Zloty kon boga Trzyglawa - Kazimierz Blahij.odt

(1595 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Okładkę projektował

WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Czytelnik", Warszawa 1963. Wy danie 1.

Nakład 20 250. Ark. wy d. 11,25-, ark. druk. 16,5. Papier druk. sat. 75 cm, ki. VII, 60 g z Głuchołazów. Oddano do układania 6.VI.62 r. Podpisano do druku 24.X1.62 r. Druk ukończono w styczniu 7953 r. Zakłady Graficzne ,,Dom Słowa Polskiego" w W-wie. Zam. m 4272. H-62. Cena 16.– zł Printed in Poland

 

 

 

I. DZIEWIĘĆ ZŁOTYCH WŁÓCZNI

 

 

Najpierw zobaczyłem zrąb Wyspy Nawigacyjnej, a potem z waty mgieł ukazał się strzelisty maszt nabieżnika pomalowanego w białe i czarne pasy. Skądś, jak by z dna wody, przybiegło dzwonienie, rytmiczne i zimne.

Odłożyłem ster na prawo i dziób zakołysał się zrazu niespokojnie, jak by szukając drogi we mgle, a później posłusznie obrócił się w stronę nabieżnika. Dzwonienie szło teraz z lewej strony, po chwili usłyszałem je z prawej. Między dźwiękami, opatulony mgłą, ciągnął się wąski tor wody. Dalej, po jednej i drugiej stronie dźwięków, miałem trzydzieści mil wolnego obszaru, zwanego na mapie nawigacyjnej Wielkim Zalewem. Za rufą żaglówki – czterdzieści dwie mile wody, która wybiegała z brudnych kanałów portu, leżącego daleko, o dwa dni drogi.

Fala, wprawdzie wątła, ale dostatecznie silna dla mojej żaglówki, uderzyła pod sam dziób, trzasnęła na forpiku, obsypała miliardami kropli. Zadrżałem. Mocniej naciągnąłem kaptur; wsunąłem się za plastikową ochronę. Ale i to nie pomo-gło. Od wyspy zaciągnął lekki wiaterek, poruszył zielonkawą taflę, która od kilku godzin sprawiała wrażenie ugładzonej niewidzialną ręką. Teraz woda zmarszczyła się i nagłe zobaczyłem pierwszą falę, idącą długim sierpem od lewej burty.

Jeszcze bardziej położyłem ster w prawo; skróciłem żagiel. Podwodny podmuch prądu popchnął mnie w kierunku wyspy. Dziób balansował z boku na bok; fala już była tuż, tuż... uderzyła po martwym kącie; na moment znalazłem się pod szklistą kopułą. Strumień, zimny jak polarny mróz, zwalił się do wnętrza kabinki. Reszta wody spłynęła z hurkotem górskiego potoku wzdłuż burt pokładu. Kurzą modą otrząsałem się z kąpieli i znowu spojrzałem czystymi oczami. Miałem po obu burtach zamglone brzegi Dziwnej. Wielki Zalew został wreszcie za burtą. Po godzinie przez poszarpane smugi pary przebiło się słońce.

Teraz dopiero poczułem zmęczenie, a gdzieś na dnie samego siebie wyrzut: „Po co to wszystko...?" Kiedy czterdzieści osiem godzin temu zatelefonował do mnie Andrzej Derkacz i zapytał, co mam zamiar robić w niedzielę, szczerze odparłem, że nic, że absolutnie nic, choć w głębi duszy obiecałem sobie, że zabiorę się do zaległej lektury.

– Więc przyjeżdżaj do mnie na Salin – powiedział tonem żądania, a nie propozycji. Automatycznie potaknąłem: – Przyjadę.

Z Andrzejem Derkaczem znaliśmy się od paru lat, a zetknął nas dosłownie jeden ze zwykłych przypadków, w jakich mogą się spotkać obcy ludzie, aby później zostać przyjaciółmi. Wprawdzie profesjonalnie i, powiem szczerze, społecznie byliśmy od siebie bardzo daleko, jednakże pewnego dnia spostrzegliśmy, że coś nas w sobie interesuje, jakieś sprawy zupełnie uboczne, dalekie od zajęć i codziennego życia. Andrzej Derkacz był archeologiem, młodym, bo nie przekroczył jeszcze trzydziestki, ale kilkakroć w pismach codziennych czytałem o nim opinię, że „młody i dobrze zapowiadający się naukowiec". Derkacz, co już wiedziałem od niego osobiście, wyjeżdżał na zjazdy naukowe do Pragi, Moskwy, Hamburga i Sztokholmu. Wyjeżdżał zawsze w towarzystwie profesorów, lecz jego referaty naukowe wymieniano na pierwszym miejscu. Odkąd objął stanowisko kustosza działu archeologii i dyrektora w tutejszym muzeum, widywaliśmy się dość często, przy czym inicjatorem zawsze był on; nigdy nie prosił, lecz żądał głosem ciepłym i niskim. Prowadząc samotniczy tryb życia, między swoim zagraconym pokoikiem i ponurym sześcianem gmachu komendy, w muzeum – Derkacz jakoś nie dostawał mieszkania i mieszkał przy muzeum – odnajdowałem trochę tego rodzinnego ciepła, na które składa się zapach świeżo parzonej herbaty, snop nisko świecącej lampy, zacisze fotela, pytania o zdrowie i zamysły na przyszłość. Zresztą z czasem wyczułem, że i Derkacz szuka podobnej atmosfery, choćby na chwilę, atmosfery, której nie dadzą ani zagraniczne wojaże z obcością hoteli, ani koczownicze domki-namioty w czasie archeologicznych wypraw. Powiem więc, że lubiliśmy z sobą bywać, a że mieliśmy w życiu zawodowym czasu mało, przeto kilkugodzinne spotkania raz na jakiś dłuższy okres stawały się dla nas tym cenniejsze. Z biegiem czasu zmienił się również charakter naszych rozmów; od przeczytanych książek i obejrzanych spektakli doszliśmy do wyznań najosobistszych; kiedyś, zgnębiony niepowodzeniami, powiedziałem o okrutności świata i Andrzej nie okazał się wcale zaskoczony moim pesymizmem. Wyprostował się w wolteriańskim fotelu i rozłożył ręce: „Myślisz, że to statyczne zjawisko? Domysław przyjął chrześcijaństwo za worek pieniędzy, a opornych współobywateli kazał wyrezać..."

Domysław był patrycjuszem w naszym mieście w wieku XII; Derkacz napisał był jego biografię, opublikowaną w jednym z czasopism naukowo-historycznych. „Wszystko to już było" – mawiał mi w godzinach zwątpienia, a potem pytał: „Czy nie przeczytałbyś sobie «Sagi» Krimslinga? Bardzo ciekawy przyczynek do zagadnień kryminalistycznych. Właśnie przetłumaczyłem z norweskiego..." i bez mojej zgody pakował mi do kieszeni plik maszynopisu.

Od czasu, kiedy wyjechał na Salin, gdzie rozpoczął kolejne badania archeologiczne, to znaczy od pół roku, rozmawialiśmy tylko telefonicznie, tym bardziej, że ja byłem zajęty zabójstwem przy ulicy Szmaragdowej, więc ani na moment nie mogłem oderwać się od śledztwa. Telefon zapraszający do Salina przyjąłem z zadowoleniem. Czerwiec był upalny; w komendzie wraz ze smugami złoto wibrującego kurzu snuła się nuda. W moim wydziale połowę ludzi wysłał major Żyła na urlop; tylko Służba Ruchu w związku ze zbliżającym się sezonem turystycznym zakasywała rękawy. Pułkownik wyjechał na kilkudniowy kurs do Komendy Głównej – słowem oddychaliśmy po ciężkich miesiącach zimy, której długie noce sprzyjają przestępstwu. Zgłosiwszy się do szefa wydziału z prośbą o pięciodniowy urlop – zresztą miałem dwa tygodnie zaległe z roku ubiegłego – nie napotkałem na opór ze strony przełożonego. Nawet zastanowił się, czy nie pojedzie wraz ze mną, gdy mu powiedziałem, że na Salin zamyślam popłynąć, jak to się mówi, „na żaglu". Ale w końcu, podpisując mi kartę urlopową, wybrał niedzielny mecz pomiędzy „Gwardią" i chorzowskim „Ruchem". Więc życząc mi połamania żagla i nóg, sztormu, zderzenia z największym parowcem, stu nagłych morskich śmierci, uścisnął mi rękę i powiedział:

– A więc do środy. Do ósmej. Chciałbym, poruczniku, abyście usiedli przy śledztwie.

Zapewniłem, że oczywiście, że jak najchętniej, ale w pięć godzin później, ustawiając w ujściu Iny żagiel na mojej „Marzannie" już nie pamiętałem nie tylko o włamaniu do Banku Bałtyckiego, ale również o pokojach w Komendzie Wojewódzkiej. Pogodę miałem znakomitą, południowy wiatr, a więc od rufy, dawał gwarancję, że w ciągu nocy przemknę wzdłuż brzegów Zalewu z szybkością ważki. Dopiero o świcie wiatr zgasł, jak by go ktoś zdmuchnął, i przez dziesięć godzin dryfowałem na prądach niby wodny ślimak. Ale dobry humor nie, opuszczał mnie ani na chwilę, odpoczywałem w absolutnej pustce. Otulony mgłą, drzemałem za plastikową osłoną kabiny.

Po osiemnastu godzinach podróży z zielonego krateru Wyspy Nawigacyjnej nadleciał zbawczy wiatr i podmuchami wepchnął mnie w wartki północny nurt rzeki Dziwnej. Stąd o pięć godzin drogi, na wysokim kifowym brzegu leżało, postrzelane armatami w II wojnie światowej, miasteczko Salin. Nastawiłem herbatę na prymusie i od czasu do czasu pociągając linkę żagla, szorowałem środkiem pustej rzeki. Przede mną dwa dni innego wymiaru świata.

 

 

– Pana magistra nie ma. Pan magister poszedł na wykop, bo przysłali po niego zaraz po śniadaniu. I pan profesor tyż poszedł... – dziewczyna w kolorowym fartuchu śmiała się pełnymi ustami, widząc moją nieszczęśliwą minę. Byłem mokry, objuczony plecakiem i zmęczony aż do płaczu. Rzeka Dziwna, którą płynąłem po raz pierwszy w życiu, okazała się nie tylko dziwną, ale i przewrotną rzeką, bo po przepłynięciu kilku mil skręcała znienacka w lewo, zmieniając również podstępnie nurt. Wlazłem w wiry, musiałem ciężko hisować żaglem, motorek zamoczony wodą podczas przeprawy zalewowej zapalił dopiero po kilkakrotnych próbach, gdy wiry były już daleko poza mną.

Kiedy na klifowym wzgórzu zobaczyłem rozdartą przez środek katedrę i strzelisty łuk mostu kolejowego, łączącego wyspę z lądem stałym, krzyknąłem z radości, która stopniała zaraz po tym, gdy po zakotwiczeniu „Marzanny” przy przystani rybackiej dotarłem do maleńkiego, jednopiętrowego budyneczku przy ulicy Jaromira 7, w którym mieszkali naukowcy. Długo naciskałem dzwonek pod czerwoną urzędową tablicą z napisem: „Zakład Historii Kultury Materialnej – Polska Akademia Nauk – Stacja Archeologiczna Salin”. Wreszcie drzwi trzasnęły zardzewiałym zamkiem i w prostokącie pojawiła się rosła, jasna dziewczyna.

– A pan tu do kogo? – zapytała raczej niegrzecznie. Na moje pytanie o Derkacza wyszczerzyła białe jak śmietana zęby, po czym zmierzyła mnie od stóp do głów i buchnęła śmiechem: – Ale to pana uśmigusowali, hi, hi!

Zwaliłem plecak na progu, co wprawiło dziewczynę w zdumienie.

– Przecież powiedziałam, że nie ma. Ani magistrów, ani pana profesora. Na wykop poszły wszystkie.

– Ale kiedyś, moja panno, chyba przyjdą, prawda? – odparłem, bezceremonialnie pakując się do korytarza. Nie miałem siły wracać na przystań ani szukać stanowiska archeologicznego. W butach czułem chłodną paciajkę mokrych skarpet.

– A kto ich tam wie! Mogą i w nocy, one tak lubią. Pan profesor to jak pójdzie, to czasami dwa dni go nie ma. A pan, to może ten narzeczony? – zagadnęła nagle innym tonem, choć nadal grodząc dużym ciałem, z którego szło ciepło i zapach świeżego siana, wejście w głąb domu.

– Jaki znowu narzeczony? – rozeźliłem się.

– A naszej pani magistrowej! Mówią, że ma takiego w mieście Poznaniu. Cięgiem do niego pisze. Czasami to dwa razy w dzień latam na pocztę... – mówiła przyglądając mi się bezustannie. Zachichotała. – Ale pan operny! Niech pan se już wejdzie. Jak przyjdą, to będą – dodała otwierając drzwi do małego pokoju, który sprawiał wrażenie ni to świetlicy, ni to poczekalni. Parę stolików, krzesła, na ścianach za szkłem fotografie z wykopalisk. W rogu pęk tataraku z Zielonych Świątek. Przez lniane zasłonki spływało słońce i rozlewało się w dwie żółte plamy na czerwonym kokosowym dywanie. Zwaliłem swój bagaż w kąt, ściągnąłem przemoczony skafander, potem buty i zacząłem ściągać skarpety. Dziewczyna przyglądała mi się z progu. Pomyślałem sobie, że ostatecznie Derkacz powinien przygotować mi jakiś pokój wiedząc, że przyjadę, ale nie potrafiłem się na niego gniewać.

– Herbaty może dać? – zapytało dziewczę z progu.

– Dać. I to dużo dać – odparłem naciągając suche skarpety, potem suchą koszulę. Dziewczyna furknęła fartuchem i zniknęła. W domu panowała cisza; najwidoczniej wszyscy udali się na stanowisko archeologiczne. Wprawdzie dziś była niedziela, ale w tej profesji, która mierzyła się tysiącami lat, jeden dzień, choćby świąteczny, nie miał absolutnie znaczenia. Bezmyślnie oglądałem fotografie na ścianach: czarna studnia wykopu, na dnie parę skurczonych figurek archeologów; wieża pomiarowa z ładną dziewczyną na stopniach; grzebień z misternie rzeźbioną rączką. Na innych zdjęciach figurowały grupy archeologów w śmiesznych pozach z familijnych portretów. Na jednym z nich rozpoznałem mojego Andrzeja; obok niego stała ta sama dziewczyna z wieży obserwacyjnej. Głowę skłoniła w stronę Derkacza, ale on patrzył w oko kamery sztywno i wyłupiasto niby nowożeniec u małomiasteczkowego fotografa.

– Jest herbata. Cukru dać? – zapytało dziewczę.

– Dać. I to dużo – powiedziałem. Dziewczyna rozsiadła się naprzeciwko i patrzyła mi na ręce, kiedy krajałem chleb.

– Ale pan operny. Zupełnie jak nasz profesor.

Podniosłem w zdziwieniu oczy.

– Nasz profesor tyż lubi dużo cukru.

– Aha.

– Ale soli to nie lubi. Powiada, że od soli to się krócej żyje.

– Aha.

– Prawda to?

– Prawda.

– Pan też może uczony?

– Nie.

– A co?

– Nic.

– Nic? Hi, hi, ale pan operny!

– Dlaczego tak panienka myśli?

– Syfonia na mnie wołają – poinformowała. – Tak sobie myślę, bo pan się śmieje, a te archełologi to nic, tylko takie poważne jak w kościele. Nawet się żaden nie roześmieje, tylko: „Niech Syfonia to, a Syfonia tamto...” Strasznie poważne.

– Ładne imię, ale w kalendarzu chyba takiego nie ma – powiedziałem dopijając herbatę. Dziewczyna siedziała z łokciami pod brodą i patrzyła niebieskimi koralikami oczu prosto w moją twarz. Mały kosmyk spadł jej na czoło, więc dmuchnęła go w górę, wypuszczając dolną wargę koloru dojrzewającej czereśni.

– Pewnie, że nie ma! Hrabiowskie. Wie pan, w Trzebiatowie to żyła taka hrabinia, a nazywali ją Syfonia. A jeden hrabia, co ona nie chciała z nim spać, powiedział, że ona jest wróżbitka i czarownica i kazał ją spalić na rynku przed samą Radą Narodową. A naprawdę to ja mam ze chrztu Marcelina.

– Też ładnie – powiedziałem rozbawiony opowiastką. Legenda pomorska o hrabiance Sydonii Bork, spalonej za czary przez inkwizytorów, znalazła szczególnego interpretatora.

Spakowałem swoje turystyczne utensylia i podziękowawszy za herbatę, zapytałem:

– Daleko na wykop?

– Za pół godziny dojdzie. Podle katedry, a potem po rzece samym brzegiem. Jak się zobaczy wieże, to już! – odparła dziewczyna sprzątając okruchy. Wyglądała na trochę obrażoną, że nie podtrzymywałem rozmowy; najwidoczniej w środowisku zatopionych w przeszłości ludzi czuła się źle i samotnie. Postała z tacą w progu, spoglądając na mnie wyczekująco. Ale i ja chciałem być sam. Dwudniowy rejs zmęczył mnie fizycznie, a odpoczywać umiałem tylko w pojedynkę.

– Gdzie to można zostawić? – pokazałem na swój plecak.

