skinął głową. Dalej zdawał się czegoś szukać.

— Dobrą ma pani podróż, Miss Van Brugh?

— Tak, dziękuję. Podróż koleją tym szlakiem to doprawdy niezwykłe przeżycie.

Prawdziwy cud techniki! Nigdy nie sądziłam, że zrobi na mnie takie wrażenie.

Collis Edmonds skinął głową.

— Tak — rzekł, jakby te komplementy były mu nie w smak. — Niezwykłe przeżycie. Cud techniki… ukoronowanie ludzkiego… jak to się mówi?… geniuszu.

Zapanowało krępujące, napięte milczenie. Wydawało się, że Collis Edmonds nie miał już nic więcej do dodania, a jednak nie kwapił się z odejściem. W końcu Emilia rzekła ostrożnie:

— Czy miałby pan coś przeciwko temu, Mr Edmonds, gdybym zadała mu parę pytań?

— Pytań? Oczywiście, bardzo proszę. A co chciałaby pani wiedzieć?

— Chciałabym wiedzieć, dlaczego zbudował pan tę kolej.

Odwrócił się ku niej i spojrzał jej prosto w oczy.

— Chciałaby pani wiedzieć dlaczego?

— Tak.

— Na miłość boską! Moja droga panienko… a jak pani myśli?

— Nie jestem pewna. Zanim pana ujrzałam, zanim zaczęliśmy rozmawiać, zupełnie się nad tym nie zastanawiałam. Ale teraz nagle ogarnęły mnie wątpliwości.

Wzniósł ręce, jakby w geście obronnym.

— Doprawdy, dziecko, co za pytanie! Zbudowałem tę kolej dla pieniędzy. I dlatego że była potrzebna temu krajowi. Zbudowałem ją, ponieważ… ponieważ… tak mi się podobało, i już.

Emilia siedziała w milczeniu, a kalifornijskie słońce, które wpadało do saloniku przez zakurzone okna, oświetlało jej, twarz i sylwetkę. Chociaż trzymała ołówek tak, jakby za chwilę miała zamiar coś napisać, kartki notatnika świeciły pustkami.

— Nie zapisze tego pani? — zapytał Collis Edmonds po jakimś czasie. — Nie? No to co jeszcze chce pani wiedzieć? Jakieś ciekawostki? Statystyki? Pomiędzy rokiem sześćdziesiątym ósmym a sześćdziesiątym dziewiątym wybudowaliśmy w tych górach wały przeciwśniegowe o łącznej długości trzydziestu siedmiu mil, zużywając na ten cel pięćset tysięcy sągów drewna. Piętnaście tuneli wykutych w skałach wchodzi w skład Sierra Pacific; w niektórych miejscach granit był tak twardy, że posuwaliśmy się z prędkością ośmiu cali na dobę. Czy o to pani chodzi? Najwyższy punkt wznosi się na wysokości stu pięćdziesięciu sześciu stóp nad poziomem morza, a w zimie grubość pokrywy śnieżnej dochodzi do czterdziestu stóp.

Przerwał. Potem zaś dodał, ale dużo ciszej.

— Nic pani nie pisze.

Emilia spuściła wzrok. Collis Edmonds przyglądał się jej przez chwilę, potem podszedł do jej stolika, przysunął krzesło i usiadł. Dalej wpatrywał się w nią z uwagą, podpierając brodę dłońmi, a wyraz jego twarzy zdradzał częściowo rozbawienie, częściowo zaciekawienie.

— Naprawdę tak to panią interesuje? — zapytał.

Emilia zerknęła na niego niepewnie.

— Pan pewnie pomyśli, że to bezczelność z mojej strony… — powiedziała. — Aleja naprawdę jestem przekonana, że miał pan w tym jakiś szczególny cel. Widziałam, jak stał pan na pomoście swojego wagonu… jak wpatrywał się pan w horyzont.

— Nabiła sobie pani głowę sentymentalnymi historyjkami — powiedział Collis Edmonds.

— To, że pani tak myśli, nie oznacza wcale, że i ja muszę myśleć w ten sam sposób. Ja jestem budowniczym kolei żelaznej, człowiekiem bardzo przyziemnym; tak bardzo przyziemnym, proszę pani, że bardziej już nie można.

— Może… może się pomyliłam — odparła Emilia. — Wobec tego proszę gorąco o wybaczenie.

Collis Edmonds usiadł przy niej ponownie i wyjął z kieszeni grawerowany złoty zegarek.

Popatrzył nań przez chwilę, a potem rzekł:

— Minie jeszcze parę dobrych godzin, zanim dobijemy do Sacramento. Czy uznałaby to pani za impertynencję z mojej strony, gdybym zaprosił ją do mojego salonu na kolację?

— Byłabym zaszczycona — odparła Emilia.

— W porządku — powiedział Collis Edmonds. — O ile się nie mylę, mój kucharz pitrasi suflety z łososia. Mam również wybornego szampana. A podczas tej kolacji zrobię wszystko co w mojej mocy, by odpowiedzieć na pani pytania z całą szczerością na jaką mnie stać, i w jak najdrobniejszych szczegółach. Chce pani wiedzieć, dlaczego zbudowałem tę kolej, ha?

Powiem pani. Ale muszę z góry zaznaczyć, że to, co pani usłyszy, może wydać się pani szokujące, gorszące, wręcz oburzające. Nawet się pani nie spodziewa, jak nisko można upaść w pogoni za sławą.

Emilia zarumieniała się lekko na te słowa, ale szybko wzięła się w garść.

— Wątpię, czy cokolwiek jeszcze zdoła mnie naprawdę zgorszyć lub zaszokować, Mr Edmonds. W końcu pracuję dla prasy.

Collis uśmiechnął się zawadiacko i podniósł z siedzenia.

— Proszę przyjść tuż przed odjazdem pociągu — powiedział. — Będę czekać na to spotkanie z wielką niecierpliwością.

Przez następne trzy godziny, podczas gdy pociąg zsuwał się po zboczach Sierra Nevada, pędząc na wprost zachodzącego słońca, pod ciemniejącą kopułą nieba, Collis Edmonds opowiadał Emilii Van Brugh swoje dzieje. Szampan iskrzył się w pięknie ciętych, kryształowych kielichach. Na chwiejnym stole podrygiwało cenne stołowe srebro. Był świeży łosoś, szparagi, brzoskwinie i wyborny pikantny serek.

Po tej rozmowie Emilia wróciła do swojego wagonu i spakowała rzeczy, gotowa do wysiadki w Sacramento. Nigdy już więcej nie spotkała Collisa Edmondsa, choć kiedy pociąg wjechał na końcową stację, zdążyła jeszcze dojrzeć czekając na powóz, który miał ją zabrać do hotelu — jak pod osłoną nocy odłączano prywatnego pulmana od reszty pociągu.

Szczelnie zasunięte zasłony nie dopuszczały ciekawskich spojrzeń.

Reportaż z tej podróży ukazał się w „Zapiskach Pani Domu” z 13 października 1870 roku.

Nosił tytuł: „Podręczny informator o transkontynentalnych podróżach koleją dla nowoczesnych pań & Poradnik dla samotnych pań z wizytą w Kalifornii”. Opisywał te cudeńka techniki, które tak rozsławiły Sierra Pacific; opowiadał o bezwietrznych pustyniach, majestatycznych górach i groźnych urwiskach; zawierał rady o tym, jakich potraw warto spróbować, a jakich lepiej unikać oraz co zabrać do ubrania i gdzie się zakwaterować. Była w nim nawet i wzmianka o tym, że śniegoodporne wały .biegły przez góry wzdłuż torów na odcinku długości trzydziesta siedmiu mil.

Reportaż nie zdradzał jednak prawie nic z tego, co Collis Edmonds opowiedział Emilii podczas ich trzygodzinnej kolacji, ponieważ tego typu wstrząsająca, pełna bólu, a zarazem i tkliwości opowieść obraziłaby tylko poczucie moralności nowojorskich czytelniczek Emilii.

Była to bowiem jedna ż tych tajemnie, które należy pielęgnować starannie jedynie w najskrytszych, najbardziej przepastnych zakamarkach serca i pamięci.


1

 

Kiedy obudził się rano w obskurnym pokoju hotelowym na drugim piętrze hotelu

Monument, było już po dziesiątej. Głowa pękała mu z bólu, a w ustach miał smak — wedle pamiętnych słów dziadka — jakby spędził noc na ssaniu ropuchy. Leżał tak przez prawie pięć minut, popatrując przez przymrużone powieki na dekoracyjny, gipsowy gzyms biegnący wzdłuż ścian przy suficie, i starając się ustalić, jaki to dzień, która to może być godzina i za jakie grzechy przyszło mu znowu tak pokutować.

Nie było wątpliwości, że dzień był słotny. Słyszał, jak krople dżdżu biją o szyby i tylko nikły topniejący strumień światła wdzierał się do pokoju poprzez pasiaste, czerwono — kremowe, sute draperie. Nie było również wątpliwości, że musiało już być późno, gdyż słyszał za oknami na rynku turkot powozów i dorożek oraz charakterystyczne parskanie szkapy w uprzęży. Pod osłoną hotelowego portyku głos gazeciarza zawodził niczym tułacza lira:

— „Trybuna!” „Trybuna!”

Coś jeszcze stało się nagle jasne. Tak jasne, że wręcz bolesne. Ktoś zamruczał, a potem westchnął obok niego, i gruba, zielona kapa, nie pierwszej już zresztą czystości, zsunęła się z białego, nakrapianego piegami ramienia na podłogę, odsłaniając na sąsiedniej poduszce poplątane kosmyki rudych włosów. Po paru dalszych zmaganiach blada dziewczęca twarz z zaczerwienionymi oczami i rozmazanym makijażem wynurzyła się spod kołdry. Jej fizjonomia przypominała mu ugrzęzłego na mieliźnie dorsza, którego parę lat wstecz przyszło mu zabić cegłą.

— Matko Boska na wysokościach! — wykrzyknęła z mocnym, irlandzkim akcentem. — Czy to już rano?

Nie odpowiedział, tylko przycisnął dłoń do łupiącego czoła. Nie było co się łudzić — musiała to być znowu jakaś kara boska za opilstwo, za kopcenie cygar jak z komina, za emocje hazardu i roztrwanianie rodzinnej fortuny, a przede wszystkim, przede wszystkim za to, że i tym razem, jak zresztą zawsze, nocne igraszki zawiodły go w objęcia dziewczątka o niezaprzeczalnie swojskim wyglądzie. Nie miał pojęcia, dlaczego tak to się zawsze kończyło.

Choćby nie wiem jak wdzięcznie i zachwycająco wyglądały w blasku gazowej lampy, kiedy głowę miał ciężką od burbona i słodkiego portwajnu i gdy w radosnym podnieceniu liczył straty, jakie jego czarujące słabostki poczyniły na ojcowskim bankowym koncie, następnego ranka okazywało się, że spod pościeli wyłaniała się panienka rozczochrana i tłuściutka, o rysach nie mniej topornych niż twarze niemieckich usmolonych kamieniarzy.

Była to jego własna wielka, wielka wina, gdy tymczasem Bóg, Ojciec Wszechmogący, miał świętą, świętą rację. Gdyby tylko ten Pan i Stwórca nie upierał się i nie wypominał mu tego tak niemiłosiernie, aż do obrzydzenia.

Dziewczyna przypatrywała mu się przez jakiś czas z uwagą. Mogła mieć lat osiemnaście, a może dziewiętnaście. Pod jej skórą można było jeszcze wyczuć warstwę młodzieńczego tłuszczyku, w który wpijało się paznokcie w chwilach zmysłowego odurzenia. Odurzenie było jedynym słowem, które przychodziło mu na myśl w tym kontekście. Upojenie nie wchodziło w rachubę. Ale ta mała akurat zdawała się nawet całkiem milutka. Pochyliła się nad nim i złożyła pocałunek na jego zmierzwionej czuprynie, po czym uśmiechnęła się do niego kapryśnie, niemalże rozbrajająco.

Usiadł na łóżku, przy akompaniamencie jękliwych sprężyn, i rozejrzał się dookoła. Pokój, w którym się znajdowali, miał wysoki sufit i liche, tandetne umeblowanie. Oprócz szerokiego, bezstylowego metalowego łoża, które pasowałoby jak ulał w wariatkowie, gdyby tylko przymocować doń kaftan bezpieczeństwa, znajdował się tam również dębowy fotel, kamienna umywalka i ponure, werniksowane biurko, nad którym zawieszono owalne lustro.

Spuścił głowę na piersi i westchnął głęboko, z rezygnacją.

— Nie rób takiej nieszczęśliwej miny — powiedziała dziewczyna. — Przecież to dopiero wtorek.

Skierował na nią wzrok, w którym tlił się prawdziwy żal.

— A dlaczego nie, skoro nie mam się z czego cieszyć? Odrzucił kołdrę i wygramolił się niezdarnie z łóżka. Zdawało mu się, że wyświechtany dywan kołysze się i żegluje jak łódka.

Dotarł jakoś po omacku do umywalki i uchwycił się za brzeg, po czym wylał na siebie ze starego dzbanka w białe konwalie cały strumień lodowatej wody.

Dziewczyna ułożyła się ponownie na poduszkach i przyglądała się tym zabiegom. Nawet w tym przymglonym świetle jego nagie ciało wyglądało raczej na kościste: miał sporą niedowagę, tak że widać mu było sterczące żebra. Twarz jego była pociągła, z ciemnymi, kręconymi po bokach ciemnoblond baczkami, a nos Ostry, wydatny; w jego oczach malował się smutek. Nawet wtedy gdy wygrywał w karty, ściskając w dłoni cały wachlarz zwycięskich waletów i dam, można było sądzić po jego oczach, że za chwilę rzuci karty na stół i podda się albo też w dramatycznym geście poderżnie sobie gardło.

— Nie musisz wcale robić takiej nieszczęśliwej miny — powiedziała dziewczyna. —

Możesz przecież wyskoczyć z łóżka i robić, co ci się żywnie podoba.

Odwrócił się w jej stronę, przymykając jedno oko pod ociekającą wodą. Nie mógł znaleźć ręcznika, więc przyciągnął ku sobie zasłony i wytarł się nimi do sucha. Znów rzuciła mu ten przekorny uśmiech. Szczupłość jego sylwetki zdawała się jeszcze dodawać całej postaci wyrazu melancholii.

— Płukanka Bromo Vichy do gardła to jedyne, czego pragnę w tej chwili. Oprócz, oczywiście, prawa, by obnosić się z nieszczęśliwą miną, skoro to właśnie sprawia mi największą przyjemność — powiedział ochryple.

Na twarzy dziewczyny dalej błądził lekki uśmiech.

— Znam lepsze przyjemności niż zalewanie smutku płukanką Bromo Vichy.

— Być może — przyznał, wcale nie pojednawczo. — Ale mnie to tymczasem zupełnie wystarczy do szczęścia.

Okręciła potargane, rude loki wokół palca. Odęła wargi i przez chwilę siedziała tak w milczeniu, nadąsana, z minką, którą widocznie uważała za wielce ujmującą i kokieteryjną.

— Wczoraj wieczorem trudno się było od ciebie opędzić — powiedziała. — Rzucałeś się na mnie jak jaki tygrys, albo co.

— Ładna mi para — odrzekł, jakby myśląc o czym innym, rozglądając się za częściami swej bawełnianej garderoby, które , walały się porozrzucane po pokoju. — Tygrys i hipopotam.

— Hipo–co?

Przeszedł na czworakach, by zerknąć pod łóżko. Podniósł głowę i wyjaśnił:

— Hipopotam. To takie olbrzymie, grubaśne afrykańskie zwierzę, które lubi tarzać się w błocie;

Popatrywała na niego z boku. Porzucił poszukiwanie bielizny. Podszedł teraz do fotela, gdzie wisiał jego czarny wyjściowy surdut i wyjął z niego skórzaną cygarnicę. Otworzył ją, odgryzł koniuszek cygara, a potem usiadł nago w nogach łóżka, umieściwszy prawą kostkę na lewym kolanie, i zapalił. Zaciągnął się, wypluł krztynę tytoniu, która przylepiła mu się do języka, zakaszlał, a potem zwrócił się twarzą w jej kierunku.

— Jesteś okrutny — powiedziała. — Jak tak możesz?

— Okrutny?

— Wiesz dobrze, że to prawda. Powinieneś wiedzieć. Pan Bóg stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy, i nic na to nie możemy poradzić. Nie uczyli cię tego w domu?

— W domu uczono mnie tylko tego, że wartości moralne, nie umywają się do wartości dolara i że kobieta, która nie przykrywa głowy kapeluszem to dziwka.

Dziewczyna usiadła na łóżku, ukazując małe, okrągłe, bielutkie piersi.

— Wczoraj mówiłeś mi, że mnie kochasz — powiedziała.

Uniósł brwi ze zdziwieniem.

— Mówiłeś, że mnie kochasz i że ożenisz się ze mną, jak tylko to będzie możliwe.

Przez jakiś czas żuł cygaro, a potem rzucił jej ironiczny uśmiech.

— Pod wpływem piętnastu kieliszków koktajlu burbońskiego* można sobie mówić, co się chce. Nawiasem mówiąc, wczoraj wypiłem więcej. Z drugiej strony, uwierz mi, zdarzało mi się już mówić gorsze rzeczy. — Wstał, opierając ręce na biodrach. — Jedno co chciałbym wiedzieć, to gdzie, u licha, są moje kalesony.

Przez chwilę siedziała w milczeniu. Na zewnątrz krople deszczu rozpryskiwały się o szyby okien i ściekały przez rynnę na parapet.

— Jak ci na imię? — zapytała wreszcie, kiedy schylił się, żeby zajrzeć pod biurko.

— Collis — odparł krótko. — A tobie?

— Kathleen Mary.

— Że też wcześniej o tym nie pomyślałem. — Collis wyłonił się spod biurka, zziajany, ale tryumfalnie unosząc w dłoni odnalezione kalesony. — Proszę! — oznajmił uroczyście. — Najwspanialszy egzemplarz bielizny Bon–Bon, jaki kiedykolwiek miał zaszczyt paradować ulicami tego miasta; rodem z samego Paryża. Na głos natury lub nagłej nieujarzmionej chuci otwiera się błyskawicznie. Zaręczam.

Kathleen Mary spuściła wzrok. Pomimo swej profesji, uważała dyskusje na temat męskiej spodniej garderoby za wielce niestosowną. I trwała tak, nie podnosząc oczu, podczas gdy Collis, z cygarem w zębach, naciągał swoje paryskie kalesony i zapinał guziki rozporka. Gdy skończył, robił wrażenie kogoś, kto za chwilę ma zamiar wziąć udział w wyścigach welocypedów lub przepłynąć cieśninę Hudsona z zawiązanymi oczami. Usiadł znowu na łóżku i spojrzał jej w oczy z wyrazem twarzy, który można było zinterpretować jako wewnętrzny niepokój, ale który tak naprawdę zdradzał po prostu potworne zniecierpliwienie.

— Posłuchaj, malutka — powiedział, kładąc zarośniętą dłoń z długimi, wypielęgnowanymi palcami na jej pulchnej, gładkiej rączce. — Mam lat zaledwie dwadzieścia pięć i tak się składa, że na brak forsy nie mogę narzekać. Całe życie przede mną. Jeszcze nie raz przyjdzie mi powalcować, pójść o zakład, golnąć sobi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin