Żeromski Stefan - Promień.pdf

(402 KB) Pobierz
Promień
1
Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżał się wreszcie
do stacji Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych.
Raduski zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale
"niepalącym" klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla
zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia
imitujące postronki z węzłami, któreby primo tygodniami moczono w wodzie
morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskim. Kupował tam,
co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w
wyświechtanej salopce, dla starego jegomości niewiadomej kondycji w baranach,
dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki wiozącej ryby w
ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od
konstytucji rzeszy prusko — niemieckiej, który budził się kiedy niekiedy, stękał i
tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia
prowincjonalnym.
Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to każdorazowo
wymawiał imię stacji, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w
paznokieć od dawien dawna nie pozbawiony ani bystrego wzrostu, ani srogiego
zabarwienia i mianował usty, wsie i folwarki, leżące w polu widzenia, przytaczał
nazwiska zawiadowców stacyjnych, pełnomocników, starszych i młodszych
telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą
sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione
do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku
erudycji koszt wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym
pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nade wszystko rozpytywał się o przestrzeń
z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po kilka razy za panem w baranach
nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał
głowę i patrzył na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać
zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już
to o samych stacjach, już o przyległej prowincji.
Tymczasem wagon przebywając zwrotnice zakołysał się raptownie i nim z twarzy
podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie,
zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał
się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód
wyciągniętą. Idąc wzdłuż przedziałów wagonów pod ciężarem swojego
niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej
szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób
przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to nich wysiada.
— No, moi szanowni państwo — zawołał Raduski głosem wesołym — ja do
Łżawca. Szczęśliwej podróży...
Ujął szybko swój mały, skórzany kuferek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i
utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacji i odchodziły, rozlegał się
nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki...
Na peronie snuły się osoby ze wszystkich warstw społecznych: od chłopów w
żółtych kożuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i butach
najordynarniejszego kalibru, aż po dżentelmenów, z wdziękiem noszących
płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i
wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. W poprzek peronu trudno było
przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym
pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać się do
wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę
kryształową, błogosławiona szczęśliwość, obezwładniająca ręce i nogi. Wśród
masy, która go brała ze sobą, głowę miał co chwila przy czyjejś głowie i
kimkolwiek by był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał
jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie
wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych
ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny zwrócił
się do niego i rzekł: Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy
tysiąc rubli... — uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba
ci, do których twarz pochylał zbyt blisko.
— Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... — szeptał do siebie.
Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i
przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego
skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie ten człowiek... Z tamtym obcowało się
często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo
niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacji Sapy. I już tamto wszystko zostało
nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia
w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy nawet wczesnej młodości,
ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i
odmienione, że snuło się w oczach niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło
pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty prze
świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się
aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wąska. Szereg kolumn
dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował
się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było
plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zaczerniały, jakby do
ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane
jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś niby pracy i zużycia. Raduski
siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu
zapadł w ów stan szczególny, który można by nazwać gorączkowym marzeniem.
Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą skupiał się w tamtym miejscu, zlewał
w jednostajne brzmienie i pod zaczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony
organów wielkiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jak gdyby
melodią chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i
istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszym wzruszeniem miłosnym, a
ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłym pograniczu kończył
się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niematerialna
rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli
odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na
pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża. Zadumę jego
przerwał donośny głos portiera, który uderzywszy trzykroć w mały, ręczny
dzwonek, woła:
— W Morysów, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...
— Cha cha cha... Łżawiec... — zaśmiał się Raduski z cicha, patrząc na twarz
starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnącego się w poprzek sali ku
wyjściu. — Ten sam portier, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na
jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...
Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski
wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie nad wyraz
prędkim widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas
oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w
sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku w próżni, jęknęła na
podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systemu, z
całego świata i tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby
na niej mogła jedna łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową
różnicą dwu egzystencji tego samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu
trzydziestokilkuletniego mężczyzny tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo
lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł, a
jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącymi zdarzeniami,
podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili z wolna tam i z
powrotem, mrucząc od niechcenia:
— W Morysów, Tarcice, Palenisko...
— A gdzie jest wagon dla niepalących — zapytał grzecznie Raduski pierwszego z
brzegu.
— Dla niepalących? Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...
Ów pierwszy wagon był nie tylko "palący", ale wszystkimi otworami swymi
wydzielał dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze spalenia kupy badyli
kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami
mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacją niewymownie ożywioną. Raduski
stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go
Zgłoś jeśli naruszono regulamin