– Niech pan da, to zaniosę do pana magistra. Pan do niego, tak? – odstawiła tacę i z kieszeni fartucha wyjęła pęk kluczy. Kiedy zniknęła, jeszcze raz obejrzałem fotografie na ścianach i zdecydowałem, że pójdę pieszo na wykop. Być może, spotkam Derkacza po drodze. Czekałem, aż dziewczyna wróci, aby jej o swoim postanowieniu powiedzieć, ale coś długo marudziła. Stałem przy oknie paląc papierosa. Ulica, jak spostrzegłem, boczna, od niewielkiego ryneczku zrujnowanego wojną, miała zaledwie kilka jednopiętrowych domów; na przeciwko zieleniały żaluzje zamkniętego sklepu Spółdzielni Spożywców. Kocie łby na jezdni, tu i tam walało się trochę słomy rozwleczonej przez wiatr po piątkowym targu. Chodniki, wąskie, były czyste. Przebiegło parę dzieciaków, przeszły dwie zagadane kobieciny z książeczkami do nabożeństwa w rękach. Parokonka z samotnym woźnicą zaturkotała i zniknęła za zakrętem. Na chodniku tłukły się wróble. Niedzielna cisza; dopiero po obiadowej drzemce ryknie głośnik na rynku, a w gospodzie zjawią się rybacy w granatowych garniturach. Będą pili wódkę i śpiewali między ćwiartkami. W głębi, od ryneczku, warknęło i strzeliło spalinami. Na pełnym biegu wyjechał czerwony motocykl, prowadzony przez milicjanta. Siedział sztywno, z paskiem pod brodą. Zatoczył ścięte koło, niemal dobijając tylną oponą o kamienny brzeg jezdni, i zamknął silnik. Zeskoczył z siodełka i stanął przed budynkiem stacji. Czytał tablicę uważnie, jak by ją oglądał pierwszy raz w życiu. Po chwili usłyszałem trzaśniecie klamki w drzwiach wejściowych. Wyszedłem mu naprzeciw. Starszy sierżant o twarzy proboszcza z głębokiej prowincji. Poprawił kaburę z pistoletem, koalicyjkę, pas główny, potem pasek pod brodą i zmierzywszy mnie z góry na dół, ponuro zapytał:

– Gdzie są te zwłoki?

Tuż, za mną rozległ się tupot stóp zbiegających po drewnianych schodach i głos dziewczyny. Jasny, wesoły, dźwięczny:

– Dzień dobry, panie Puterko!

Sierżant odsunął mnie silnym ruchem i wszedł do świetlicy krokiem ministra mającego przeciąć wstęgę przy otwarciu nowo zbudowanego mostu. Na jego twarzy zastygło zdumienie, potem pojawił się grymas złości. Zwrócił się do dziewczyny przyglądającej się mu z lekką kpinką w niebieskich koralikach. Dmuchała w kosmyk nad czołem.

– Gdzie są te zwłoki?! – krzyknął.

Dziewczyna też krzyknęła, ale w okrzyku brzmiał śmiech. Sierżant obrócił się do mnie, celował wskazującym palcem prosto w moją pierś.

– Pracujecie tu?

– Nie – odparłem i chciałem zapytać, o co mu chodzi, ale on nie zmieniając tonu zarzucił wymysłami dziewczynę. Kolejno posądził ją o kpiny z milicji, żarty, które będą ukarane z któregoś tam paragrafu kodeksu karnego,wreszcie już o oktawę niżej zapytał, kto ze stacji wzywał posterunek gminy do wypa-dku. Dziewczyna zbladła, wyjąkała, że nikogo w domu nie ma.

– Jezu, pan profesor...! – i rzuciła się do drzwi, ale dalej nie pobiegła. Stanęła i tylko gniotła kolorowy fartuch.

– Jaki wypadek, sierżancie? – zapytałem. Obejrzał mnie i surowo odrzekł:

– Nie wasza sprawa.

Po czym odwrócił się niby na musztrze i po chwili usłyszałem ryk wyjeżdżającego z ulicy motocykla. Dziewczyna stała wciąż w drzwiach, wpatrzona w ścianę przeciwległego domu. Nie odpowiedziała na moje pytania, tylko dwukrotnie chlipnęła: „Pan profesor... pan profesor..." Odsunąłem ją i ruszyłem w stronę rzeki pełen niepokoju. Myślałem o wypadku, o możliwym obsunięciu się ziemi w wykopie archeologicznym, o Andrzeju Derkaczu, o tym, że jest niedziela, że miasteczko jest puste, i nagle uprzytomniłem sobie, że do wypadku wzywa się najpierw pogotowie, a nie milicję. I pełen najgorszych przeczuć rzuciłem się pędem w dół ulicy.

Z góry, ze szczytu gruzowiska rozbitych nad rzeką domów, zobaczyłem czarną i przepastną sztolnię archeologicznego wykopu, potem drewniany budyneczek z wieżyczką pomiarową, a dopiero nad samym brzegiem – porośniętym zieloną murawą – grupę ludzi. Od barwnej gromady odcinał się błękitnoszary mundur milicjanta.

Kiedy zawołałem: „Andrzej!”, młody archeolog wysunął się z grupy rozprawiającej nad rzeką i podbiegł do mnie z wyciągniętymi ramionami. Twarz miał bladą, ściągniętą w okrutny grymas. Świeciło słońce, więc mrużył oczy, ale bez słowa zrozumiałem, że stało się coś strasznego.

– Andrzej! Co się stało?

Pociągnął mnie do grupy ludzi. Ciasnym kołem otaczali coś, czego nie mogłem zobaczyć. Derkacz ściskał mi ramię aż do bólu. Mówił:

– Dobrze, że jesteś, dobrze, że jesteś, dobrze, że jesteś...

Usłyszałem pytanie sierżanta:

– Kiedy?

Wysoki, stojący plecami do mnie chłopak w czerwonej wełnianej czapeczce zająknął się i powiedział:

– Zaraz po śniadaniu. Powiedział, że chce zejść. Po niemiecku powiedział. Zrozumiałem, bo robiłem z Niemcami, jak ciągnęliśmy „Androsa''. i to wszystko, panie władzo.

Sierżant zapisał coś w kratkowanym kajecie, po tym rzekł głośno:

– Jesteście zatrzymani. Gdzie jest kierownik?

Szczupły, łysy mężczyzna, o twarzy ascety, powiedział:

– Słucham pana. Moje nazwisko Wirta. Profesor Wirta.

– Wy też pójdziecie ze mną – sierżant kiwnął ołówkiem na ascetę. Grupa rozstąpiła się i zobaczyłem to, czego dotąd zobaczyć nie mogłem. Postąpiłem o krok. Derkacz nie wypuszczał mojego ramienia z uścisku twardych palców. Usłyszałem jego szept: „Godzinę temu..." U naszych stóp leżał człowiek w skafandrze nurkarskim. Jasna głowa ze szklanymi oczami, wbitymi w słońce, tkwiła w mosiężnym kolisku, do którego przytwierdza się hełm. Sam hełm leżał obok niby złota kula. Na nogach nurka tkwiły jeszcze ciężkie buty ze stalowymi okuciami, ale pozbawione już ciężarów. Dłonie miał zamknięte w kułak, ale między palcami, spostrzegłem, tkwiły źdźbła wodorostów. Człowiek nie żył.

– Kto to? – zapytałem, ale nikt mi nie odpowiedział. Odwróciłem się. Derkacz stał w odległości paru kroków i patrzył pustymi oczami na rzekę. Pozostałe osoby cisnęły się przy drewnianym baraczku archeologów, dokąd skierował się sierżant milicji.

– Andrzej.

Podszedł wolno, z obwisłymi ramionami. Uczynił bezwładny gest, włosy zjechały mu na bok, więc je odtrącił pospiesznie, jak by zasłaniały mu obraz zmarłego.

– Andrzej – ująłem go mocno za ramię i silnie potrząsnąłem. – Co się tu stało?

Patrzył na zwłoki nurka. Powiedział:

– Utonął. Widzisz, utonął.

Derkacz uczynił ruch, jak by chciał dotknąć oczu zmarłego; wyciągnął dwa palce i natychmiast cofnął je z lękiem.

– Utonął. I co ja teraz zrobię? – odwrócił się, zakrywając twarz dużymi, brudnymi rękami, po czym usiadł na burcie pontonu, jakiego używają nurkowie do schodzenia na dno. Podsunąłem mu zapalonego papierosa i śmiesznym gestem, którego się zawstydziłem w tej samej chwili, przesunąłem ręką po włosach zmierzwionych niby liście czerwonego buku. Powiedziałem cicho:

– Andrzej, czy możesz mi powiedzieć, co tu się stało?

– Utonął Szwed. Godzinę temu – i umilkł zaciągając się łapczywie papierosem.

– Co za Szwed?

Spojrzał na mnie nieprzytomnymi oczami. „Histeryzuje" – pomyślałem, ale po chwili zrozumiałem, że nie. Zaczął opowiadać, ale tak urywanymi zdaniami, iż musiałem go powstrzymywać lub prosić o powtórzenie faktów, których było tak wiele, że nie sposób zapamiętać bez pieczołowitego ich zanotowania. Jak wynikało z opowiadania Andrzeja Derkacza, topielec nazywał się Ake Fralohm i podobnie jak mój przyjaciel, był archeologiem. Przyjechał dwa dni temu z Warszawy na specjalną prośbę Derkacza, który szwedzkiego kolegę chciał zapoznać ze stanem badań przy rozkopywaniu wczesnośredniowiecznego Salina. Obaj – Derkacz i dr Fralohm – jak mówił, zajmowali się wczesnohistorycznym budowni-ctwem, a że Szwed prowadził analogiczne badania w szwedz-kim grodzie Birka, przeto wizyta zagranicznego naukowca była dla Andrzeja Derkacza szczególnie cenna. Tym bardziej, iż w ubiegłym tygodniu Derkacz odkrył coś rewelacyjnego.

– Most, rozumiesz? Znalazłem na dnie rzeki most, po którym w roku 1123 przejeżdżał biskup Otto z Bambergu w drodze na chrzest do Salinian. Pamiętasz? Opowiadałem ci o tym. Salinianie przepędzili biskupa, obrzucając go pecynami błota i łajna, aż spadł na moście z konia. Ale to tylko zapis kronikarza i kto wie, czy prawda. Rzeczywistość jest taka: badając topografię strażnic na wyspie postawiłem hipotezę, że ówczesny most musiał znajdować się w górze rzeki, za grodem warownym, tak aby mógł być chroniony przed okrętami najeźdźców, słowem, właśnie tu – Derkacz pokazał mi palik wbity przy brzegu.

– Przepraszam, ale nie widzę związku ze śmiercią Szweda – przerwałem.

Derkacz, spojrzał na mnie niecierpliwie. Niemo poprosił o papierosa.

– Zaraz sprowadziłem skafander i przez dwa tygodnie łaziłem po dnie rzeki. Profesor nawet był trochę zagniewany, że zawalam robotę przy odkopywaniu świątyni. Ale ja się uwziąłem, aż znalazłem. Żebyś zobaczył ten most! – urwał nagle. Zaczął mówić o Szwedzie, który zaraz po przyjeździe do Salina chciał obejrzeć most. Derkacz obiecał mu wyprawę w niedzielę po południu, mimo protestów profesora Wirty, który nie uważał za stosowne zapoznawać zagranicznych kolegów z odkryciami, nim zostaną opracowane. Wymknęli się więc przed śniadaniem: Szwed zszedł pierwszy, w oznaczonym miejscu. Po piętnastu minutach zegar wskazujący ciśnienie powietrza oszalał nagle, wskazówka opadła na zero. Wyciągnęli Szweda na pokład pontonu, ale już nie żył.

– Serce? – powiedziałem domyślnie.

Derkacz potrząsnął głową. Znowu zakrył twarz rękami.

– Więc co?

– Słuchaj... To straszne... Pokażę ci...

Wstał i podszedł do zwłok. Nachyliliśmy się i z trudem obróciliśmy je. Spojrzałem i zmartwiałem: pod mosiężnym koliskiem, tzw. peleryną, do której przykręca się hełm, widniała w nieprzemakalnej materii skafandra długa szczelina pęknięcia. Jak by się materiał rozstąpił lub pękł pod siłą ciśnienia. Zapytałem:

– To był nowy skafander?

Derkacz zaprzeczył w milczeniu. Potem dodał:

– Ale ja w nim chodziłem dwa tygodnie... Słuchaj, co ja teraz zrobię...?

Nagle padł na nas długi cień i szybciej, niż zdążyliśmy podnieść głowy, rozległ się nosowy i znajomy głos:

– Kto wam pozwolił ruszać zwłoki?

Przed nami stał sierżant i celował ołówkiem. Za nim ascetyczny profesor i młoda dziewczyna w obcisłych spodniach.

– Nazwisko! – ryknął gromko sierżant i stuknął mnie ołówkiem w piersi. – Powiedziałem, do cholery, że zwłok ruszać nie wolno? Dowód osobisty.

Derkacz chciał coś powiedzieć, ale sierżant spiorunował go błyskiem spod okutego daszka. Ascetyczny profesor spoglądał smutno na dziewczynę. Nim wydostałem z wiatrówki dokumenty, dowiedziałem się, że będę pociągnięty do odpowiedzialności za utrudnianie władzom dochodzenia wstępnego, a w razie oporu – aresztowany. Sierżant robił przy tym śmieszne miny i co chwila poprawiał pas. Dowód i legitymację dosłownie wyrwał mi z ręki. Spojrzał, zesztywniał, znowu spojrzał i podrzuciwszy dwa palce do daszka, rąbnął w obcasy:

– Obywatelu poruczniku, komendant posterunku gminy Salin, starszy sierżant Puterko Boguchwał, melduje się przy wypadku zatonięcia.

Ponieważ nie oddawał mi dokumentów, musiałem mu je wyjąć z ręki i powiedziałem grzecznie:

– Prowadźcie dochodzenie, kolego.

– Tak jest! – znowu szurnął butami po murawie, a odwróciwszy się krzyknął do nadjeżdżającego milicjanta:

– Posterunkowy Potocki, zabezpieczyć zwłoki.

Posterunkowy stanął na baczność, zaś starszy sierżant

Puterko Boguchwał odmaszerował niemal defiladowym krokiem w stronę baraczku. Tymczasem Andrzej Derkacz dokonał prezentacji. Profesor Wirta podał mi bez słowa suchą i żylastą rękę, patrząc gdzieś ponad moją głową na szarą nitkę horyzontu, utopionego w płaszczyźnie wielkiego zalewu, natomiast dziewczyna, mimo przygnębienia malującego się w jej oczach, powiedziała głośno: – Dorota Rudzka – i mocno ujęła moją dłoń. Potem dotknęła szybko ramienia Andrzeja Derkacza, który otrząsnął się prawie niegrzecznie.

– Kolego magistrze – powiedział profesor Wirta; pochylił się nad dużo niższym od niego Andrzejem – wobec tego będę musiał pojechać dziś do Warszawy. Tego nie da się załatwić telefonicznie...

Derkacz zadreptał w miejscu.

– Panie profesorze, Fralohm...

– Ja odpowiadam za stację, nie pan, kolego – uciął i zgniótł dłonie, aż zachrzęściły stawy w palcach. Zgiął się, twarz miał popielatą. Jeszcze chwilę spoglądał na zwłoki przykryte płachtą płótna, spod której wystawały żelazne buty nurka. Pokiwał głową w zasępieniu. I nagle powiedział:-

– Koleżanko Rudzka, proszę zamówić Szczecin i załatwić mi na dziś sypialny do Warszawy... Ja będę chyba jeszcze potrzebny milicji, prawda? – spojrzał pytająco na mnie.

Szliśmy w stronę baraczku z wieżą pomiarową.

– To nie moja sprawa... Jestem na urlopie, panie profesorze.

– Pan przyjechał do mnie na parę dni – wyjaśnił szybko Derkacz.

– Ach, tak. Nie wiedziałem, że panowie się przyjaźnią. Tu jest ładnie, tylko szkoda, że na taki moment... Pan wybaczy... – rozłożył ręce. Kiwnąłem głową, że rozumiem. Miał wygląd sterany i zdawało mi się, że pod maską spokoju drga całą kakofonią nerwowych dźwięków w odróżnieniu od Derkacza, u którego wszystko było na zewnątrz.

Okazało się, że sierżant już odjechał zabierając kierownika pontonu nurkarskiego, owego chłopaka w czerwonej czapeczce. Za godzinę miał przybyć lekarz, aby dokonać oględzin zwłok. Wobec powyższego Wirta zaproponował, abyśmy udali się na stację. Mgr Rudzka pojechała przed nami na rowerze. Pięliśmy się tedy po usypisku gruzów; wywożono tu cegłę z rozebranych budyneczków, spalonych w szturmie artyleryjskim przed piętnastoma laty. Profesor zasapał się setnie, przyciskał dłoń do wycięcia koszuli. Na samym szczycie z uśmiechem zażenowania poprosił o pauzę. Patrzyliśmy na rzekę toczącą się niby zielonkawa taśma między ciemnymi brzegami. Pod nami czarny kwadrat archeologicznego stanowiska, figurynka milicjanta i malutki, szary prostokącik – zwłoki topielca. Derkacz przyglądał się ruinom katedry. Profesor Wirta ujął mnie pod rękę, jak by szukał podpory.

– Śmierć – powiedział – czy nie zauważył pan, że te wszystkie nadgraniczne miasteczka mają jeszcze zapach śmierci?

Nie podzielałem jego zdania, więc dość apodyktycznie przeciwstawiłem się pesymizmowi uczonego. Powiedział z cieniem liberalizującego grymasu:

– Ech, wy młodzi... – i poklepał mnie życzliwie po plecach, potem Andrzeja. Zapytał Derkacza, czy aby się dobrze czuje, bo w przeciwnym wypadku natychmiast wezwie lekarza.

– W domu dam panu trochę bromu, to dobrze robi na nerwy, prawda, panie kolego? – zwrócił się do mnie i znowu musnął Derkacza jakimś ojcowskim, nieco zawstydzonym gestem. Potaknąłem i silniej podparłem profesora. Przechodziliśmy wąziutką kładką na potoczku cieknącym z góry ku rzece.

– Ech, młodzi, współcześni – powtórzył Wirta. – Przejawiacie zupełny brak instynktu... Tamci przed każdą wyprawą wyprowadzali świętego konia boga Trzygława i kazali mu przejść przez dziewięć złotych włóczni. Jeśli potrącił choćby jedną, zaniechiwali wyprawy. Nawet oni odwoływali się do bóstwa...

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin