Quick Amanda - Bestia.pdf

(945 KB) Pobierz
Amanda Quick
Bestia
Ravished
Przeł. Magdalena Rakowska i Magdalena Bułas.
1
Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook, wicehrabia St. Justin, stał w progu, przypatrując
się, jak wygląda pogodne popołudnie w piekle.
Wszędzie wokół walały się kości. Wyszczerzone w dzikim uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane
kości udowe przypominały siedzibę szatana. Na parapecie okiennym piętrzyły się fragmenty skał
zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne dziwne resztki. W rogu pokoju widniała sterta
kręgów.
W samym środku tego niepokojącego rozgardiaszu siedziała niewielka postać w poplamionym
fartuchu. Biały muślinowy czepek przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę splątanych kasztanowych
włosów. Kobieta, najwyraźniej dość młoda, siedziała przy masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do
Gideona plecami, szkicowała coś pracowicie, skupiwszy całą uwagę na czymś, co wyglądało na długą
kość uwięzioną w kamieniu.
Stojący w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej szczupłych palcach trzymających rysik. Była to
zatem jedna z córek, nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu.
Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał Gideon, kolejnej córki proboszcza.
Gdy umarła córka poprzedniego, a jej ojciec opuścił to miejsce, ojciec Gideona wyznaczył kolejnego
proboszcza, wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon, zarządzający już wtedy
majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet, by wyznaczyć nowego. Po prostu nie był szczególnie
zainteresowany kondycją duchową mieszkańców Upper Biddleton.
Zgodnie z porozumieniem zawartym z Pomeroyem, jego rodzina pozostała w probostwie. Płacili czynsz
na czas i była to jedyna rzecz, która interesowała Gideona.
Teraz przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej scenie, którą miał przed oczami, po czym
rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie zauważywszy nikogo,
zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym rondzie z bobrowych skórek i wszedł do niewielkiego
przedpokoju. Wchodząc, poczuł towarzyszący mu powiew morskiej bryzy. Był koniec marca i pomimo że
dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, morskie powietrze nadal było ostre.
Gideona rozbawił, ale też — musiał to przyznać — zaintrygował widok młodej kobiety siedzącej
wśród starych kości pokrywających podłogę gabinetu. Szybkim krokiem przeciął hall, starając się jednak,
by jego buty do konnej jazdy nie wydały najcichszego nawet dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą.
Był rosłym mężczyzną, niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie wyglądać niezgrabnie
— wiele lat temu nauczył się poruszać bezszelestnie. Nie lubił, kiedy mu się ciągłe ktoś przyglądał.
Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz pracującej kobiecie. Najwyraźniej była
tak pochłonięta szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności. Gdy przemówił, czar tej chwili prysł.
— Dzień dobry.
Młoda kobieta przy biurku drgnęła, przestraszona, upuściła rysik i zerwała się z krzesła. Odwróciła się
i stanęła twarzą w twarz z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie.
Gideon przywykł już do takiej reakcji. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną, w dodatku głęboka
blizna, przecinająca lewy policzek i szczękę, nie poprawiała ogólnego wrażenia.
— Kim jesteś, u diabła? — Młoda kobieta schowała ręce za plecami. Starała się ukryć swoje rysunki
pod gazetą. Wstrząs, widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się stopniowo zmieniać w
podejrzliwość.
— St. Justin. — Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny uśmiech, świadom tego, jak brzydko
skrzywiła się przy tym jego blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy wypełnią się odrazą.
— St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin?
— Tak.
Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła głęboka ulga.
— Dzięki ci, Boże.
— Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem — mruknął Gideon.
Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się.
— Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs. Dlaczego podkradał się pan w tak
dziwny sposób?
Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując otwarte drzwi domku.
— Jeżeli tak bardzo niepokoi panią myśl o ewentualnych intruzach, najlepszym wyjściem byłoby bez
wątpienia zamknięcie i zaryglowanie drzwi.
Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem.
— Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest zwolenniczką świeżego powietrza. Proszę
wejść, milordzie.
Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego wolnego krzesła w pokoju. Przez chwilę
rozglądała się niezdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego miejsca dla książek.
Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki na podłogę.
— Proszę usiąść, sir.
— Dziękuję. — Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i ostrożnie usiadł na niedużym krześle. Moda
na delikatne meble nie była najodpowiedniejsza dla wzrostu i wagi wicehrabiego. Ku jego uldze, krzesło
okazało się dość solidnie.
Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego krzesło. Pierwszą z nich była
Teoria Ziemi
Jamesa Huttona, drugą zaś
Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi
Playfaira. Teksty te, wraz z
zaśmiecającymi pokój kośćmi, wyjaśniały wszystko. Ich właścicielka była miłośniczką skamielin.
Może obcowanie ze zbielałymi, szczerzącymi zęby czaszkami sprawiło, że nie przeraziła jej moja
zeszpecona twarz, pomyślał złośliwie Gideon. Najwyraźniej była przyzwyczajona do niecodziennych
widoków. Przez chwilę przyglądał się, jak zbiera szkice i notatki. Była co najmniej dziwna.
Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku
niedbale wetkniętym weń szpilkom. Włosy ocieniały jej twarz niczym puszyste, skłębione obłoki.
Z pewnością nie była piękna ani nawet ładna, a przynajmniej nie tak, jak wymagała tego ówczesna
moda. Jednak jej uśmiech miał pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak reszta jej osoby.
Gideon zauważył, że dwa z małych, białych zębów wystawały nieco do przodu. Nie wiedzieć czemu,
uznał to za urocze.
Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w połączeniu z błyskiem inteligencji w
badawczo patrzących oczach nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To nieśmiała, skromna
panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było wiadomo, na czym się stoi. Spodobało mu
się to.
Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego kotka i — wiedziony nagłym impulsem —
zapragnął ją pogłaskać, ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu, że córki pastorów
mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to wyglądają. Raz się już sparzył, i wystarczy.
Odgadł, że gospodyni tego domku ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat. Zastanawiał się, czy to
przez brak posagu była dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do starych kości odstraszało potencjalnych
konkurentów. Niewielu dżentelmenów miałoby ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała
więcej zainteresowania skamielinami niż flirtem.
Gideon omiótł wzrokiem resztę jej postaci. Zauważył muślinową suknię z podniesionym stanem, która
niegdyś miała prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a teraz była wyblakła. Plisowana bluzka
wypełniała skromny dekolt sukni.
To, co znajdowało się pomiędzy bluzką a fartuchem, dawało pole do popisu dla wyobraźni. Gideon
odgadł gładkie, krągłe piersi i szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na drugą
stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła się o brzeg biurka, lekki muślin naciągnął
się na czymś, co mogło być pełnym tyłeczkiem.
— Jak pan widzi, zaskoczył mnie pan, milordzie. — Schowała resztę szkiców pod „Raporty
Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk”. — Przepraszam za mój wygląd, ale nie oczekiwałam
pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie ubrałam się odpowiednio na tę okazję.
— Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno Pomeroy. Zapewniam panią, że nie czuję się
obrażony. — Gideon pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać zainteresowanie. —
Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż?
Zarumieniła się.
— Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być? Z pewnością pomyślał pan sobie, że jestem
źle wychowana. Nawet moja ciotka twierdzi, że brakuje mi ogłady towarzyskiej. Chodzi jednak o to, że
dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności nigdy nie za wiele.
— Rozumiem — odpowiedział jej zimno Gideon. — Reputacja damy to dość kruchy towar, a córka
proboszcza narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo, prawda?
Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.
— Przepraszam. Co pan powiedział?
— Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub gospodynię, by nam towarzyszyli. Ze względu na
pani dobre imię.
Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu.
— Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie. Nigdy jeszcze nie groziło mi uwiedzenie, a
teraz, jako że mam prawie dwadzieścia pięć lat, perspektywa takiego zagrożenia nie wydaje się bliższa.
— Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią przed obcymi?
— Na Boga, nie! — Uśmiechnęła się na myśl o matce. — Ojciec nazywał ją świętą za życia. Była
życzliwa i gościnna w stosunku do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku, który wydarzył się dwa
lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Biddleton. Był środek zimy i wiozła ciepłe ubrania dla
biednych. Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez dłuższy czas. Szczególnie tacie.
— Rozumiem.
— Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie — ciągnęła gawędziarskim tonem —
obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka do sklepu. Natomiast
gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by okazała się pomocna w wypadku, gdyby pan nastawał
na moją cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy nadchodzącego niebezpieczeństwa.
— Zgadzam się — odparł Gideon. — W niewielkim stopniu okazała się pomocna młodej damie, która
mieszkała tu poprzednio.
Harriet popatrzyła na niego zainteresowana.
— Ach, poznał pan zatem panią Stone?
— Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w sąsiedztwie.
— Oczywiście. Była przecież gospodynią poprzedniego rektora, prawda? Odziedziczyliśmy ją razem z
probostwem. Ciocia Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią deprymująco, ale tata powtarzał, że
powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie możemy jej odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie
sobie pracy.
— Stanowisko godne pochwały. Jednakże musi pani znosić gospodynię dość niesympatyczną, chyba że
pani Stone zmieniła się bardzo w ciągu kilku ostatnich lat.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin