Rodzina Whiteoaków - Tom II. - Poranek w Jalnie.doc

(1321 KB) Pobierz

Strona1

Mazo de la Roche

 

 

 

 

 

 

Rodzina Whiteoaków

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom II. Poranek w Jalnie

 

 

 

Rozdział 1. - Dom w nowym kraju - str. 3

Rozdział 2. - Goście - str. 6

Rozdział 3. - Guwerner - str. 13

Rozdział 4. - Noc - str. 23

Rozdział 5. - Odwiedziny u Wilmotta - str. 27

Rozdział 6. - Modlitewne zebranie - str. 32

Rozdział 7. - Posunięcia w mroku - str. 37

Rozdział 8. - Na rzece - str. 43

Rozdział 9. - Przeciwspiski - str. 51

Rozdział 10. - Różne sceny- str. 60

Rozdział 11. - Wiadomości z Południa - str. 69

Rozdział 12. - Nagroda - str. 77

Rozdział 13. - Wyjazd - 87

Rozdział 14. - Po wizycie - str. 99

Rozdział 15. - Złote pióro - str. 109

Rozdział 16. - Wydarzenia jesienne - str. 121

Rozdział 17. - Pióro z kości słoniowej - str. 129

Rozdział 18. - Wieczorny gość - str. 139

Rozdział 19. - Poczynania dzieci Whiteoak`ów - str. 144

Rozdział 20. - Kara - str. 151

Rozdział 21. - Plan - 154

Rozdział 22. - Wyjazd - 163

Rozdział 23. - Poszukiwanie - str. 166

Rozdział 24. - Zbiegowie - str. 170

Rozdział 25. - Ratunek - str. 179

Rozdział 26. - Tite i Belle - str. 184

Rozdział 27. - Jeszcze jedna podróż - str. 186

Rozdział 1. - Dom w nowym kraju

 

Gdy wybuchła amerykańska Wojna Secesyjna, ten dom w Jalnie w prowincji Ontario

był ukończony od kilku zaledwie lat. Właściciel, kapitan Whiteoak mieszkał tu z żoną i dziećmi od narodzin drugiego syna. Ożeniony z Irlandką Adeliną Court przeniósł się z nią do Kanady z Indii. Placówka wojskowa, w której w Indiach stacjonował jego pułk, nazywała się Jalna i taką też nazwę romantycznie nadali swej nowej kanadyjskiej siedzibie. Kapitan Whiteoak uwolnił się od rygorów życia w wojsku,                  bo tęsknił do swobody i wolnych przestrzeni. Adelina Whiteoak zawsze pragnęła przygody. Teraz oboje czuli się, jeśli nie rzeczywiście pionierami, to w każdym razie przepojeni duchem pionierów, jakkolwiek zadbali o to, by otaczało ich wiele                         z dobrodziejstw cywilizacji Starego Lądu.

Dom z ładnie czerwonej cegły, okazały, z pięcioma wysokimi kominami stał                          w tysiącakrowej posiadłości odległej niewiele mil od jeziora Ontario, którego lesiste wybrzeże przyciągało niezliczone ptaki. Urodzajna dziewicza ziemia wydawała obfite plony. Wszystko, co w niej zasiano, rosło bujnie.

Dzieci Whiteoaków znały życie tylko jako swobodne, zdrowe przetaczanie się pór roku. Było ich czworo: Augusta, Mikołaj, Ernest i najmłodszy dzidziuś Filip (bo kapitan Whiteoak odstąpił od swej dawnej decyzji, że pozostanie w rodzinie jedynym Filipem). Rodzice im pobłażali, ale od czasu do czasu przypominali sobie                                o konieczności dyscypliny. Ojciec, gdy się narazili na jego niezadowolenie, przybierał wobec nich ton srogiego dowódcy. Matka, osoba porywcza, nieraz się irytując dawała im klapsy.

Córka Augusta znosiła dyscyplinę z rezygnacją pełną godności, Mikołaj okazywał niejakie lekceważenie, a mały Ernest bronił się płaczem i przyrzekaniem, że będzie grzeczny. Dzidziuś Filip, który raczej nie wiedział, co znaczy "nie wolno", rzucał się                  w chwilach krytycznych na podłogę, wierzgał i wrzeszczał.

W ten letni dzień Filip i Adelina Whiteoak`owie z niezupełnie niezmąconą przyjemnością oczekiwali przyjazdu dwojga Amerykanów z Południowej Karoliny.

- Nie rozumiem - mówił Filip - dlaczego ty się przejmujesz tą wizytą. - Sinclairowie muszą nas brać takimi, jacy jesteśmy. I przecież nie mamy tu się czego wstydzić. Ręczę, że piękniejszego domu ani lepiej prowadzonego gospodarstwa nie znajdzie się w całej Prowincji.

- Ale pomyśl, do czego oni są przyzwyczajeni! - wykrzyknęła Adelina. - Ogromna plantacja z setkami niewolników na każde ich skinienie. Cóż my tutaj wiemy                        o prawdziwym wykwincie? Powinniśmy mieć dla nich apartament, a nie marną jedną sypialnię i kącik dla pokojówki Lucy Sinclair.

- Pokój gościnny nie jest marny. Jest wspaniały, dostatnio umeblowany. Zresztą,                 czy im się spodoba czy nie, wyboru nie mają.

- I jakie tu rozrywki znajdziesz dla pana Sinclaira? - zapytała. - Będziesz                                 go oprowadzać po zagonach rzepy? Pokazywać mu cielęta-bliźnięta?

Rozmowę przerwał hałas. Dwa synowie pędzili przez korytarz i dudniąc solidnymi

bucikami, zbiegali ze schodów. Mikołaj dogonił Ernesta, Ernest podniósł wrzask udawanego strachu. Normalnie takie rozbrykanie uchodziło uwadze rodziców, teraz jednak Filip powiedział:

- Przy gościach nie mogą tak dokazywać.

- Nie obawiaj się - powiedziała Adelina. - Starsze dzieci wysyłam na trzy dni do Busbych. Uzgodniłam to z panią Busby wczoraj.

- Gussie potrafi zachowywać się należycie.

- Źle by się czuła bez braci. Chcę tu mieć atmosferę idealnego spokoju. Lucy Sinclair pisała w ostatnim liście o opłakanym stanie swoich nerwów.

- Czy wiesz, – zapytał Filip - że Busby'owie opowiadają się zdecydowanie po stronie

Jankesów?

- Nie mówiłam im - powiedziała - kto do nas przyjedzie. Tyle że to znajomi z naszej ostatniej podróży do Anglii.

Filip był zaniepokojony.

- Na pewno Elihu Busby nie pochwalałby tego.

- Nie on będzie podejmował Sinclairów. - Rozpłomieniła się. - Niech pilnuje własnego nosa.

- Dzieci powiedzą.

- Nie powinny! - wykrzyknęła.

Zawołała troje starszych.

- Jedziecie na trzy dni do państwa Busby - oznajmiła.

- Hurra! – wrzasnął Mikołaj. - Zawsze lubię jeździć na ich farmę. Wszyscy tam pracują, ale wciąż mają czas, żeby się bawić.

- Posłuchajcie, dzieci - rzekła Adelina tonem złowieszczego ostrzeżenia. - W żadnym razie nie możecie się wygadać, że nasi goście są z Południa i że przywożą ze sobą parę służących.

- Murzynów! - wykrzyknął Mikołaj. - Nigdy nie widziałem Murzyna. Strasznie chcę zobaczyć.

- Czy oni są niebezpieczni? - zainteresował się Ernest.

- Oczywiście że nie, głuptasku - odpowiedziała matka. - Więc pamiętajcie, mówcie tylko, że to przyjaciele, których poznaliśmy w Anglii. Polegam na tobie, Augusto.

- Będę pamiętać - obiecała Augusta swym niskim głosikiem mającym stać się kontraltem. – Ale wcześniej czy później państwo Busby się dowiedzą.

- Naturalnie. Ale jeśli dowiedzą się dzisiaj, to oburzeni pewnie zaraz odeślą was                     z powrotem. Patsy was zawiezie do państwa Busby. Idźcie się przygotować.                            I pamiętajcie też o dobrych manierach. - Odeszła od nich.

- Dobre maniery, niech mnie licho – powiedział Ernest.

Augusta się zgorszyła.

- Erneście, gdzie, na Boga, słyszałeś to okropne wyrażenie?

- Nie wiem.

- No, lepiej prędko o nim zapomnij. Chodźmy, musisz umyć twarz i wyszczotkować włosy.

Patsy O'Flynn, Irlandczyk, który służył dawniej u rodziców Adeliny i przyjechał                      do Kanady z Whiteoakami, czekał na podjeździe stojąc przy krzepkim srokatym kucu

zaprzężonym do breku.

- Wsiadajcie, wsiadajcie, - ponaglił dzieci - bo ja nie mam dużo czasu, żeby się wałęsać po okolicy, kiedy muszę tyrać za dwóch.

Filip i Adelina wyszli na ganek. Mogłoby się wydawać, że wyprawiają potomstwo                 w daleką podróż, a nie z parodniową wizytą do sąsiadów. Omal nie przesadzali                      w pieczołowitości. Kapitan Whiteoak sam wyniósł sakwojaż dzieci, chociaż Mikołaj był silnym chłopcem. Adelina swoją chustką wytarła Ernestowi zadarty nosek, chociaż on miał własną z wyhaftowanym inicjałem E, wystającą z kieszeni kurtki.

- Uważaj, żeby mu z nosa nie kapało - poleciła Auguście.

Ojciec wsadził Ernesta do breku. Matka wspinając się trochę, kolejno każde z dzieci w breku serdecznie ucałowała.

- Cokolwiek was tam spotka - dała im pożegnalną radę - przyjmujcie wszystko, tak jak ja, zawsze z miłosiernym spokojem.

I zwróciła się do stangreta.

- Patsy Joe, jeżeli znów ci ten kuc zboczy do rowu i przewróci brek, ja ciebie zabiję!

Brek odjechał szybko. Nero, wielki czarny wodołaz długimi susami biegł obok. Zad srokatego kuca lśnił w letnim słońcu przedzierającym się przez gęsto rozrośnięte drzewa, kopyta tylko kłapały na piaszczystym trakcie. Gdy podjeżdżali pod nieforemne, bo bezplanowo powiększane przybudówkami, drewniane domostwo Busbych, Augusta przypomniała Ernestowi:

- Ani słowa o Murzynach. Pamiętaj.

- Murzyny, niech mnie licho - powiedział Ernest.

Na reprymendę już nie była pora. Wygramolili się z breku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2. - Goście

 

- FIlip - zauważyła Lucy Sinclair - mógłby być istną plagą, ale jak dotąd jest raczej milutki.

- Bardzo ładny dzieciak - stwierdził jej mąż.

Bez szczególnego zainteresowania oboje przyglądali się małemu Filipowi, który mozolnie budował dom z klocków na trawie nie opodal. Potrafił tylko stawiać klocki jeden na drugim, a przecież spiętrzał je z imponującym skupieniem. O niezłomności zamiaru świadczyło wydęcie jego dziecięcych warg.

- Świata nie widzi poza tatą - powiedziała. Typowy Anglik.

W głosie Curtisa Sinclaira zabrzmiało tyleż podziwu, ile dezaprobaty.

- Uparty, zawzięty.

- Ci ludzie - upomniała go Lucy - to nasi przyjaciele. - Cudownie nam jest tutaj.

- Ze wszechmiar wielkoduszni - przyznał. - Dziś rano Whiteoak mi powiedział: "Czujcie się tu, jak u siebie, pan i małżonka, i wasza służba, dopóki wojna się nie skończy".

Wyciągnęła koronkową chusteczkę, żeby otrzeć łzy z oczu.

- Co nam pozostanie? - zaszlochała.

Dzidziuś Filip porzucił klocki i przydreptał do niej. Klepnął ją w kolano.

- Nie płac.

- Dobrze, nie będę pła…

- Biedna pani - wyraził współczucie.

- Pogłaskała go po jasnych kędziorkach.

- Kochaneczku. - I dodała po chwili - …kać. Będę dzielna, bo chcę ci się podobać.

Mąż położył rękę na jej drugim kolanie. Miał piękne ręce. Zawsze podziwiała zwłaszcza jego kciuki, prawie tak długie jak inne palce, idealnie zaokrąglone,                         o paznokciach owalnych z białymi półksiężycami. Przeniosła wzrok z tej ręki na jego blady szlachetny profil, po czym na krzepki tors zniekształcony wydatnym garbem      na plecach.

Curtis Sinclair był garbaty i właśnie z racji swego kalectwa nie mógłby walczyć zostając w kraju, wobec czego przyjechał ze swoją delikatną żoną do Kanady, gdzie widział możliwość działania, które by wpłynęło na losy znękanego Południa.                       W każdym razie uznał za konieczne wywieźć Lucy stamtąd. Utracił cały majątek, nadal jednak uważał się za niezależnego plantatora.

Na krótko przed Wojną Domową Sinclairowie poznali Whiteoak`ów w Anglii,                    gdy Filip i Adelina bawili tam na wakacjach. Znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń. Te dwa małżeństwa wzajemnie urzekały się swoją odmiennością. Sinclairowie, typowi Południowcy z Karoliny, Whiteoak`owie, on Anglik,                             ona Irlandka. Sinclairowie przyjęli zaproszenie Whiteoak`ów do Jalny, ale dopiero teraz i to w tak tragicznych okolicznościach z niego skorzystali.

Przyjechali przed trzema dniami. Wszystko wydawało im się takie obce, takie północne, a przecież miłe, rodzina Whiteoak`ów taka sympatyczna. Dni były ciepłe ale noce zimne. Sypiali na puchowym piernacie w wielkim łożu pod baldachimem.

Czuli się przeniesieni niezmiernie daleko od ruin własnego domostwa, od rzeczy dobrze im znanych. Przywieźli ze sobą troje niewolników, bo nie wyobrażali sobie życia bez nich: pokojówkę, przystojną Mulatkę, kucharkę, która już zaczęła                            z kucharką Whiteoak`ów się kłócić oraz służącego, silnego, młodego Murzyna.

Lucy Sinclair westchnęła.

- Lada chwila wezwą nas na podwieczorek, zgoła zbyteczny, jeśli chodzi o mnie. Och, to wieczne picie herbaty!

Mąż chrząknął ze zrozumieniem, ale zwrócił jej uwagę:

- Ciszej, Lucy. Nawet ten mały chyba słyszy, co mówisz.

Mały Filip potępiająco wlepił w nich swe niebieskie oczy. Wyraźnie był bliski płaczu.

Lucy pochyliła się ku niemu, udając, że ogląda jego dom z klocków. Klasnęła wręce.

- Śliczny! - wykrzyknęła. - Prześliczny!

- Bądź, Lucy, wdzięczna za to, że jesteśmy tutaj. Okazuj Whiteoak`om, jak bardzo doceniasz ich gościnność. Idzie Filip.

- Z apetytem, przypuszczam, na co najmniej trzy filiżanki herbaty i rożki z dżemem

jagodowym.

- Uśmiechnij się, Lucy.

Do tego nie trzeba jej było namawiać.

Urodziwy blondyn, Filip Whiteoak samym swoim widokiem mógł wywołać uśmiech na twarzy każdej kobiety.

- Mam nadzieję, – powiedział - że czujesz się, pani lepiej i jesteś gotowa zjeść obfity

podwieczorek.  Już podano do stołu.

Zachwycony zmierzył ją spojrzeniem, gdy wstała i obciągnęła na siebie fałdy szerokiej spódnicy. Od garbu Curtisa Sinclaira odwracał wzrok.

Tymczasem niańka przybiegła, dźwignęła malca z trawy i protestującego piskiem, wniosła do domu. Adelina czekała w jadalni stojąc przy zastawionym stole. Wokół niej stało troje starszych dzieci.

Augusta, powściągliwe dziecko, prawie podlotek z długimi czarnymi lokami i gęstą grzywką, która zasłaniała jej wysokie czoło. Mikołaj, następny w kolejności wieku, urwis o ciemnych pięknych oczach i falujących włosach, nieustraszony, dumny,                     a nawet zuchwały, o czym miała świadczyć jego mina, ale teraz układny. I Ernest,                 o dwa lata od niego młodszy, jasnowłosy, błękitnooki.

Wyglądali razem tak, jakby Adelina upozowała się z nimi do rodzinnej fotografii.

- Moje latorośle - przedstawiła ich gościom. - Byli parę dni u przyjaciół. Uznałam                  to za dobry pomysł na początek państwa pobytu tutaj, bo wiedziałam, że ogromnie jesteście zmęczeni.

Sinclairowie przywitali się z dziećmi jak z dorosłymi, co bardzo im trojgu pochlebiło.

Mikołaj wyprostował się buńczucznie. Ernest się rozpromienił. Augusta spuściła oczy, niezdecydowana, czy polubić czy nie polubić tych dwoje właścicieli niewolników. Byli gośćmi taty, ale w domu państwa Busby usłyszała niejedno o takich ludziach.

Bardzo piękna jednak jest ta pani, stwierdziła. I bardzo elegancko ubrana. Nawet patrząc na czubki swych bucików, widziała tę urodę i elegancję.

- Bogu dziękuję, - wykrzyknęła Lucy Sinclair - że ja nie mam dzieci, które by tylko odziedziczyły tragedię naszego życia! To byłoby nie do zniesienia!

Curtis Sinclair chcąc rozładować napięcie, spowodowane rozżaleniem żony, powiedział:

- Zapewne wszystkie państwa pociechy urodziły się w Jalnie .

- Nie, doprawdy - odrzekł Filip - córka urodziła się w Indiach, tam gdzie stacjonował mój pułk. Sprzedałem patent oficerski. Popłynęliśmy do Anglii i do Irlandii, żeby odwiedzić rodzinę, no i przenieśliśmy się do Kanady.

Adelina za nic by nie dopuściła, by ktokolwiek zakasował ją w okazywaniu uczuć,                 po prostu nie leżało to w jej charakterze. Teraz więc przywołała wspomnienie                   tej podróży, nieomal kreując rolę tragicznej królowej.

- Jakież to były przejmujące chwile! - wykrzyknęła. – To pożegnanie z moimi najbliższymi w Irlandii. Wiedzieliśmy, że może już nigdy ich nie zobaczymy. Odprowadzali nas nieutuleni w żalu moi rodzice, moi wszyscy kochani bracia.                      A potem straszliwa przeprawa przez ocean. Indyjska ayah, którą miałam do dziecka, umarła, pochowaliśmy ją w głębinach.

Wtrącił się Filip:

- Wtedy mnie przypadło kołysanie tej panny. - wskazał Augustę tak zawstydzoną, że głowa jej opadła, i ciągnął dalej - Ten smyk, Mikołaj, urodził się w Quebecu. Dopiero Ernest to pierwszy Whiteoak urodzony w tym domu. - Ramieniem objął Ernesta patrzącego wokoło z dumą.

Zasiedli do stołu. Adelina zaczęła nalewać herbatę. Lucy Sinclair podniosła wzrok              na przeciwległą ścianę.

- Podziwiam - rzekła - te ładne portrety pani i pana kapitana.

- On jest w mundurze huzarów - powiedziała Adelina. - Zamówiliśmy je sobie przed samym wyjazdem do Kanady.

- W Irlandii? - zapytała Lucy.

Adelina przytaknęła unikając wzroku Filipa, który jednak dobitnie sprostował:

- Nie. W Londynie. Namalował je bardzo modny portrecista. Czy uchwycił podobieństwo, zdaniem pani?

Oboje Sinclairowie zapewnili, że podobieństwo zostało uchwycone doskonale. Przyjrzeli się portretom z uznaniem, po czym Lucy jęknęła.

- Serce mi się kraje, kiedy pomyślę, co prawdopodobnie dzieje się z portretami czterech pokoleń mojej rodziny w moim panieńskim domu.

- Nie trzeba upadać na duchu - Filip z mocą rzucił jej pocieszające spojrzenie. -  Wszystko przybierze lepszy obrót.

Już jedli podwieczorek. Mikołaj nagle zwrócił się do Sinclairów.

- Tam, gdzie byliśmy, mój brat, siostra i ja, w odwiedzinach, uważają, że pan Lincoln

jest wspaniały.

- Rzeczywiście tak uważają? - spokojnie zapytał Curtis Sinclair.

- Jeden ich syn walczy w wojsku Jankesów – prawił Mikołaj. - Modlą się za niego                    i za pana Lincolna. Pan uważa, że to niedobrze?

- Nikt nie chce ciebie słuchać - rzekł Filip surowo. – Jedz swój chleb z masłem.

Głos zabrał mały Ernest.

- Nasz przyjaciel, pan Busby mówi: Lincoln to bohater.

- Jeszcze słowo powie któryś z was – ostrzegł Filip i odejdziecie od stołu.

Chłopcy ucichli, ale wyglądali na mniej zdruzgotanych tym upomnieniem                             niż Augusta.

- Podobno - zagaiła Adelina - państwo Lincoln nie mają żadnej ogłady.

- Ich synowie też nie - podjęła Lucy Sinclair. – Czworo prostaków.

- Do prostaczków należy Królestwo Niebieskie - znów przemówił mały Ernest. -                Tak mam w zeszycie.

- Dzieci - powiedziała matka - Możecie już odejść.

Dzieci więc wstały, ukłoniły się dorosłym i statecznie wyszły z jadalni. Ale zaraz                   na trawniku przed domem puściły się w pląsy. Niezwykłym, podniecającym wydarzeniem była obecność gości i to w dodatku gości z Ameryki.

- U nich tam jest Wojna Domowa - powiedział Mikołaj.

- Czy to znaczy, że biją się wdomu? - zapytał Ernest.

Augusta objęła go ramieniem.

- Nie, głuptasku. - Oni są bardzo wytworni i dobrze wychowani, ci państwo Sinclair.

Ale Jankesi nie chcą, żeby ludzie mieli niewolników. Więc o to tam jest wojna.

- Idzie niewolnik - powiedział Mikołaj. – Porozmawiam z nim.

- Nie, nie - zaczęła prosić Augusta. – Mogłoby mu być nieprzyjemnie.

Odsunął jejrękę, nie dając się zatrzymać. Została z Ernestem, gdy pomaszerował prosto do służącego Sinclairów.

- Dobrze ci jest w Kanadzie? - zapytał.

- Tak, panie, jest wspaniale - odpowiedział Murzyn i wzniósł niezgłębione oczy                  ku wierzchołkom drzew.

- Cieszysz się, że odjechałeś od tej wojny?

- Tak, panie, cieszę się, że odjechałem od tej wojny.

Teraz Ernest, który przybiegł za bratem i uczepił się jego ręki, zapytał cienkim głosikiem:

- Dobrze ci było w niewolnictwie?

- Tak, panie, było wspaniale.

- Ale tutaj, w Kanadzie, jesteś wolny, prawda? – nastawał Mikołaj.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin