Rodoreda Merce - Diamentowy plac.pdf

(1210 KB) Pobierz
Rodoreda Merce
Diamentowy plac
A.J.P.
My dear, these things are life
Meredith
Przedmowa
Diamentowy
Plac
zaczyna się tak: „Julieta specjalnie wstąpiła do sklepu, gdzie
pracowałam, żeby mi opowiedzieć, że przed główną loterią na „ramo” odbędzie się losowanie
maszynek do kawy, że już je oglądała, piękne, całe białe, z wymalowaną na każdej pomarańczą
przeciętą na pół, tak że widać cząsteczki”. Pisząc to pierwsze zdanie, nie przypuszczałam nawet,
że ćwierć wieku później moja powieść będzie mieć tyle wydań po katalońsku i tyle przekładów
na inne języki.
Kiedy ją pisałam, zupełnie nie pamiętałam, jak naprawdę wyglądał Diamentowy Plac.
Pamiętałam jedynie, że kiedy miałam trzynaście albo czternaście lat, poszłam z ojcem przejść się
ulicami dzielnicy Gràcia z okazji
festa major.
Na Diamentowym Placu ustawiono namiot. Tak
jak i na innych placach, rzecz jasna, ale najlepiej zapamiętałam właśnie ten. Kiedy go mijałam,
a cały aż rozbrzmiewał muzyką, miałam desperacką ochotę zatańczyć, tyle że byłam z tych, co to
im rodzice nie pozwalali tańczyć, więc wlokłam się niczym pokutująca dusza przystrojonymi
ulicami. Być może z winy tej frustracji, wiele lat później, w Genewie, zaczęłam powieść właśnie
tamtym namiotem.
Jestem córką dzielnicy Sant Gervasi de Cassoles, wąskiej i krótkiej ulicy, która w tamtych
czasach biegła od carrer de Pàdua do riera de Sant Gervasi, i nazywała się carrer de Sant Antoni.
Później zmieniono jej nazwę na carrer de París, a jeszcze później otrzymała imię Manuela
Angelona, które zachowała do dziś. Z Sant Gervasi nie jest wcale daleko do Gràcia. Znałam tam
kina Trilla, Smart i Mundial, do których popołudniami chodziłam z dziadkiem. Znałam też targ
Santa Isabel, gdzie chodziłam latem, w wieku pięciu czy sześciu lat, przecinając ulicę Torrent de
l’Olla, gdy zaczynało się już ściemniać, z jedną z sąsiadek kupować rybę. Kiedy miałam
piętnaście albo szesnaście lat, przez długi czas chodziłyśmy z matką każdego popołudnia
na spacery po carrer Gran. Zaczynałyśmy od Rambla del Prat, schodziłyśmy aż do Jardinets
i wracałyśmy drugą stroną ulicy, oglądając wystawy sklepowe.
Wszystkie wspomnienia, jakie zachowałam o Gràcii, są mi bardzo bliskie. Teraz te
miejsca są daleko, ale myśl o nich, gdy ogarnia mnie nostalgia, dobrze mi robi. Wiele razy
i w wielu okolicznościach tamte wspomnienia były mi pociechą.
Chciałabym, aby ci, którzy będą czytać moją powieść, towarzyszyli mi w tym
wzruszeniu. Sprawia mi radość myśl, że wśród tylu tysięcy czytelników, jakich miała i wciąż ma
moja książka, jest wielu takich, którzy nigdy nie przeczytali niczego po katalońsku, a czytając ją,
odkryli, że nasz język jest cywilizowany, wyrafinowany i ważny. Sprawia mi radość również
inna myśl, a mianowicie, że ta prosta i ludzka powieść zaniosła nazwę Diamentowego Placu
z Gràcii, a z nim także Katalonii, do tak wielu odległych krajów.
Pisanie przedmów, czyli mówienie o sobie (czy też o własnej książce, co jest tym
samym), nigdy mnie specjalnie nie interesowało.
Opowieść o początkach
Diamentowego Placu
być może byłaby ciekawa. Ale czy da się
opowiedzieć, jak powstaje powieść? Jaki impuls ją wywołuje, jak silna musi być wola, by
kontynuować pisanie, by ukończyć z trudem to, co zaczęło się tak łatwo? Czy starczy, jeśli
powiem, że rozmyślałam nad nią w Genewie, patrząc na górę Salève albo spacerując po Perle du
Lac? Mogę powiedzieć, i po części będzie to prawdą, że
Diamentowy Plac
jest konsekwencją
pewnego rozczarowania.
Wysłałam powieść
Jardí vora el mar (Ogród nad brzegiem morza)
na konkurs o nagrodę
Joanota Martorella (jak się okazało, na ostatni, jaki ogłoszono), a jury ją odrzuciło.
Niepowodzenie to wywołało u mnie reakcję przeciwną naturalnej, ponieważ trudności zawsze
pobudzały mnie do działania. Gnana siłą urażonej dumy zaczęłam pisać nową powieść.
Chciałam, żeby była to powieść kafkowska, bardzo kafkowska, i oczywiście absurdalna,
i pełna gołębi. Chciałam, żeby te gołębie dławiły główną bohaterkę od samego początku aż
do końca. I tak zaczęła się we mnie rodzić, nim jeszcze usiadłam do maszyny do pisania, ze
stosem kartek na boku, które miały się stać
Diamentowym Placem.
Pisałam ją jak w gorączce,
jakby każdy dzień pracy miał być ostatnim dniem mojego życia.
Pracowałam jak nieprzytomna, poprawiałam po południu to, co napisałam rano, starając
się, mimo pośpiechu, z jakim pisałam, mocno trzymać lejce, aby koń się nie znarowił i nie
zboczył z drogi. Niektórzy mówią o wybuchu twórczym. Nie wiem, co mają na myśli. Pisanie
powieści to praca wymagająca wytrwałości, spokoju i panowania nad sobą samym.
A powieść, która z początku miała być złym snem o gołębiach, zaczęła stopniowo
zmieniać się w
Diamentowy Plac,
również z gołębiami, ale teraz w innym znaczeniu. Był to
okres wielkiego napięcia nerwowego i doprowadził mnie niemal do choroby. Z tym że
Diamentowy Plac
wysłany na pierwszy ogłoszony konkurs o nagrodę San Jordi, został
potraktowany tak samo, jak
Jardí vora el mar
na ostatnim Joanocie Martorellu.
Kiedy powieść się ukazała, mój przyjaciel, Baltasar Porcel, choć bardzo ją chwalił,
powiedział, że Colometa jest głupią dziewczyną. Uważam tę opinię, rzuconą bez namysłu,
za błędną. Spoglądanie na świat oczami dziecka, w nieustannym zachwycie, nie oznacza bycia
głupim, wręcz przeciwnie. Poza tym Colometa robi to, co powinna robić w sytuacji, w jakiej
postawiło ją życie, a robienie tego, co należy robić i nic ponadto, ukazuje naturalny talent godny
wszelkiego uznania. Uważam, że Colometa jest mądrzejsza od Madame Bovary albo Anny
Kareniny, a nikomu nigdy nie przyszło do głowy, by mówić o nich, że są głupie. Może dlatego,
że były bogate, chodziły ubrane w jedwabie i miały służbę. A chociaż ja sama, kiedy byłam
młoda, marzyłam, by być Madame Bovary albo Anną Kareniną, chętniej tą drugą niż pierwszą,
gdy potrzebowałam głównej bohaterki powieści wybrałam Colometę, która w tym jest tylko
podobna do mnie, że czuje się zagubiona w świecie.
O rzeczach (meblach, zegarach, wskazówkach zegarów i ich wahadłach, obrazach,
kształtach i kolorach foteli i kanap, lampach oliwnych i lampach stojących, dywanach
i baldachimach) mówi się w każdej powieści. Od Balzaka przez Tołstoja po Prousta, by
wymienić tylko najważniejszych. Rzeczy mają niezwykłą wagę w narracji i miały ją na długo
przed tym, jak Robbe-Grillet napisał
Podglądacza.
W
Diamentowym Placu
jest całe mnóstwo
rzeczy: lejek, ślimak, lalki z „Domu Cerat”... wszystkie detale mebli, dzwonków elektrycznych
i drzwi domu, gdzie miała pracować. Są złote pieniążki ojca Joana, które dał Quimetowi
na wypadek, gdyby był w potrzebie. Są wagi wyrysowane na ścianie klatki schodowej. I nóż,
symbol seksualny, którym pod koniec książki Colometa wyskrobuje swoje imię na drzwiach
domu, gdzie kiedyś mieszkała.
Tyle że w
Diamentowym Placu
są nie tylko rzeczy, przede wszystkim jest w nim
osobowość Colomety. Podsunęła mi ją bohaterka mojego dawnego opowiadania ze zbioru
Dwadzieścia dwa opowiadania,
zatytułowanego
Popołudnie w kinie
i zainspirowanego
Kandydem.
Gdyby Voltaire nie napisał
Kandyda,
możliwe, że
Diamentowy Plac
nigdy by nie
ujrzał światła dziennego. Wpływ Jamesa Joyce’a? Możliwe, że zakończenie mojej powieści
wzięło się ze słynnego monologu Ulissesa. Ale słuszniej byłoby szukać źródeł dla
rozdziału XIII
Diamentowego Placu,
tego o śmierci matki Quimeta, w którymś z opowiadań
z
Dublińczyków.
Gdybym nie czytała Bernata Metge, nie przyszłoby mi do głowy kazać Colomecie
opisywać wygląd jej młodego małżonka. Bernat Metge opisał wdzięki swojej ukochanej,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin