Broszka z zielonych kamieni - Danuta Frey.pdf

(1572 KB) Pobierz
Rozdział 1
Po drugiej stronie biurka siedział mężczyzna około
czterdziestki, w ciemnym, eleganckim, zapewne u drogiego
krawca szytym garniturze, dziwnie nie pasującym do obecnej,
rannej pory dnia. Twarz miał zmęczoną, zżółkła, zmiętą, z
bruzdami zmarszczek wokół ust i na czole, z podpuchniętymi
powiekami. Na spiczastym podbródku i policzkach widniał cień
zarostu. Twarz ta odbijała może nie przespaną, może przepitą
noc. Ale nie tylko. Wyraz znużonej obojętności, jaki dawał się
zaobserwować w nienaturalnie spowolniałych ruchach choćby
dłoni, unoszącej do ust papierosa, zdradzał, że zapewne
musiało się tej nocy zdarzyć coś więcej.
— Niech mi pan opowie wszystko od początku —
zaproponował porucznik milicji, Marek Wanacki, zajmujący
miejsce naprzeciwko.
Mężczyzna w ciemnym garniturze zawahał się. W jego oczach
pojawił się ognik wewnętrznego sprzeciwu. Po chwili jednak
zgasł.
— Od początku? — powtórzył, a w tonie głosu zabrzmiało nie
tyle pytanie, co rezygnacja.
— Nazywam się Aleksander Zelman. Przed dwoma
tygodniami ukończyłem czterdzieści lat. Mieszkam na Saskiej
Kępie. Kilka lat temu udało mi się kupić jednopiętrowy dom z
garażem i ogrodem. Willa była trochę zniszczona, więc ją
odnowiłem i zmodernizowałem. Ogrodem — mamy w nim
piękne róże — zajmuje się żona. Jest to moja druga żona, ma
na imię Alina. Pierwsza, Krystyna, zginęła w Tatrach. Byliśmy
wówczas na wycieczce. Pośliznęła się i spadła w przepaść.
Wypadek zdarzył się przed dziesięciu laty.
Pracowałem wtedy — z zawodu jestem inżynierem chemikiem
— w wytwórni pocztówek dźwiękowych w jednej z
podwarszawskich miejscowości. Wkrótce udało mi się zdobyć
trochę gotówki i stałem się współwłaścicielem tego zakładu.
Drugi współwłaściciel nazywa się Jan Giziński, a moje dawne
miejsce w wytwórni zajmuje obecnie inżynier Leszek Horn.
Żona Leszka, Bożena, występuje jako piosenkarka. Jej piosenki
również nagrywamy.
Poza nami dwojgiem, to znaczy mną i Aliną, mieszka jeszcze
na Ateńskiej mój pasierb, syn Aliny z pierwszego małżeństwa,
Janusz Balcerzak. Stosunki między nami układają się dobrze.
Janusz studiuje na politechnice, na wydziale elektrycznym.
Pasjonuje się sportem rajdowym i jemu poświęca każdą wolną
chwilę. Widujemy się w domu raczej rzadziej niż częściej.
Tyle — i tak — Zelman wówczas powiedział, obserwując
wirującą szpulę magnetofonu. Następnie poprosił o szklankę
wody. Pijąc powoli, drobnymi łykami, i czując przyjemne
zimno, falami rozpływające się w wysuszonym gardle —
powrócił jeszcze raz myślą do miejsca, które niedawno opuścił.
Dochodziło wówczas wpół do jedenastej. Dokładnie; spojrzał
wtedy na zegarek. Potem powędrował wzrokiem dalej — do
parapetu, o który opierała się jego własna dłoń. Za szybą drgały
w jesiennym wietrze wilgotne, pełne już rdzawych plam liście
rosnącego nie opodal kasztana. Od czasu do czasu któryś
odrywał się od szypułki, ocierał bezgłośnie o szybę i miękko
spadał w dół.
Mężczyzna, którego Zelman ujrzał po raz pierwszy dwie
godziny temu, był porucznikiem milicji. Stał teraz obok — w
czarnej skórzanej marynarce, spod której wyglądała flanelowa
koszula w kratę, w granatowych, chyba milicyjnych spodniach.
Miał nieco sfalowane włosy, ciemne, ruchliwe oczy, szeroki,
zdecydowany podbródek i wystające kości policzkowe.
Wyglądał na niewiele ponad trzydziestkę i nie wydawał się
sympatyczny. Zelman doszedł do wniosku, że winę za to ponosi
nadmierna pewność siebie.
— No i co? — zapytał porucznik. Odwrócił głowę. —
Pójdziemy?
W chwilę później Zelman uczuł na swoich plecach lekkie
pchnięcie i ono skierowało go w stronę drzwi. Tamten szedł tuż
za nim.
Już w progu Zelman odwrócił się i jeszcze raz obrzucił
wzrokiem pokój, w którym rozegrały się wydarzenia owej nocy.
Na stole stał magnetofon i talerzyki z resztkami kanapek oraz
rozmazanym kremem z ciastek. W butelce z koniakiem została
jedynie resztka płynu, podobnie w butelkach po coca— coli.
Otwarte drzwi szafy ukazywały puste półki. Wyblakła zielona
poduszka, na której siedział szmaciany pierrot o karminowych
ustach, przykrywała zapadłe siedzenie dużego fotela. Obok
pajaca — wpółotwarta damska torebka, dalej — błyszcząca,
niebieska sukienka oraz biustonosz.
Na podłodze, tuż przy fotelu, leżał przykurzony, kiedyś żółty,
teraz o trudnym do określenia kolorze abażur, za nim —
przewrócona lampa. W metalowej oprawce pozostał po
żarówce jedynie sterczący, ułamany kikut. Reszta szkła rozpry
— snęła się wokoło. Tam, gdzie rąbek wyszarzałego dywanu
graniczył z podłogą, wysuwając w jej kierunku przyblakłą zieleń
ostatniego liścia i czerwień kwiatu ze swego deseniu, z dłonią
opartą o zardzewiały kaloryfer leżała Urszula.
Jej ciało — skurczone, obrysowane białym konturem kredy —
wydawało się mniejsze i drobniejsze niż w rzeczywistością a
ona sama — starsza. Dziewczyna leżała w odległości około
dwóch metrów od rozścielonego tapczanu — z niczym nie
przykrytą kołdrą i poduszką, z prześcieradłem zwisającym aż
do podłogi.
Urszula... — pomyślał Zelman i poczuł skurcz serca,
identycznie jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Teraz leżała, inna od tej, jaką znał, znieruchomiała, zimna i
obojętna już na zawsze. Była prawie naga. Kąpielowy ręcznik
przykrywał jedynie biodra i brzuch, pozostawiając odsłonięte
chude, wystające ramiona oraz małe piersi. Mokre, pozlepiane
jasne kosmyki włosów zasłaniały część twarzy i opadały na
oczy, patrzące spod wpółprzymkniętych powiek w sufit.
Zelman odwrócił wzrok. Wiedział, że nigdy — nigdy już — nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin