Żeromski Stefan - cykl Walka z szatanem cz.III CHARITAS.pdf

(1044 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio rozwidla
się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu — drugi biegnie u samego
podnóża garbów podpierających łańcuch przełęczy Subapeninu, zmierzając w kierunku starych will
Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką, obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i
ówdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu nowe villino połyskując stopniami i prostokątem
odrzwi z marmuru, nie zmalowaną jeszcze politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych
okiennic, zamkniętych stale dla obrony przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza
wznoszących się ku Fiesole, kłębią się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów
ogrodowych, którymi z dawna otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owymi wysokimi ogrodzeniami
przeciskają się tam i sam ustronne drogi, prowadzące do bramy osłoniętej girlandami róż, glicynii i
kwitnącego przypołudnika.
Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe
przypominały czasy, przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch
wielkiej wojny) nową, skromną, lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z
marmuru o wyzłoconym napisie: "Villa De Granno". Willa, o której mowa, inne
przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca, pan Witold de
Granno Granowski.
Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców "Mścicieli", i żona jego
Xenia, z domu Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie
pozostawili potomstwa. Ani jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej
rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem, a Xenia, jego żona, jedynaczką.
Wielomilionowy
majątek,
który
wskutek
zapisu
przemysłowca
Ogrodyńca
przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu — stał się dziedzictwem jego wdowy. Gdy
ta zmarła — przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda
de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez
ustawodawstwo austriackie.
Pan
Granowski
otrzymawszy
tak
wielki
spadek
pospieszył
się
ze
zgrupowaniem go w kapitały łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał
niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem i Oświęcimiem oraz wszystkie
nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem jednej, największej,
noszącej nazwę "Xenia". Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm dla pamięci
córki.
Ponieważ
niepodobna
było
wówczas
żadną
miarą
oddać
tych
przedsiębiorstw nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się
nie wyciągała, pan Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby
przyrodzone tym, którzy je nabyć gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów
z Berlina. Już po tak krótkim posiadaniu bogactw węglowych podkrakowskich
udało się osiągnąć zysk ogromny w stosunku do kapitałów wyłożonych przez
Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatację jej wnętrza. Pan Granowski
miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w
kraju lokaty — przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francji
dla innych znowu powodów — spadkobierca przesunął stopniowo i częściami
niemal cały kapitał do banków włoskich i odkładając zyskowne zużytkowanie go
do stosowniejszej chwili, tam wszystek na razie, bez względu na nicość stopy
procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucjach umieścił. Wkrótce też sam
opuścił kraj i zamieszkał we Florencji.
Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu
pośród zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole
trudno było nie zawiązać znajomości, choćby przygodnych, Jedną z pierwszych
tego rodzaju był stosunek z rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą
dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym kierownikiem florenckiego oddziału
jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony z Angielką, córką
bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: — dwunastoletnią córkę
Celide, dziesięcioletnią — Beatrice, ośmioletniego syna imieniem Aubrey i
czteroletnią — Marię. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć
zjawiał się we Florencji patriarcha rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący
przeważnie w Mediolanie, lecz zajęty interesami w najrozmaitszych miastach
Anglii, Włoch i Francji. Ponieważ pan Granowski część swych pieniędzy miał na
składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem był Oscalai, więc
o znajomość z jego rodziną nie było trudno.
Dzieci państwa Oscalai — był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi
włoskiej z angielską wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące
charaktery. Pan Granowski z żywym zaciekawieniem obserwował we dwu
starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby walkę rasy anglosaskiej o przewagę
nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego imienia, pod
ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza — Maria — była
najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem,
pod Fiesole, właśnie w willi należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona
Oscalai.
Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowo
poznaną rodzinę w owym zamiejskim zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku
przypadło. A że stary bankier kupił był ową willę tylko z musu od jednego z
niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych warunkach do sprzedania, więc
pan
Granowski
skwapliwie
nabył
dom
z
ogrodem.
Ponieważ
willa
była
dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała nadal
na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro,
pozostawiając sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycji.
Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś
wyposażony, choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. — Wysokie mury ze
wszech stron otaczały piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający spod szczytu
górskiego łańcucha ku Mugione, przemykał się popod murem i wybiegał zeń w
drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem otwierał. Ujęto ów potoczek
w basen wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i ponadgryzał. Dookoła
zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność. Wznosiły się
tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy zwane araukariami. Ich poziome,
ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze
znużenia, tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie
ogrodu, od strony parowu, stały szeregiem latyńskie aesculusy, dęby wiecznie
zielone. Długa ulica, starannie wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do
trzech cyprysów wielkiej grubości, które chwiały się wyniośle w wiecznym
prawdziwie odosobnieniu na pustej łączce ogrodu. Bliżej domu stały gaje kamelii
białych i czerwonych — gąszcze różane — i ciemniki osłonięte zwojami glicynii. Na
przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta kępa
czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w
kolanach przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści,
budziły myśl o niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach
niepojętych.
Ruch
ich
kępiastych
łodyg,
suchy
szelest
kresowanych,
ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię pociągał.
Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie
mogły być poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne,
szerokie, marmurowe schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego —
odrzwia w jednych pokojach z ciemnego, w innych z sieneńskiego marmuru —
belkowania artystycznie kolorowane — we dwu salonach dawne jedwabne obicia
na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały przetrzebione w czasie
zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry do dołu
ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg,
co się tylko dało na targu spieniężyć.
Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto leżące w
dole. Widać je było całe jak na dłoni — od kościoła San Gervasio, niemal już
wiejskiego, który wobec tylu murowanych przepychów w prostocie swej dochodził
do prostactwa — od wielkiego pola ćwiczeń wojskowych aż do pozamiejskich i
zarzecznyeh wzgórz z mgłami drzew, osłaniających Monte Olivetto, Viale dei Colli,
San Miniato i Torre del Gallo. Tonęło w istnym koszu ogrodów, od szpalerów w
Cascine aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano. Poza
miastem, na złotym tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i
łańcuchy gór lukkańskich, po których niby szeregi czarnych mnichów zdają się
wędrować procesje cyprysów.
Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu
wpatrywać się w miasto jak w rozłożoną księgę — w tę ściśniętą na małej
przestrzeni siedzibę człowieczą, która była w przeszłości zwierciadłem niemal
wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał był za Florencją, zawsze i
najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego życia, żeby
odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia,
jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się
ulubionym miastem do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin