Żabiński Jan - KREW.rtf

(265 KB) Pobierz

Jan Żabiński

KREW

 

WSTĘP

Każdy żywy organizm, mimo iż składa się z miliardów, czasem nawet dużą samodzielnością obdarzonych komórek, mimo że znaj­duje się w nim spora ilość rozmaitych organów, jest jednak w isto­cie całością, działającą jako określona jednostka — jako indy­widuum.

Dowodem tego jest fakt, że wszystkie czynności w tym skom­plikowanym zespole komórek czy — jeśli chcecie — organów są regulowane i, powiedzmy w przenośni, uzgadniane ku pożytkowi całości.

Regulacja ta odbywa się przede wszystkim za pośrednictwem układu nerwowego, dużą jednak rolę odgrywa tu również fakt, iż wszystkie tkanki naszego ciała pogrążone są w środowisku płynnym.

Podejrzewam, że ta sprawa nie jest dla wielu ludzi tak bardzo wyraźna, i dlatego temu właśnie „środowisku wodnemu“, a co ważniejsze rozważaniu następstw podobnego stanu, poświęcam całą niniejszą książeczkę.

Czuję, iż podjąłem się niełatwego zadania, toteż niech nikt nie poczyta mi iza dziwactwo, jeśli powiem, że w tej chwili żałuję, iż nie piszę dla... ryb. Niech czytelnik nie sądzi, że snują mi się po głowie jakieś bajiki arabskie, gdzie ryby wyjęte z jeziora zamieniają się w czarodziejki czy wróżki, które by w lot zgadywały, co mam na myśli. Nie chodzi mi zresztą wcale specjalnie o ryby. Nadałoby się tu i każde inne zwierzę, byle stale przebywające w wodzie. Mo­głyby to więc być równie dobrze i pijaswki, d ślimaki — słowem,

jakiekolwiek organizmy ży­jące w rzekach, morzach, stawach, kałużach czy je­ziorach. Tym bowiem isto­tom, które na własnej skó­rze odczuwają następstwa przepędzania całego życia w środowisku płynnym, a nie gazowym tak jak my,

o              wiiele łatwiej byłoby po­jąć, jakie to warunki by­towania mają tkanki nasze­go ciała.

I nie pomoże tu, choćby czytelnik pragnąc mi ułat­wić sytuację zaczął przy­pominać sobie, jakich uczuć doznawał pogrążając ciało na kwadransową kąpiel w wannie czy też przez kilka­naście sekund nurkując w falach Wisły lub Bałtyku. To są tylko chiwile, a całość naszego życia przebiega jednak w środowisku gazo­wym — w powietrzu.

Pozostaje więc tylko pro­sić, ażebyście zechcieli uwa­żnej krytyce własnego rozsądku poddać słowa, które tu przeczy­tacie, 5 na tej drodze miłowali sobie ¡wyobrazić, jakie fizykalne następstwa wywołuje przebywanie w środowisku płynnym, w od­różnieniu od otoczenia gazowego.

Weźmy zatem szklany słój pełen wody i drugi zawierający tylko powietrze. W tym na pozór „pustym“ siedzi uwięziona mysz, a w tamtym z wodą pływa rybka mniej więcej tej samej wielkości. 1 do jednego, i do drugiego słoja wrzucam kawałeczek metalu.

e

No, powiedzmy, naszą ładną, nową pdęciogroszówkę. Zarówno dla rybki, jak i dLa myszy będzie to prawdopodobnie zupełnie obojętne. Ale zaraz potem do obydwu słoi wsypmy po łyżce soli kuchennej. ' •

I              tu, i tam sól opadła na dno. Myszy i to również nic nie szkodzi. Zbliżyła się, powąchała — i na tym koniec. Nie będzie się tym pro­szkiem interesować, choćby do końca życia miała przebywać z nici razem w słoju. Ryba może i chciałaby zachować się tak samo. Go­towa jak najdalej trzymać się od nieinteresującego dla niej pro­duktu. Niestety, za to on pójdzie wszędzie za nią. Każdy wie, że sól w wodzie zacznie się powoli rozpuszczać, a w dodatku — wcale nie ograniczy się do tego miejsca, gdzieśmy ją wsypali. Na skutek procesu zwanego dyfuzją będzie się ona rozchodzić po całym, choćby największym, zbiorowisku wodnym i — można by powie­dzieć — »¡nie uspokoi się“, dopóki zasolenie wody nie stanie się w każdym, nawet najdalszym zakątku zupełnie jednakowe.

Oczywiście, trzeba na to rozchodzenie się soli nieco czasu, nie tak znów jednak dużo. W naszym słoju w kilkadziesiąt godzin rzecz byłaby gotowa. Jeszcze o wiele szybciej nastąpić to może, jeśli w środowisku wodnym zachodzą jakieś ruchy, pojawiają się prą­dy, jak na przykład w danym przypadku wywołane płetwami znajdującej się tam ryby.

Postawmy się teraz w położeniu naszego biednego więźnia. W swoim otoczeniu nie znajdzie już ani najmniejszego kącika, który by nie miał całkowicie zmienionej konsystencji i słanego smaku.

A cóż rybie to przeszkadza? — spytać by można. Nie wiem. Nie byłem nigdy rybą, ale jeśli miałby ktoś zamiar itoozyć dys­kusję na temat, o ile i jakie stężenie soli kuchennej staje się dla ryby nieprzyjemne, to zastąpię ten przykład innym, bardziej ja­skrawym.

Proszę sobie wyobrazić mianowicie, że wsypaliśmy do obydwu słoi nie sól kuchenną, ale niebieski siarczan miedzi czy cyjanek potasu lub jeszcze lepiej, że wieliśmy kilkanaście centymetrów stężonego kwasu siarczanego.

Mysz, sparzywszy sobie koniuszek łapki, będzie już omijać tę niebezpieczną kałużę, ryba zaś z tej opresji w ogóle nie wyjdzifc z życiem, choćby podczas wlewania, ani kropla mnę dotknęła jej ciała.

Jasne chyba, o co tu chodzi. Woda rozpuszcza w sobie lub wchodzi w związki ze znacznie większą ilością najrozmaitszych. substancji, aniżeli to czynią gazy, w szczególności zaś azot, stano­wiący mniej więcej cztery piąte naszej atmosfery. Dlatego my nie jesteśmy narażeni tak łatwo na zmiany zachodzące w środowisku naszego ciała, a drobnych odchyleń od normy przeważnie nawet- nie odczuwamy, gdy tymczasem istoty wodne siłą rzeazy w dużo większym stopniu są od swego środowiska zależne.

Właśnie przypomniało md się coś jeszcze w związfcu z tą nie-, trującą solą kuchenną, o której wpływie poprzednio nie chciałem dyskutować. Oto zamiast na przykład umieścić rybę w nasyconym roztworze soli kuchennej, moglibyśmy ją po prostu wysuszyć, gdyż oba te zabiegi doprowadzą w rezultacie do pozbawienia jej tkanek właściwego im wewnętrznego środowiska wodnego, co oczywiście, zabije organizm równie pewnie jak najjadowitsza trucizna. Dla-1 tego to życie zwierząt wodnych, szczególnie w małych objętościowo pomieszczeniach, jest narażone na mnóstwo niebezpieczeństw, „

o              których nawet się nie śni nam — istotom z żywiołu powie- , trznego. A właśnie nasuwa mi się w tym względzie pewne porów- j nanie. Te katastrofy, na które na każdym kroku są narażone istoty wodne, są mniej więcej podobne do zaczadzenia z powodu zbyt wczesnego zamknięcia pieca czy też zatrucia gazem świetlnym-,; który rozszedł się po pokoju z nie dokręconego kurka. Nam te rze­czy grożą rzadziej, gdyż obydwa wyżej wspomniane wypadki nie należą do zwykłych zjawisk przyrody, lecz trafiają się jedynie od czasu do czasu w następstwie szczególnych warunków technicznych; wytworzonych przez człowieka.

No, już dobrze — zgodzi się może ze mną czytelnik. Ale czy to nie przesada z owym środowiskiem wodnym wewnątrz organizmu?

Jeśli nie każdy jest chirurgiem, który ma możność rzeczywiście zaglądać do środka ciała człowieka, to chyba nie ma nikogo, kto by nie widział wnętrza zająca, świni czy chociażby kury. Stwier-

dzamy, że jest w organizmie krew, ale ta płynie przecież w spe­cjalnych naczyniach, reszta zaś tkanek bywa wprawdzie wilgotna, ale mimo to wygląda na typowe ciało stałe.

Otóż tu właśnie dochodzimy do spraw najistotniejszych.

Jeśli tej czerwonej krwi, zawartej w naszych tętnicach

i              żyłach, jest wszystkiego około pięciu litrów, to ilość owego płynu nasycającego wszystkie szczeliny i jamy wśród tkanek — zwanego płynem śród tkankowym płynu zresztą zasadniczo identycznego z osoczem krwi, wynosi co najmniej dwadzieścia litrów. ■

Jeżeli więc przyjąć jako wagę przeciętnego człowieka siedem­dziesiąt pięć kilogramów, .to ciecz w jego organizmie stanowi około jednej czwartej. Proszę nie sądzić jednak, że to już wszystko.

Jest ona wprawdzie środowiskiem, w którym zatopione są wszyst­kie komórki ciała, ale nie zapominajmy, że i w samych komórkach też występują pewne ilości wody. Toteż gdybym miał podać całą jej zawartość w naszym ciele, to okazałoby się, że u dorosłego wy­nosi ona przeszło 60 procent, a u noworodka dochodzi do 70 procent

m m              iri\~

ogólnej wagi. A zatem tylko pozostałe 30 procent przypada na suchą masę. Proszę więc nie dziwić się i właściwie zrozumieć radę jednego z fizjologów, który starając się wyjaśnić poglądowo swym uczniom przeróżne procesy chemiczne zachodzące w ustroju czło­wieka, mówił im:

„Nie wyobrażajcie sobie, że tkanki w naszym ciele żyją jak kury w kurniku. Przeciwnie, raczej przedstawcie sobie, iż są to ryby czy wodorosty pogrążone stale w płynie, ciało nasze zaś traktujcie najlepiej jako akwarium, którego szklane szyby zostały zastąpione przez elastyczną i giętką, lecz nieprzepuszczalną skórę“.

Wróćmy jednak do owego słoja z wodą, w którym umieszczono jakiekolwiek drobne zwierzątko z rzeki czy jeziora. Pamiętamy, że wsypaliśmy tam garść soli i stwierdziliśmy, że już po pewnym czasie zasolenie całego naczynia stało się jednakowe; sól przy tej sposobności zniknęła nam z oczu, ale wiemy dobrze, że nie prze­padła, bo wykryć ją łatwo, wziąwszy na język choć kropelkę tego płynu. Dlaczegóż więc jej nie widzimy? Odpowiedź prosta. Roz­puściła się, to znaczy rozpadła na drobniusieńkie, niewidzialne nawet pod mikroskopem cząsteczki, które równomiernie rozeszły się po zawartości całego słoja. .

Mówiliśmy już, że ten proces nazywa się procesem dyfuzji i że płyn i sól ,,nie uspokoją się“, dopóki wszystkie cząsteczki rozpusz­czonej soli nie będą już rozłożone najzupełniej równomiernie po­śród drobinek wody.

Z tą garstką soli, wrzuconej przez nas do słoja z wodą, stało się ot tak, jak gdyby wiadro pełne drobnych rybek zanurzyć w niedu­żym stawku. Po pewnym czasie wszystkie rozproszą się, aż do naj­dalszych kątów tego zbiornika.

Może jednak czytelnik nie zaaprobuje tego porównania. Ryby są żywe, poruszają się uderzając ogonem i płetwami. A dzięki czemu wędrują te martwe cząsteczki soli?

O,              (proszę w tych rozważaniach nie sięgać zbyt daleko,' To w danej chwili do rzeczy nie należy: Czy to będą jakieś przyciągania elek­tryczne, czy może skutek zakłócenia równowagi między drobinkami wody — dość że cząsteczki, odrywające się stopniowo od rozpusz­czającego się ciała, tłumnie wędrują i dążą właśnie tam, gdzie ich

koncentracja jest w tej chwili mniejsza, czyli w te miejsca, gdzie jeszcze nie zdążyły dotrzeć w dostatecznej ilości.

Prawdę powiedziawszy, ten opis nie jest jednak zupełnie ścisły. Właściwie bowiem to drobne cząsteczki rozpuszczalnika — w da­nym przypadku wody — energicznie dążą do wsypanej soli. One powodują odrywanie drobinek od kryształków solnych, wci­skają się między nie, skutkiem czego — jak łatwo pojąć — od­rywane cząsteczki coraz dalej odsuwają się od miejsca, gdzie sól została wsypana, i rozchodzą się do najodleglejszych zakątków słoja. Jak mówimy w fizyce, po prostu wyrównuje się w ten sposób koncentracja — i procentowo roztwór soli w całym naczyniu staje się jednakowy.

Wyobraźmy sobie jednak, że to żyjątko, o którym mówiliśmy. ||| mieszka uwięzione w owym słoju, wcale nie pragnie mieć sło­nego środowiska, że chciałoby może zapewnić sobie choć mały ką­tek, gdzie wolne byłoby od zetknięcia z rozpuszczonymi cząstecz­kami soli.

Poradzimy mu, aby oddzieliło się szybą czy jakąś inną nieprze­puszczalną warstwą od reszty zawartości słoja. Rada niby dobra, ale wykonanie jej pociąga za sobą tę niedogodność, iż wtedy cała

przestrzeń życiowa naszej rybki ulegnie wielkiemu zwężeniu. A to znów może wywołać i inne dalsze niedogodności — ot, chociażby taką, że ilość tlenu będzie się w tak małym pomieszczeniu szybko wyczerpywać. Wyobraźmy więc sobie, że ta nasza rybka wykombi« nowała całą rzecz jeszcze dowcipniej. Wiedząc, że cząsteczki soli są większe aniżeli cząsteczki wody, w momencie kiedy wsypaliśmy do jej mieszkania naszą łyżkę soli, przykryła ito prędko siateczką. Sia­teczką o oczkach tak misternie utkanych, iż oWa duża w porów­naniu z cząsteczką wody drobina soli nie jest w stanie nawet ma­rzyć o przedostaniu się przez nie, wodne zaś, te mniejsze — cyr~; kulować mogą swobodnie. „Niech sobie teraz sól dyfunduje, robi zresztą, co chce — moja zasłona nie dopuści do tego, aby te pas­kudne cząsteczki soli obrzydziły mi mieszkanie“.

Cóż jednak wtedy się stanie? Owa dokładnie spleciona sieć rze­czywiście nie wypuści na zewnątrz cząsteczek soli — ale za to dro­biny wody, zgodnie z tym, co powiedzieliśmy wyżej, zaczną się wciskać między cząsteczki soli, rozpychać je, starając się porwać ze sobą ku dalszym — tym niezasolonym okolicom. Ale temu prze­ciwstawiać się będzie nasza siatka. Zacznie się więc nacisk na jej oczka. Cała ona zostanie rozdęta, coraz więcej bowiem wody pcha się do środka, aż wreszcie może dojść do tego, że siatkowa prze­groda nie wytrzyma, pęknie — no i koncentracja wyrówna się wtedy jak gdyby nigdy nic. Jeśli zaś ta katastrofa nie nastąpi, to cała nasza sieć w każdym razie będzie w stałym napięciu i naprę­żeniu skutkiem nacisku rozpierających ją mas wody.

Ten właśnie nacisk wywierany na przegrodę, zwaną słusznie pół- przepuszczalną — gdyż, jak wiemy, pozwala przejść wodzie, nie przepuszczając tylko soli — nosi nazwę ciśnienia osmo- tycznego. Nazwa może trochę dziwna, ale mam nadzieję* że istotę tego zjawiska pojąć łatwo. Co najwyżej mogłyby się tylko zrodzić wątpliwości, czy może istnieć w ogóle siatka o tak drobniu- sieńkich oczkach, aby zatrzymywała chemiczne cząsteczki rozpusz­czającego się ciała. Ale o to nie ma kłopotu. Bo chociaż takiej siatki oczywiście upleść nikt nie umie, za to w naturze można je znaleźć gotowe na każdym kroku. Oczka ich są tak drobne, że uważamy je za zupełnie jednolite błonki nie podejrzewając nawet, iż są

one w rzeczywistości -- sitkiem. Ale każda próba łatwo nas przekona, że woda przechodzi przez nie znakomicie, cząsteczki zaś rozpuszczającego się ciała — nie.

Do takich półprzepuszczalnych błonek należą na dobrą sprawę wszystkie błony zwierzęce — a więc skóra kiełbasy, która przecie^ nie jest niczym innym jak częścią tkanki jelita świńskiego, pęcherz moczowy, pęcherzyk żółciowy. Ponadto jednak jako błona pół- przepuszczalna funkcjonuje powierzchniowa warstewka każdego wewnętrznego organu, ba — również ścianka każdej komórki.,

Warto posłuchać, jak niebezpieczne mogą być następstwa tego stanu rzeczy. Chwila zastanowienia wystarczy, aby zdać sobie sprawę, że los takiej błony półprzepuszczalnej wcale nie jest do po­zazdroszczenia. W spokoju bowiem trwa ona (tyjko wtedy, jeśli po jednej i po drugiej jej stronie ilość rozpuszczonych soli będzie jednakowa. W przeciwnym przypadku zawsze tam, gdzie wystąpi stężenie choć trochę większe, dążyć będą poprzez nią cząsteczki wody i jednocześnie wywierać na jej oczka odpowiednie ciśnienie.

Półprzepuszczalna przegroda musi więc wygiąć się czy wydąć w przeciwnym kierunku. Albowiem jedynie kiedy ilość cząsteczek rozpuszczonego ciała, jak dopiero co mówiliśmy, po obu stronach jest zupełnie jednakowa, wtedy tylko ciśnienie osmotyczne nie wytłacza w kierunku niższej koncentracji „ciągle niespokojnych“ błon półprzepuszczalnych.

Tylko zatem przy zupełnie jednakowej koncentracji rozpuszczal­nych soli wewnątrz i zewnątrz organu, wewnątrz i zewnątrz komór­ki ich warstwa powierzchniowa nie będzie narażona na rozdymanie lub nawet na pęknięcie.

Zrozumiałe więc, jak niesłychanie ważną rzeczą jest precyzyjne wyregulowanie stężenia soli wewnątrz organizmu. Wystarczy, aby w jakiejś komórce ilość rozpuszczonej soli była choć trochę większa niż w płynie dookoła niej, aby natychmiast zaczęło się rozrywanie jej od wewnątrz, gdyż mnóstwo cząsteczek wody wpływać zacznie do środka, aby wyrównać koncentrację.

Zewnętrzna, błonkowata powierzchnia komórki wydmie się wów­czas jak balonik. Nierzadko zdarzy się jej pęknięcie.

Odwrotnie, gdyby stężenie dookoła komórki było większe, woda zacznie z niej wypływać, zawartość się wysuszy, jak wspomniana już rybka, a błonki wklęsną ku środkowi.

Łatwo pojąć, że komórce raz po raz tak traktowanej żyć i funk­cjonować byłoby trudno. Toteż organizm nadzwyczaj starannie reguluje stężenie soli wewnątrz ciała. Wynosi ono — i utrzymy­wane bywa zawsze u człowieka — nieco poniżej jednego procentu. W każdym razie jaka koncentracja jest wewnątrz komórek, taka powinna być i w płynie śródtkankowym.

Ale przecież człowiek czy zwierzę z każdym oddechem traci sporo pary wodnej. Para wodna ucieka również i przez skórę — porami. W miarę jak straty jej są coraz większe, koncentracja różnych soli wewnątrz ciała wzrasta. Dla zapobieżenia temu zjawisku pijemy odpowiednie ilości wody słodkiej — i teraz chyba wszyscy pojmą, dlaczego każdy organizm o wiele szybciej ginie z pragnienia niż z braku pokarmu.

Po tym wstępie ogólnym przejdziemy już do właściwego tematu, którym będzie zapoznanie się z płynami organizmu i ich rolą.

ROZDZIAŁ I

BIAŁE I CZERWONE

Poświęcenie takiej ilości miejsca na przekonanie czytelnika, że ciało człowieka — a zresztą i każdego zwierzęcia — to jak gdyby nieprzemakalny wór wypełniony płynem, w którym dopiero za­topione są nasze tkanki, wydało mi się bardzo ważne. Zazwyczaj bowiem skłonni jesteśmy myśleć, iż jedyną cieczą organizmu jest krew, która krąży w żyłach i tętnicach oraz bogato po całym ciele rozgałęzianych naczyńkach włoskowatych. Poza tym raczej się przypuszcza, że reszta naszych tkanek to substancja stała.

Otóż warto sobie zapamiętać to, co już poprzednio wspomniałem, iż jeśli chodzi o tę krew czerwoną — naczyniową, to bywa jej w naszym ciele zaledwie około pięciu litrów, gdy tymczasem płynu śródtkankowego jest przeszło trzy razy tyle.

Nie sądzę, aby mi ktoś z czytających nie uwierzył, niemniej wcale bym się nie zdziwił, gdyby jednak zachował pewne wątpli­wości. Przecież jeśli tego płynu jest tak dużo, to dlaczego go nie wi­dać? Przy każdej najmniejszej ranie zjawia się zawsze czerwona krew. Czyż nie powinien wylewać się wtedy i ów płyn śródtkan- kowy?

Tu spróbuję podać pewną analogię.

Najmniejszą kałużę wody, która zebrała się we wgłębieniu ulicz­nego asfaltu bądź na szosie czy zwykłej drodze, zauważymy zawsze dość łatwo. Natomiast bardzo dużych ilości wody, które wsiąkły w glebę ii które znajdują się tam zawsze — bo przecież wia<łomo, że z niej właśnie korzystają rośliny — nie dostrzegamy zazwyczaj

zupełnie. No, a ponadto sprawa barwy. Idąc po piasku czy drob­nym żwirze niemal nie rozróżniamy poszczególnych szarych kamy­ków. Niech jednak trafi się tam jaskrawy, czerwono lub niebiesko zabarwiony paciorek — bije w oczy od razu.

Otóż płyn śródtkankowy, nazywany czasem 1 i m f ą, jest prze­zroczysty, leciuteńko zaledwie żółtawy, nic więc dziwnego, że mniej się nam rzuca w oczy, tym bardziej iż, jak wiadomo, po prostu trud­no się w ten sposób skaleczyć, żeby nie uszkodzić jakiegoś naczyńka z krwią czerwoną, a wówczas wszystko, co wtedy wypływa, idzie już na jej rachunek. W pewnych osobliwych momentach jednak można się łatwo przekonać o prawdzie moich ¡słów. Zdarzało się chyba każdemu odparzyć czasem nogę po długim marszu lub w zbyt ciasnym obuwiu. Wzbiera wtedy przykry, bolesny pęcherz, po któ­rego pęknięciu wypływa właśnie taka żółtawa „woda“. Nie jest to nic innego jak płyn śródtkankowy, tylko ponieważ nie zostało na­ruszone żadne naczynie krwionośne, nie jest zabarwiony na czer-. wono, więc w itym przypadku nikt już nie my l/i go z krwią.

W rzeczywistości jednak płyn śródtkankowy właściwościami swy­mi mało różni się od krwi i dlatego pamiętać należy, źe ten biedny, zapoznany „kopciuszek“ odgrywa w naszym ciele bardzo ważne role, dorównując swej powszechnie znanej purpurowej „siostrze“ na wszystkich polach jej wielostronnego a tak pożytecznego dla organizmu funkcjonowania — z wyjątkiem jednego, co gwoli spra­wiedliwości muszę podkreślić.

| Krew czerwona mniej więcej stokrotnie sprawniej i lepiej roz­nosi tlen, aniżeli to jest w stanie uczynić płyn śródtkankowy. Zresztą przyczyna tego zjawiska jest jasna. Krew czerwona różni się od tego swego pobratymca — jak już wiemy — kolorem, posia­daniem barwika czerwonego, a właśnie ów barwik ma specjalne powinowactwo do tlenu, to znaczy, że łączy się z nim skwapliwie. Można by powiedzieć, iż krew czerwona i płyn śródtkankowy są to jak gdyby dwaj tragarze, jednakowo silni, jednakowo chętni do roboty, z których jeden przy wyładowywaniu wagonu kartofli za każdym nawrotem przynosi do składu po pół korca, a drugi co najwyżej kilogram albo dwa. Cóż to anowu? Zła wola? Leni­stwo? Jednak nikt nie ukarałby go chyba za swoiste „bumelan-

ctwo“, dowiedziawszy się, że jego towarzysz jest szczęśliwym po­siadaczem kosza lub worka, gdy on może przenosić zaledwie tyle, co zmieści w obydwu dłoniach. Jest to więc różnica w wydaj­ności pracy wywołana posiadaniem sposobnego narzędzia, a nie różną wartością pracowników, z których drugii na każdym innym polu dorównuje towarzyszowi.

I tu rzecz się ma podobnie: we wszystkich bowiem innych czyn­nościach, jak przekazywanie komórkom pokarmów i soli mineral­nych, jak walka z zarazkami, truciznami czy w ogóle obcymi ciała­mi, które dostały się do organizmu, jak pomoc w gojeniu ran — płyn środtkankowy ńie da się ubiec krwi czerwonej.

Jeszcze jedną różnicę między nimi muszę podkreślić dla uwy­puklenia całości obrazu.

Już na początku wspo* • mnialcm, że masz żółtawy płyn przepaja tkanki, gdy tymczasem krew czerwona znajduje się w rozgałęzio­nym systemacie grubszych lub cieńszych rur. Nie sta­nowiłoby to specjalnej od­rębności w funkcjonowa­niu, gdyby nie to, że, jak dobrze wiecie, krew w owym systemacie ruro­wym podlega stałemu działaniu ssąco-tłoczącej pompy — serca, które zmusza ją do ciągłego ru­chu, i to z taką szybkością, że obiega ona ciało dwu-

I.krotnie w ciągu minuty. Jest to więc jakby rwący strumień, gdy płyn śród- tkankowy to niemal stoją­ca woda stawu, w każdym - razie o prądzie wielokrot­nie słabszym.

Ta różnica dla organiz­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin