Rzeczpospolita rozmaitych cyców - Janusz Tazbir.pdf

(81 KB) Pobierz
Janusz Tazbir
Rzeczpospolita rozmaitych cyców
W dawnej Rzeczpospolitej znane było przysłowie, iż szlachcic bez urzędu jest
jak chart bez ogona. Przy braku von, don, de czy sir przy nazwisku jedynie
tytuł urzędowy sygnalizował, iż mamy do czynienia z kimś znaczniejszym.
Zastępował także ordery, których w Polsce aż do XVIII w. nie nadawano.
Godność
wojewody czy kasztelana oznaczała, że zarówno posiadacz tego
tytułu, jak i jego potomkowie należą do magnaterii (Rzeczpospolita
szlachecka nie uznawała tytułów książąt, hrabiów czy margrabiów). Ponadto
urząd pozwalał górować nad szarakami, zarówno plebsem, jak i gołotą
szlachecką.
Król polski miewał podobno do rozdania 40 tys. urzędów. Część z nich
posiadała zresztą fikcyjny charakter, mimo to do urzędu dążył każdy
ambitniejszy członek stanu szlacheckiego. Od XVII w. również syn i wnuk
szlacheckiego urzędnika posiadali zwyczajowe prawo do tytułu przodka
(wojewoda – wojewodzic – wojewodzicowicz). Odpowiednio też nazywano żony
(łowczyna, cześnikowa etc.). Daremnie, choć nieraz dość ostro, wyśmiewano
się z tej masy urzędników ziemskich. Jędrzej Kitowicz pisał np., że „palestra
składa się z samej szlachty, a do tego urzędników: stolników, cześników,
mieczników, horodniczych, mostowniczych (...), stolnikiewiczów,
cześnikiewiczów, cywunowiczów i tam dalej – rozmaitych cyców”.
Ubiegano się nie tylko o urzędy, z którymi związana była faktyczna władza
(jak godność starosty, sędziego ziemskiego czy podkomorzego), ale również
o czysto tytularne dygnitarstwo dawno odpadłych od Rzeczpospolitej ziem:
parnawskiej, dorpackiej czy wendeńskiej. Ponadto nie przynosiły one
dochodów, a nawet pociągały za sobą pewne koszty, jak choćby przyjęcia
z okazji otrzymania urzędu (taką radosną zabawę opisuje imć pan Seweryn
Soplica). Jeśli więc tak bardzo goniono za tytułami, to dlatego, iż stanowiły
zaszczytne wyróżnienie. Osoby ich pozbawione bardzo ten despekt
przeżywały. Kiedy Soplica został wreszcie cześnikiem parnawskim, jego żona
niezwłocznie powiadomiła o tym sąsiadkę (która ją ongiś obraziła),
zaczynając swój list od słów: „Mnie wielce miłościwa pani i kochana siostro”.
I daremnie mąż perswadował Małgosi Soplicowej, że choć pani miecznikowa
mogłaby „spuścić ze swego prawa”, by nie upokarzać sąsiadki, wszelako
„przeczyć jej tego prawa nie można, bo ona urzędniczka, a ty po prostu
szlachcianka”. Nie przekonało to wszakże małżonki, która zobowiązała się
przez cały rok pościć w poniedziałek, by „także została urzędniczką”.
Opatrzność się zlitowała i odtąd pani Małgorzata mogła się z dumą nazywać
cześnikową.
Rodzima tytułomania nie hamowała bynajmniej szlachty w wyszydzaniu jej
przejawów u obcych, zwłaszcza u Hiszpanów. Hieronim Gratus
Moskorzowski, który w 1648 r. zetknął się w Niderlandach z posłem
hiszpańskim Filipem Le Royem oraz jego świtą, zanotował, iż wszyscy oni
strasznie się puszyli, nazywając się wzajemnie szlachetnymi panami, „przez
nas jednak, gardzących cudzą próżnością, nie inaczej jak tylko panami byli
nazywani”. Osmoza kulturowa, tak często w Rzeczpospolitej występująca,
sprawiła, że i w innych warstwach społecznych, chłopów nie wyłączając,
chętnie słuchano pochlebnego dla siebie tytułowania. Jerzy Lichtfuss, poseł
księcia szczecińskiego Bogusława X, przebywający wraz z orszakiem
w 1633 r. w Wielkopolsce, podaje, że tamtejsi chłopi chcieli im kark skręcić
jako domniemanym Szwedom. Wybawiło ich jedynie to, że niedoszłych
napastników nazywali wielokrotnie „waszmościowie” i „mościpanowie”, „bo to
w ich mowie taki jest obyczaj”.
Tytuły posiadane w Rzeczpospolitej nie zniknęły oczywiście wraz
z wymazaniem dawnej Polski z mapy politycznej kontynentu. Z oczywistych
względów przypominano je na tablicach nagrobnych czy w mowach
pogrzebowych, którymi żegnano posiadaczy. Ci zaś żyli nieraz bardzo długo.
Najostrzej traktowano te sprawy w zaborze austriackim, gdzie już w 1796 r.
za używanie przez Polaków tytułów z czasów Rzeczpospolitej groziła kara 500
dukatów. W 1828 r. określono ją na 20–100 florenów (lub 3–14 dni aresztu),
natomiast w przypadku recydywy na 100–1000 florenów lub 3–14 dni
aresztu. Jedynie w zaborze rosyjskim, w przeciwieństwie do dwóch
pozostałych, rząd – jak wspominał Julian Ursyn Niemcewicz – zostawił „jeśli
nie rzetelność swobody, to przynajmniej mamiące ich iluzje: sejmiki
i obieranie wolne sędziów, dawne prawa ojczyste, sądownictwo”, a co za tym
idzie całą związaną z tymi instytucjami terminologię. Co ważniejsze, w latach
1807–1831 istniały dwie namiastki dawnej państwowości w postaci najpierw
Księstwa Warszawskiego, następnie zaś Królestwa Polskiego. Tu również
zachowywano w pamięci oraz szanowano znaczną część dawnej tytulatury,
oraz obdarzano nią następne generacje Polaków. W autobiograficznej
powieści Piotra Choynowskiego bohater oznajmia z dumą: „Mój pradziad był
generałem za Królestwa”, co mu od razu jedna szacunek w szlacheckim
salonie.
Równocześnie trwał proces otrzymywania tytułów od władz zaborczych, już
to z racji pełnionych funkcji, już z powodu przynależności do arystokracji.
Jak wynika z ustaleń wybitnego znawcy tych zagadnień Szymona
Konarskiego – łasce Wiednia, Petersburga czy Berlina zawdzięczano aż 183
tytuły hrabiowskie na ogólną liczbę 196 (a więc 93 proc.) i 23 na 37 (a więc
62 proc.) tytułów baronów.
Tytuły arystokratyczne otrzymywano także w Watykanie, gdzie jeszcze
w ubiegłym stuleciu znajdowały chętnych nabywców. Konarski wśród
hrabiów doliczał się ich 17 (oraz jednego księcia i jednego markiza).
W 1840 r. za tytuł księcia trzeba było w Galicji zapłacić 12 600 florenów,
hrabiego – 6 tys., barona – 3 tys. W 1914 r. zaś odpowiednio – 25 200, 12
600 i 6300 koron.
Do rzędu anegdot należy zaliczyć często powtarzaną, w różnych zresztą
wersjach, opowieść o XVII-wiecznym portrecie Jędrzeja Szydłowskiego
z czasów panowania Zygmunta III Wazy. Z ust magnata spływała długa
wstęga, na której widniało jego zapytanie: „Chryste Panie, czy kochasz
mnie?”. Pan Jezus odpowiadał: „A jakże, jaśnie wielmożny kanclerzu płocki,
jaśnie oświecony dobrodzieju płockiego kościoła, kocham cię”. Anegdota ta
posiada zresztą zagraniczny odpowiednik i przywędrowała zapewne z Niemiec
lub Francji. Aleksander Fredro określał te tytuły „jako wiatrem nadęte
pstrokate pęcherze, których nie ceni ten, co daje, wstydzi się ten, co bierze,
a drwi, kto w Boga wierzy”. Dygnitarzami w służbie carskiej wręcz
pogardzano. Skoro prawdziwi patrioci przebywali na zesłaniu, w więzieniach
lub na emigracji, nic dziwnego, „że urzędy nie chlubiły, kary nie hańbiły,
tytuły nie przysparzały chwały, a ordery przestawały błyszczeć”.
Nie wiemy dokładnie, kiedy zostały wprowadzone wizytówki. W każdym
razie używano ich już w drugiej połowie XIX w.
W 1950 r. „Przekrój”
tłumaczył czytelnikom, że ponieważ są używane przeważnie w stosunkach
zawodowych, jest rzeczą słuszną umieszczanie na wizytówce „swego tytułu
naukowego, względnie (bądź też) określenia swego stanowiska w zawodzie”.
Z pobłażliwym uśmiechem czytamy dziś niektóre rady Janiny Ipohorskiej
(1914–1981), zawarte w osobnym rozdziale „Grzeczności na co dzień”,
zatytułowanym „Doktor, magister, ty”. Zachęcała ona do posługiwania się
przede wszystkim w miejscu pracy formami „towarzyszu”, „towarzyszko”,
„kolego”, „koleżanko”. Są one bowiem wygodne i coraz częściej stosowane (?).
Jako ktoś pamiętający lata 50. ubiegłego stulecia muszę stwierdzić, iż nie
przypominam sobie, aby w ten sposób zwracano się do konduktora,
ekspedientki czy nawet urzędniczki. Podręcznikowi Ipohorskiej towarzyszył
nieco później wydany zarys Ireny Gumowskiej. Znajdujemy w nim
analogiczne wskazówki. Również i ta autorka przyznawała, iż tytułomania
była i jest wyśmiewana.
Dużą satysfakcję osobom nielubiącym terminu towarzysz sprawiła
wypowiedź wybitnego językoznawcy Zenona Klemensiewicza na forum
Komisji Językowej PAU. Ukazała się następnie w postaci artykułu
dowodzącego, iż stopień „zakorzenienia się i rozpowszechnienia w mowie
dzisiejszej
pana
jest bez wątpienia mocniejszy niż
obywatela.
Wyraz
pan,
jako tytuł, właśnie dzięki przewadze charakteru formalno-grzecznościowego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin