Michael Cordy - Kod Mesjasza.doc

(1592 KB) Pobierz

Michael Cordy

 

 

 

Kod Mesjasza

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jenny

 

 

 

 

 

 

 

Są w tobie i we mnie; to one stworzyły nas, nasze ciało i umysł; a ich przetrwanie jest podstawowym celem naszego istnienia... Nazywamy je genami.

Richard Dawkins

 

 

 

 

 

 

 

Człowiek nie powinien zadowalać się tym, co w zasięgu ręki, inaczej po cóż byłoby niebo.

Robert Browning

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

1968, południowa Jordania

 

Czy to rzeczywiście prawda? Czy po dwóch tysiącach lat oczekiwania przepowiednia miała się wreszcie wypełnić za jego życia, za jego przywództwa?

Śmigłowiec Sikorsky przeleciał nad Petrą, jego cień przemknął jak owad ponad starożytnym miastem wyciosanym w skalistych urwiskach. Wspaniałe posągi i kolumny mieniły się czerwienią w blasku późnego popołudnia, ale Ezekiel De La Croix nawet nie spojrzał w dół, obojętny na zapierające dech w piersiach piękno opustoszałego miasta. Z oczami utkwionymi w horyzoncie wypatrywał pośród oceanu piasku miejsca, w którym helikopter miał wylądować.

Jeden z jego dwóch współpasażerów się poruszył. Obaj - w ciemnych garniturach, pomiętych jak jego własny - spali wyczerpani podróżą. Nie mieli chwili odpoczynku od przyjazdu do Genewy, gdzie wyciągnęli go z zebrania zarządu banku Bractwa, by przekazać wiadomość.

Wiadomość, która zmieni wszystko. Jeśli jest prawdziwa.

Ezekiel zerknął na roleksa na nadgarstku i przeczesał dłonią przerzedzone siwe włosy. Od chwili kiedy usłyszał, co się stało, minął cały dzień - tyle czasu zajął przelot wyczarterowanym samolotem do Ammanu, gdzie czekał helikopter Bractwa. Podróż liniami lotniczymi byłaby tańsza o tysiące franków szwajcarskich, ale dla Bractwa pieniądze nie były ważne.

Ważny był czas. Dwa tysiące lat.

Od celu dzieliły ich już tylko minuty. Ezekiel nerwowo przekręcił na palcu pierścień przywódcy - krwistoczerwony rubin osadzony w krzyżu z białego złota - i jeszcze raz zapewnił sam siebie, że przybył najszybciej, jak mógł.

Rytmiczny łoskot łopat śmigła tylko wzmagał napięcie. Helikopter sunął nad piaskiem, pozostawiając z tyłu urwiska Petry. Minęło dziesięć minut, nim Ezekiel wreszcie zobaczył to, czego szukał: pięć samotnych głazów tworzących wyzywająco wzniesioną pięść pośrodku pustyni. Pochylił się i spojrzał w dół na największy ze skalistych słupów, wysoki na ponad piętnaście metrów. Wyglądał jak kiwający na niego palec. Ciarki przebiegły Ezekielowi po karku. Moc, jaka biła z tego miejsca, zawsze na niego działała, ale tego dnia była wręcz nie do zniesienia.

Pięć głazów odwzorowano na niewielu mapach, a i to tylko jako bezimienny układ poziomic. Poza członkami Bractwa o ich istnieniu wiedzieli tylko nieliczni: dawni poszukiwacze wody, Nabatejczycy, którzy przed tysiącami lat wędrowali po tym piaszczystym pustkowiu, i w ostatnich czasach beduińscy koczownicy. Nawet jednak ci książęta pustyni omijali z dala skupisko głazów i zamiast schronić się w ich skromnym cieniu, woleli kierować się na północ, do Petry. Z sobie tylko znanych powodów bali się zbliżać do tego miejsca, które nazywali Asbaa El-Lah - Palce Boga.

- Lądujemy! - krzyknął pilot przez warkot wirników.

Ezekiel nie odpowiedział, wciąż zahipnotyzowany widokiem skał górujących nad pustynią. U podnóża jednej z nich pod występem stały trzy zakurzone land-rovery. Do tylnych zderzaków przyczepiono maty, by zacierały ślady kół na piasku. Najwyraźniej wszyscy byli już na miejscu.

Zerknął na śpiących towarzyszy. W świecie poza Bractwem jeden z nich był wpływowym amerykańskim przemysłowcem, drugi czołowym włoskim politykiem. Obaj należeli do złożonego z sześciu osób Najwyższego Kręgu; jego pozostali członkowie prawdopodobnie czekali u wejścia do Świętej Groty. Ezekiel był ciekaw, ilu jeszcze członków Bractwa zwabiły tu plotki. Choć organizacja obsesyjnie strzegła swoich tajemnic, nie można było długo ukrywać takiej wiadomości.

U podnóża najwyższej skały wirniki zaczęły pracować głośniej. Kiedy helikopter wreszcie wylądował, Ezekiel De La Croix otworzył drzwi i ze zręcznością niezwykłą jak na sześćdziesięciolatka zeskoczył na spieczoną słońcem ziemię. Mrużąc oczy przed kąsającymi ziarnami piasku, wybiegł spod śmigła. Przed sobą zobaczył otwór w wysokiej skale. W łukowatym przejściu stał mężczyzna w lekkiej marynarce. Ezekiel od razu rozpoznał w nim brata Michaela Urquarta, innego członka Najwyższego Kręgu. Urquart swego czasu był świetnym adwokatem, teraz jednak roztył się i postarzał. Patrząc na niego, Ezekiel zaniepokoił się, czy jak większość członków Kręgu także i brat Michael nie jest zbyt stary i zmęczony, by sprostać nowym wyzwaniom.

Uścisnął jego prawą rękę.

- Niechaj będzie zbawiony - powiedział.

Brat Michael podał mu lewą dłoń i ich złączone ręce utworzyły krzyż.

- Aby mógł zbawić sprawiedliwych - odparł Urquart, kończąc znane od wieków powitanie.

Ich dłonie się rozłączyły.

- Coś się zmieniło?

Ezekiel ostrzegał go spojrzeniem, by nie ważył się powiedzieć, że męcząca podróż poszła na marne. Na znużoną twarz brata Michaela wypłynął uśmiech.

- Nie, ojcze Ezekielu, nadal jest tak, jak ci powiedziano.

Ezekiel był tak spięty, że zdobył się tylko na cień uśmiechu. Nie zważając na dwóch współbraci ociężale gramolących się z helikoptera, klepnął Urquarta w ramię i wszedł do jaskini.

Powstała w wyniku erozji, niczym nie różniła się od innych naturalnych jaskiń w tych okolicach. Miała mniej więcej trzy metry wysokości, sześć metrów szerokości i tyleż głębokości; jedyny ślad ludzkiej obecności to ustawione pod ścianami pochodnie. Ezekiel zauważył z ulgą, że rysujący się w mroku portal jest już otwarty; odwalenie ciężkiego kamienia mogło zająć całe wieki. Przeszedł przez otwór i jego oczom ukazały się dwie duże lampy gazowe oświetlające mozaikową podłogę i ściany z wyrytymi imionami wszystkich poprzedników: tysięcy braci, którzy na próżno czekali na tę chwilę. Na środku komory znajdowały się Wielkie Schody, wyciosane w kamieniu i schodzące spiralą sześćdziesiąt metrów niżej, w głąb skały ukrytej pod piaskami Jordanii.

Nie czekając na pozostałych, Ezekiel ruszył po wytartych stopniach w dół. Zamiast trzymać się zastępującego poręcz sznura, opierał się o chłodne kamienne ściany. U podnóża schodów ciemność rozpraszały pochodnie, migoczące w strumieniu powietrza z tuneli wentylacyjnych. Płaskorzeźby i freski na niskim suficie zdawały się tańczyć w pulsującym świetle.

Ezekiel wyszedł na kręty korytarz prowadzący do Świętej Groty. Miał ochotę rzucić się biegiem, ale powstrzymał się i szybkim krokiem ruszył naprzód, stukając obcasami o gładką kamienną posadzkę wyszlifowaną stopami jego niezliczonych poprzedników.

Za ostatnim zakrętem korytarza usłyszał głosy i zobaczył dziesięć osób zebranych przed strzegącymi dostępu do groty trzymetrowymi drzwiami z hebanu, ozdobionymi heraldycznymi szewronami i krzyżami. Jak widać, wieści wydostały się poza Najwyższy Krąg i szeregowi członkowie Bractwa przybyli, by przekonać się, ile w nich prawdy. Byli tu też pozostali dwaj członkowie Kręgu: tęgi brat Bernard Trier nerwowo gładził kozią bródkę, a wysoki, chudy brat Darius na widok Ezekiela uniósł rękę, ucinając wszelkie rozmowy. Wszyscy odwrócili się do przywódcy i zamilkli.

Przechodząc pospiesznie obok grupy braci, Ezekiel powitał brata Dariusa zgodnie z rytuałem.

- Niechaj będzie zbawiony.

- Aby mógł zbawić sprawiedliwych.

Ich dłonie rozłączyły się i zanim Ezekiel zdążył o cokolwiek spytać, Darius odwrócił się do swojego młodszego towarzysza.

- Bracie Bernardzie, zaczekasz tu, a ja zaprowadzę ojca do środka. Kiedy orzeknie, że znak jest autentyczny, będziesz mógł otworzyć drzwi pozostałym.

Bernard uchylił lewe skrzydło drzwi przy wtórze skrzypiących wiekowych zawiasów. Ezekiel z Dariusem wśliznęli się do środka i drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, który rozbrzmiał echem we wnętrzu groty.

Jak zawsze po wejściu do Świętej Groty Ezekiel przystanął, poruszony jej majestatyczną prostotą; na szorstkich, kwadratowych filarach wspierały się tony skał, wyciosane ściany ozdobione były gobelinami, skalny sufit złocił się ciepłym blaskiem niezliczonych pochodni i świec. Tego dnia jednak jego oczy od razu powędrowały ku ołtarzowi na końcu groty.

Przeszedł za filary, na środek mozaikowej podłogi. Ołtarz, jak zwykle nakryty białą płócienną tkaniną z czerwonym krzyżem, był stąd dobrze widoczny; spojrzenie Ezekiela spoczęło jednak bliżej, na okrągłym otworze w kamiennej podłodze. Nie większy od ludzkiej głowy, okolony był ołowianą gwiazdą. Z jego wnętrza dobywał się płomień.

Ezekiel De La Croix z wahaniem podszedł do Świętego Ognia, płonącego nieprzerwanie od przeszło dwóch tysięcy lat. Okrążył go cztery razy, zanim uznał, że to, co widzi, jest prawdziwe. Żadnych więcej wątpliwości. Płomień, przez niemal dwadzieścia wieków pomarańczowy, zajaśniał oślepiającym niebiesko-białym blaskiem, jakiego nie oglądano od czasów, kiedy Mesjasz po raz pierwszy zstąpił na ziemię.

I wtedy z jego oczu polały się łzy. Nie mógł ich powstrzymać. Świadomość, że stoi w obliczu przeznaczenia, że spotkał go tak wielki zaszczyt, była zbyt silna. Zawsze przypuszczał, że z końcem drugiego tysiąclecia Święty Ogień może się zmienić, zwiastując Paruzję - Powtórne Przyjście. Nie śmiał jednak robić sobie nadziei, że dożyje tej chwili. A jednak przepowiednia spełniła się właśnie teraz, za jego przywództwa. Żałował tylko, że jego ojciec, a także wszyscy przodkowie i dawni członkowie Bractwa, których imiona uwiecznione zostały na ścianach, nie mogli razem z nim cieszyć się tą chwilą - chwilą, dla której żyli.

- Ojcze Ezekielu, czy mam wpuścić pozostałych? - spytał brat Darius ochrypłym głosem.

Ezekiel odwrócił się i zobaczył, że oczy brata też lśnią od łez. Uśmiechnął się.

- Tak, przyjacielu. Niech zobaczą to, co zobaczyliśmy my.

Czekając przy ołtarzu, patrzył, jak do Świętej Groty wchodzą członkowie Najwyższego Kręgu, a za nimi bracia, których przyciągnęły tu plotki.

Przez chwilę milczał, pozwalając, by nasycili wygłodniałe oczy widokiem płomienia. Kiedy napatrzyli się do syta, podniósł ręce, nakazując milczenie.

- Bracia, znak jest autentyczny. Spełniło się Proroctwo Łazarza. - Umilkł i powiódł wzrokiem po ich twarzach, usiłując spojrzeć każdemu w oczy. - Mesjasz znów jest wśród nas. Długie oczekiwanie dobiegło końca, czas rozpocząć poszukiwania.

Patrząc na swoich rozradowanych współbraci, Ezekiel modlił się tylko o jedno: żeby dane mu było dożyć chwili, kiedy wypełni się Pierwszy Imperatyw Bractwa Powtórnego Przyjścia. Z uśmiechem wzniósł ręce wysoko, jakby chciał sięgnąć samego nieba.

- Niechaj będzie zbawiony - powiedział. Jego głos rozbrzmiał echem we wnętrzu groty.

Z zaróżowionymi z podniecenia twarzami wszyscy podnieśli ręce, odpowiadając jednym głosem:

- Aby mógł zbawić sprawiedliwych.

 

I

 

Prorocy w nas

 

1

 

Północ, 10 grudnia 2002,

Sztokholm, Szwecja

 

Ciągle pada śnieg. Jak podczas ceremonii i uroczystego bankietu. Wielkie białe płatki lecą z ciemnego nieba, pojawiają się nagle w blasku silnych reflektorów oświetlających murowaną fasadę Stadshuset, sztokholmskiego ratusza. Zimno i śnieg nie odstraszyły gapiów, którzy twardo czekają przy schodach, by zobaczyć wychodzącą parę królewską i laureatów.

Z rękami wciśniętymi głęboko do kieszeni płaszcza barczysta postać wysuwa się na czoło grupy, być może w nadziei, że stamtąd więcej zobaczy.

Kiedy Olivia wychodzi za doktorem Tomem Carterem z ratusza w szwedzką noc, nie zauważa niezwykłych oczu wpatrzonych w jej męża. Jest zbyt zajęta pilnowaniem, by jej ośmioletnia córka zapięła guziki czerwonej kurtki.

- Czapkę też włóż, Holly. Jest mróz.

Holly mruży orzechowe oczy, zapinając kołnierz.

- Debilnie się w niej czuję.

- Debilnie? A to coś nowego. - Olivia, śmiejąc się, naciąga futrzaną czapkę na niesforne blond włosy Holly. - Ale lepiej czuć się debilnie niż marznąć.

- Nie wyglądasz debilnie, Holly. - Tom odwraca się do córki. Kuca przy niej i przypatruje się jej niebieskimi oczami, jakby była okazem, który bada w laboratorium. Po chwili z uśmiechem wzrusza ramionami. - No może trochę.

Holly chichocze, a on bierze ją za rękę i sprowadza ze schodów.

Pasują do siebie, myśli Olivia, idąc za nimi. Ich córka jest piękna, choć nie ośmieliłaby się jej tego powiedzieć. Już to, że skłoniła ją, żeby zrezygnowała z dżinsów i nike'ów i poszła na ceremonię w sukience, było nie lada osiągnięciem.

Tom odwraca się i śmieje z czegoś, co mówi Holly, i Olivia widzi, jak jego poważne niebieskie oczy łagodnieją. Patrząc na jego wysoką szczupłą sylwetkę i płatki śniegu w zmierzwionych czarnych włosach, przypomina sobie, jaki jest przystojny, zwłaszcza w białym krawacie i smokingu, które ma na sobie pod kaszmirowym płaszczem. Oboje z Jasmine zasłużyli na nagrodę i Olivia jest z nich tak dumna, że prawie zapomina o przenikliwym zimnie.

W tej chwili za jej plecami staje doktor Jasmine Washington. Krótkie, modne afro młodej informatyczki schowane jest pod kapturem jasnoniebieskiej peleryny, która w blasku reflektorów wygląda jak naelektryzowana. Ciemna skóra drobnej tw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin