Żeromski Stefan - cykl Walka z szatanem cz.I NAWRACANIE JUDASZA.pdf

(820 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Osobistość, której dnie i uczynki mają być w tem piśmie uwydatnione, a życiorys
przytoczony, nosi imię Ryszard, nazwisko — Nienaski. Rodzina tych mianowicie
Nienaskich, (bo są, jakoby, i inni), pochodzi z Litwy, a rodowód swój wyprowadza,
jak to zwykle w tamtych stronach bywa, z jakowychś gedyminowskich kniaziów.
Skoro jednak Ryszard Nienaski nie zagłębiał się sam w owe gedyminowskie
ostępy, oczerety i mroki, — skoro nie wydobył stamtąd i nie przyczepił do swego
nazwiska żadnego przydomka, ani nazwy herbu, (jak to znowu nagminnym
sposobem praktykuje się w Koronie), to niema powodu rozkopywania owego
kurhanu zamierzchłej Nienaskich władzy a sławy. Inne natomiast tradycye
rodzinne, znacznie bliższe, ale daleko mniej olśniewające, które nie pozostały bez
wpływu na ukształtowanie się usposobień i temperamentu tego »bohatera«,
muszą być tutaj wzięte pod uwagę. Ryszard Nienaski nie widział nigdy na oczy
dziada swego Mikołaja, dziedzica mitycznych Nienasyciszek — pól, lasów,
pastwisk, błot, jezior — który onego czasu własnymi końmi rozstawnymi w świat
»na Europę« jeżdżał, utrzymywał liczny dwór strzelców, dojeżdżaczów, leśnych,
lokajów, kucharzów, — konie, sfory psów, a przede dworem niedźwiedzie i wilki
na łańcuchach.
Tenże dziad, gdy przyszła pora, po stracie całego majątku do ostatniego szeląga,
ruszył w brodiażce, na poły bosy, w wielką drogę, w odwrotną polską drogę,
dzwoniąc żelazem, — z uśmiechem równie jak dawniej wyniosłym, zarabiać na
kawałek nędznego chleba dla wyżywienia rodziny, już to jako cieśla, już jako
bednarz w potrzebie mularz, lub dźwigacz ciężarów. Z uśmiechem w »światłych«,
gedyminowskich oczach, z pogodą na starem obliczu, wytrwał aż do ostatniej
chwili, wierząc, że »taki przyjdzie czas«... Rzucamy tu, oczywista, najogólniejszą
kresę tego życia, nie wdając się bynajmniej w szczegóły. Notujemy tylko to, co z
całego człowieka zostało w zamierzchłej klechdzie domowej, w gorzkim szepcie
ponocnym, w pobieżnym wersecie o cierpieniu panów, co brodiażką i żelazem
odkupili grzech rodowy i jaśni, jako aniołowie, stanęli twarzami ku przyszłości.
Ojca swego, Aleksandra, Ryszard Nienaski pamiętał doskonale, choć go niewiele
zaznał. Ten to Aleksander był głównym sprawcą ruiny i kary całego rodu.
Odpokutował. — Stanął na drewnianem podniesieniu i wyciągnął już był głowę,
ażeby zobaczyć, jaki jest i jak się przedstawia świat poprzez nowoczesny okular
polski. Na szczęście, dawne rozległe stosunki i pokrewieństwa, — stare, na poły
wygasłe moce miłości i przyjaźni odwróciły i cofnęły tę głowę ku tej stronie świata.
Poszedł, równie jak ojciec, podzwaniać w uszach barbarzyńców żelazem na
wielkim gościńcu odkupienia.
Po upływie ośmiu lat cofnięty został z wygnania i otrzymał zezwolenie na pobyt
najprzód w granicach Cesarstwa, później — nawet w Warszawie.
Początkowo obywał się niemal bez odzienia i zupełnie bez mieszkania. Ażeby
uniknąć noclegu pod ławką ulicy, sypiał w pracowni współpowietników-litwinów,
malarzy, — czyli, po prawdzie, — na rozległym strychu »z górnem świetleniem«.
Ten przestwór miał w rzeczy samej niejakie światło, padające poprzez brudne
szyby i zadymione śniegi, lecz nie był opalany, więc pan Oleś Nienaski musiał się
rozgrzewać, jak umiał. Przyzwyczajony do mrozów nieladajakich, zawijał się
szczelnie w draperye, w strzępy delij hetmańskich, w łachmany kontuszów i
ornatów, w różne stylowe firanki, niezbędne (podówczas) do produkowania dzieł
sztuki, nakrywał się staremi kiczami i z jakiemś regimentarskiem, generalskiem,
tureckiem, czy ekonomskiem siodłem pod głową spał, jak zabity. Gdy artyści ze
swych legowisk nadciągali do wspólnego miejsca twórczości, długo nieraz i
hałaśliwie musieli kołatać, nim pan Oleś zdecydował się na wybrnięcie z
ornamentów przeszłej potęgi i drzwi otworzył.
Witał ich wtedy okrzykiem, radośniejszym, niż promień słońca i śmiechem,
trzaskającym, jak mróz siarczysty:
— A co, braciaszkowie, zaspawszy?... Jakie słońce, co za poranek! Jakże piękne
jest życie, ach, jak wesołe! I jak dobrze zrobili tamci,
voyons,
wtedy, że nie
powiesili — a? Szczerze wam mówię... Ot, ja w Warszawce, ot, ja między wami — i
jeszcze taki poranek!
Łatwiej jednak było podówczas w »Warszawce« o uczucie bezprzedmiotowej
radości z racyi pobytu w obrębie jej rogatek, niż o znalezienie na tejże przestrzeni
choćby najmniejszej kromeczki chleba. Gdyby nie współrodacy, zamazujący
płótna podobiznami jarmarków, chłopów, koni i krów, — jasny zawsze pan Oleś,
radując się weselem wielkiem, że oto godziny jego żywota upływają pod
przyćmionem ojczystem niebem, nie byłby może zbyt wiele przeciągnął dni owej
radości. Z czasem trafiło się jednak i zajęcie w żydowskim banczku, nie wielkie,
»za rubli w miesiąc asygnacyjnych czterdzieście« — ale stałe. Pan Aleksander mógł
wychynąć, powiedzmy, z łachmanów, odziać się po ludzku, zamieszkać. Wnet
począł uczęszczać na
colloquia,
odbywające się to tu, to tam u byłych
współwędrowców. Te agapy, zaiste wzniosłe w swej prostocie i skromności,
zgromadzały ludzi doświadczonych, miarą ognia do cna cielesności i miarą lodu
do rdzenia uczuć przez los spróbowanych. Spotykał się tam z postaciami
twardemi i mocnemi, w których duchowości słowo nie miało wagi żadnej, uczucie
zamieniło się w świadomość, a świadomość stała się jedynie umysłem. Byli to
ludzie upartego i krótkiego zdania, zwartej i skończenie ostrożnej formuły,
przebiegli, częstokroć doskonale mądrzy. Niektórzy z nich taili jeszcze w sobie,
jako najgłębszy sekret, wulkan niewidzialny, zasypany zewnętrzną magmą —
większość była na wskroś, na żużel, na kamień wystygła. Wśród ich przesuwał się
żwawy »pan Oleś« Nienaski, szanowany i bardzo lubiany przez wszystkich.
Ponieważ był najmłodszy i żywy jeszcze wśród nagrobków tego cmentarza, trafił
wkrótce oczyma na żywe oczy pewnej panny Cecylii. Romans, krótkotrwałe
»konkury«, ślubny kobierzec, po roku syn, właśnie Ryszard. Takie imię nadano
mu na życzenie nie tylko ojca, lecz i tamtych starych, — jako pamiątkę, a może
zwiastowanie, siłacza Lwie Serce.
— Lwie Serce, — jako to jest może ten, co
exoriare nostris ex ossibus...
— i tak
dalej.
Przyszły
ultor
był wesoły i pogodny, jak cały ród owych
cidevant
kniaziów
Nienaskich. Ani trochę nie martwiła go bieda, stale kwicząca w izdebkach
ojczystych. Przeciwnie, — wywierał takie wrażenie, jakby go cieszyła, równie bez
miary, jak wszystko, co tylko było na świecie. Coś niecoś z tego, co stanowiło
istotę duszy tego rodu, — treść najistotniejsza, główna zawartość wieści domowej,
— spadło, jak już było zaznaczone, i na tego Rysia. Widać to było czasu jego
pobytu w szkołach, już wtedy, gdy pan Aleksander, tak powszechnie szanowany,
zaorując się w robotach biurowych, nocnych, poobiednich, porankowych, —
wyczerpał wraz z weselem i jego źródło, — zdrowie cielesne. Odszedł — wytworny,
piękny, niepoziomy i niepowszedni, choć na tak nizki szczebel drabiny z
wysokiego stanowiska strąciła go twarda dola. Na pogrzebie jego dużo było ludzi
świadomych, dużo mglisto czujących i niemało szczerych łez. Nim spuszczono
trumnę w głąb tej ziemi, powiedziane było pod wieloma osłonami, należycie sedno
rzeczy kryjącemi, o pomoście drewnianym i o pracach »w dalekich stronach«, o
czystości sumienia, o nieskazitelności życia, o jasności oczu, w których się, widać,
spojrzenie Boga ongi zatrzymało. Osłony i przenośnie tak dobrze zakryły istotę
samych faktów, że nawet rodak, stojący w pierwszym szeregu słuchaczów ze łzą w
oku i notujący poprzez tę łzę każde słowo, dla wiadomego użytku, poprzekręcał
subtelne metafory i sens relacyi spaczył. Skończył się wspaniały pogrzeb,
świadectwo niezbite, dowód oczywisty, że umie się w Polsce przynajmniej jedno:
— grzebać tęgich ludzi. — Pana Olesiowa wdowa, oraz dzieci, — Ryszard i mała
trzylatek córeczka, — zostali sam na sam i oko w oko z ciężką swą dolą.
Pomagano, jak to mówią, czem kto mógł. Wdowa udzielała lekcyi muzyki. Wkrótce
zmarła jej córeczka Zosia na jednę z chorób ubóstwa, grasującą po ubogich
mieszkaniach. We dwa lata potem i sama wdowa osierociła jedynaka. Na szczęście
dawał sobie już wtedy radę. Był w siódmej klasie gimnazyalnej.
Pozostawiony najzupełniej samemu sobie, spotkał się z olbrzymiemi,
nieogarnionemi zjawiskami, — z życiem i światem. Obadwa te fenomeny witał
tryumfującem wejrzeniem młodzieńczych oczu. Nie obawiał się ich wcale, gdyż
miał w sobie głęboką niewiadomość o sile walki, a nadto, coś rozleglejszego, niż
świat i bardziej wezbranego od potęgi, niż samo życie. Utrzymywał się z
korepetycyi, a każda lekcya to było księstwo nowe, pełne nie tyle tajemnic, ile
najweselszych i coraz nowszych »kawałów«. Zaledwie obejrzało się jeden, aliści
nasuwał się drugi, jeszcze bardziej interesujący i stokroć ciekawszy. Każdy taki
człon świata i zakres życia była to miara mniej lub więcej pełna facecyi, kpiarstw,
albo ślepego wesela, ukrytego pod nudnymi smutkami. Ta miazga świata była w
magiczny sposób zrośnięta z wewnętrzną wesołością duszy. Na świecie i w życiu
było coś jednolitego z wnętrzem duchowem i tylko przypadek tę jednogatunkową
materyę sztucznie rozdzielił. Dość było spojrzeć, wbić się w głąb rzeczy myślami,
roześmiać się na cały głos, żeby tam kędyś odezwało się to własne, rodzone,
dzwonne, miłe, swoje echo. Gdy Ryś Nienaski z jednego krańca Warszawy na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin