2.10 najpotężniejszych protokołów witaminowych.doc

(273 KB) Pobierz
10 najpotężniejszych protokołów witaminowych – cz

10 najpotężniejszych protokołów witaminowych – cz. 2: żywienie a sprawność umysłowa dzieci (dr Ruth Harrell)

Dodany 15 stycznia 2015 przez Marlena

 

Na liście naukowców i badaczy jeszcze wciąż dość rzadko możemy zobaczyć kobiety. Z tym większą przyjemnością przedstawię dr Ruth Flinn Harrell (1900-1991). Bo jak mówią – gdzie diabeł nie może tam babę pośle. Inne z kolei powiedzenie mówi: nie idź tam, gdzie prowadzi ścieżka, idź raczej tam gdzie ścieżki jeszcze nie ma i pozostaw tam swój ślad. I to właśnie zrobiła dr Ruth Harrell.

Całe życie pracowała z dziećmi (oprócz tego, że była badaczem na Uniwersytecie Columbia, była również psychologiem dziecięcym). Specjalizowała się w pracy z dziećmi mentalnie „problematycznymi” – dotkniętymi trudnościami w nauce, opóźnieniem umysłowym lub nawet poważną wadą genetyczną jak syndrom Downa. Zainspirowana stworzonym przez biochemika dra Rogera J. Williamsa (tego samego, który był autorem m.in. witaminowego protokołu dla nadużywających alkoholu) konceptem indywidualności biochemicznej (genetotrofia) całe życie poszukiwała odpowiedzi na postawione sobie pytanie: czy stosując odpowiednie odżywianie i suplementację można tym dzieciom poprawić jakość życia, poziom inteligencji i funkcje kognitywne mózgu?

W latach 30-tych i 40-tych nie wiedzieliśmy o ludzkim mózgu tyle co dzisiaj, a nawet i dzisiaj jest to organ, który bodaj najbardziej zazdrośnie strzeże swoich tajemnic przed naukowcami.  Kilkadziesiąt lat temu kiedy do gabinetu dr Harrell rodzice przyprowadzili na terapię pewnego ośmiolatka, z którym praktycznie nie było kontaktu, młodej pani psycholog ani się jeszcze wtedy śniło, że spędzi resztę życia na  poszukiwaniu odpowiedzi na tak trudne pytania. Związek pomiędzy ilorazem inteligencji a odżywianiem odkryła przez przypadek!

Przez kilka tygodni  zajmowała się chłopcem stosując wszelkie możliwe techniki jakich nauczyła się na studiach, jednak postęp był żaden: chłopiec nie komunikował się z nikim, był otępiały i nie był niczym zainteresowany. Zajęcia z braku wolnych pomieszczeń odbywały się w godzinach rannych w szkolnej stołówce. Dr Harrell któregoś dnia zauważyła, że chłopiec (w ramach śniadania) przynosi ze sobą zawsze butelkę Coca-Coli (jeszcze wtedy nie robili jej w puszkach) i torbę chrupek. Rodzice zdradzili, że oprócz tych żywieniowych artefaktów (bo trudno to przecież nazwać pożywieniem) chłopiec w zasadzie nie chce za bardzo niczego innego jeść. Któregoś dnia dr Harrell, której po prostu było chłopca żal,  poprosiła personel stołówki, aby uszykował talerz z odrobiną wszystkiego, co tego dnia miało się znaleźć w menu na obiad. Pierwsze dni karmiła go łyżeczką, ale potem coraz śmielej chłopiec jadł sam, aż któregoś dnia ku osłupieniu wszystkich obecnych wypowiedział swoje pierwsze od tygodni słowo: „dobre!”.

Kolejne tygodnie przynosiły powolną lecz widoczną poprawę. Pani doktor zajęło sześć miesięcy intensywnej terapii (żywieniowej połączonej z psychologiczną) w wyniku której ten chłopiec w końcu był jak inne dzieciaki: chodził i biegał, rozmawiał, śmiał się, czytał, pisał, liczył, rysował, a jego iloraz inteligencji był w normie dla jego grupy wiekowej. Jednak nasza dzielna pani psycholog nie wiedziała o jednej rzeczy: kilka miesięcy wcześniej ten ośmiolatek miał usuniętą chirurgicznie lewą połowę mózgu!  Nie wiedziała dopóki nie zadzwonił do niej absolutnie zafascynowany obecnym stanem swojego małego pacjenta dr Walter Dandy ze szpitala John Hopkins Hospital w Baltimore – naukowiec i neurochirurg (dziś uważany za legendę neurochirurgii), który własnoręcznie chłopcu operację wykonał i był święcie przekonany, że mały do końca życia będzie nie tylko  „półgłówkiem”, ale po prostu nie nadającym się kompletnie do życia w społeczeństwie „warzywem”. Za wszelką cenę chciał mieć teraz dr Harrell w swoim szpitalu w Baltimore jako swoją asystentkę, aby dalej prowadzić badania w tym kierunku. Zgodziła się pod jednym warunkiem: szpitalna kuchnia będzie pod jej kierownictwem :)

W ten sposób kolejne 11 lat dr Ruth Harrell spędziła u boku słynnego neurochirurga, przywracając do normalnego życia w społeczeństwie kolejnych pacjentów dra Dandy, jego tak zwane „najgorsze przypadki” (zarówno dzieci jak i dorosłe osoby), za pomocą opracowanej przez siebie metody „super-feeding” czyli super odżywiania: sześć razy dziennie pacjenci dostawali odżywcze posiłki (trzy główne i trzy małe) oparte jedynie na naturalnych, świeżych i nieprzetworzonych produktach.  To były bowiem lata, gdy o suplementach jakie dzisiaj znamy można było tylko pomarzyć – synteza witamin była jeszcze w powijakach: raptem udało się otrzymać witaminę A, bracia Robert i Roger Williams właśnie pracowali nad witaminami z grupy B, a Tadeuszowi Reichsteinowi dopiero co udało się pozyskać witaminę C. Dlatego w tych pionierskich czasach witaminy i inne składniki odżywcze pacjenci szpitala dostawali od dr Harrell  sześć razy dziennie w postaci prawdziwego jedzenia. I nie – nie było to białe pieczywo, sztuczna margaryna, pseudoserek i chemiczna wędlinka jakie znamy z polskich (i nie tylko) współczesnych szpitali. ;)

Wszyscy pacjenci pod troskliwą opieką dr Harrell uczyli się na nowo żyć i wracali z powodzeniem do normalnego życia w społeczeństwie czyli do szkoły lub do pracy (z wyjątkiem dwóch, którzy jeszcze przed operacją byli analfabetami – tych nie udało jej się nigdy nauczyć czytać i pisać, co pani doktor poczytywała za swoją osobistą porażkę).

W międzyczasie nauka o witaminach zapoczątkowana przez Kazimierza Funka szła ostro do przodu: odkrywano kolejne witaminy, potrafiono już pozyskiwać kolejne witaminy i podawać je w postaci suplementów, jak grzyby po deszczu publikowano prace na temat działania witamin, coraz więcej też było danych na temat współpracy witamin z minerałami. Po wojnie dr Harrell  kontynuowała pracę naukową tym razem zajmując się wyłącznie dziećmi, szczególnie upośledzonymi lub mającymi trudności w nauce. Interesowało ją czy i jaki wpływ na iloraz inteligencji u dzieci o różnym stopniu intelektualnej niepełnosprawności może mieć żywienie i suplementacja. Była zafascynowana możliwościami witamin z grupy B, szczególnie B1 – tiaminy.

Poniżej krótka notka encyklopedyczna na temat tiaminy, pierwszej witaminy odkrytej przez ludzkość. Przy okazji jej odkrycia na kartach historii biochemii zapisało się wybitne polskie nazwisko – biochemik Kazimierz Funk (1887-1967), twórca nazwy „witamina” oraz nauki o witaminach: to dzięki niemu dowiedziano się, że choroby beri-beri nie wywołują pasożyty ani wirusy, tylko brak w pożywieniu pewnej substancji, którą zawiera np. osłonka ziaren ryżu. To była właśnie tiamina.

Witamina B1 (tiamina, aneuryna, czynnik antyneurotyczny, czynnik anty beri-beri) bywa nazywana „witaminą nastroju”, bo uczestnicząc w dostawach energii do mózgu, ma wpływ na stan umysłu i system nerwowy człowieka. Bierze udział w procesach energetycznych – przemianach węglowodanów, tłuszczów i aminokwasów oraz budowie DNA. W 1911 roku odkrył ją Kazimierz Funk jako substancję obecną w otrębach ryżowych i zapobiegającą chorobie beri-beri.

Tą właśnie witaminą i jej możliwościami zafascynowana była nasza pani doktor Ruth Harrell. Jeszcze w 1942 roku opublikowała na Uniwersytecie Columbia pracę naukową dotyczącą wpływu tiaminy na procesy uczenia się. Z kolei w 1956 donosiła o swoich odkryciach dotyczących wpływu diety kobiety ciężarnej i karmiącej na poziom inteligencji jej potomstwa – okazało się, że suplementacja tiaminy i innych witamin u kobiet ciężarnych i karmiących wyraźnie podnosi iloraz inteligencji u ich dzieci gdy już osiągną wiek przedszkolny. To niesamowicie interesujące odkrycie! Jeszcze bardziej interesujące jest to, co możemy z taką wiedzą zrobić w naszym codziennym życiu ;)

Popatrzmy bowiem przez chwilę na żywieniowe zwyczaje i dietę współczesnych społeczeństw: w zasadzie nic się nie zmieniło od lat 30-tych ubiegłego wieku, kiedy to dr Weston Price jeździł po całej kuli ziemskiej dokumentując fotografiami zamieszczonymi w swojej słynnej książce „Nutrition and Physical Degeneration” zniszczenia zdrowotne u ludzi, którzy w miejsce prawdziwego jedzenia przerzucili się na nowoczesne, rafinowane,  ograbione ze składników odżywczych pseudożarcie. Otóż jak się okazuje minęło niemal sto lat, a my niczego się nie nauczyliśmy i nadal nie nabraliśmy rozumu – wystarczy przejść się do pierwszego lepszego spożywczaka i zobaczyć co się dzieje: na sklepowych półkach króluje na przykład ogromne bogactwo wielu gatunków białego oczyszczonego ryżu, do wyboru do koloru jaki chcesz:  ryż biały luzem i w saszetkach, ryż biały długoziarnisty lub okrągły, basmati, jaśminowy i parboiled. I tylko gdzieś samotnie z boku stoją pojedyncze paczuszki z prawdziwym ryżem, tym brązowym jakim go Matka Ziemia zrodziła. To samo z makaronami: dziesiątki odmian białego w najfikuśniejszych nawet kształtach, a brązowego? Tyle co na lekarstwo, a jak chcesz większy wybór albo w ogóle jakiś „egzotyczny” makaron (np. orkiszowy) to szoruj do specjalnego sklepu opatrzonego szyldem „Zdrowa Żywność” (co sugeruje jaka żywność jest w sklepie który akurat odwiedzasz). Kiedy zaś w sobotę późnym wieczorem chcesz kupić chleb, to białego już nie dostaniesz, ale razowy owszem stoi i czeka na Ciebie – mimo tego, że handlowcy białego pieczywa zamawiają zdecydowanie więcej niż ciemnego z bardzo prostego powodu: bo ludzie tę żywieniową białą tandetę masowo kupują! :)

chleb powszedni

Naukowcy alarmują, że iloraz inteligencji współczesnych społeczeństw spada. To zgadnijcie teraz, kto nas tak urządził? My sami – bo wciąż te zwyrodniałe, oczyszczone z mikroskładników odżywczych, przetworzone produkty  kupujemy, a skoro kupujemy to przemysł ochoczo produkuje. Karmi się tym standardowo również nasze dzieci w przedszkolach i szkolnych stołówkach. Szkolny sklepik w szkole mojego syna nadal kipi od słodyczy i pseudosoczków, choć podobno jakaś ustawa miała wejść by nie kipiał. I my się dziwimy, że społeczeństwa (a szczególnie nauczyciele zauważają to w stosunku do młodzieży)  są coraz głupsze i coraz bardziej tępawe, z pokolenia na pokolenie? Zwalamy winę na fluor, geny, smugi chemiczne na niebie czy też gry komputerowe, ale nie bierzemy pod uwagę zaopatrzenia naszego mózgu w witaminy z grupy B – po prostu nie mamy odpowiedniej wiedzy na ten temat lub zapominamy o tym. A nie wchodzi nam wiedza i szwankuje pamięć gdy nie mamy w ustroju prawidłowej ilości witamin z grupy B – i koło się zamyka.

Jak już wiemy z poprzedniego artykułu wysokie spożycie węglowodanów, głównie tych prostych (zawartych w produktach rafinowanych, oczyszczonych), jak również spożywanie alkoholu i kofeiny wzmaga zapotrzebowanie organizmu na tiaminę – jest ona bowiem niezbędna w procesie metabolizmu tych pokarmów. Istnieje też bardzo ścisła zależność pomiędzy zapotrzebowaniem na witaminę B1 a ilością dostarczanej energii: jeśli masz tendencje do przejadania się, będziesz potrzebować jej zdecydowanie więcej. A oprócz rafinowanych zbóż dzieci dzisiaj jedzą jeszcze do tego przerażające ilości cukru, są nim karmieni od wczesnego dzieciństwa – w sprzedaży są dosładzane kaszki „o smaku” przeznaczone dla dzieci już od czwartego miesiąca życia: matki często z takich udogodnień korzystają, no i ten wybór w smakach – palce lizać, prawda? Ani się obejrzymy mamy w domu cukrowego narkomana, który niczego niedosładzanego nie będzie chciał jeść, będzie też gardził „dziwnym” pieczywem razowym. Dzieci więc generalnie karmi się bardzo chętnie białymi rafinowanymi przetworami zbożowymi i cukrem, wszechobecnym w pokarmach i napojach. A bardzo często ich połączeniem (ciasteczka, pączki, drożdżówki, wafelki, biszkopciki, rogaliki Seven Days itd.). Bo to takie smaczne, a zresztą potem już dziecko niczego innego nie chce jeść i się bardzo denerwuje jak słodkiego nie dostanie. Podobnie jak dorośli, tylko że dorośli jeszcze do tego namiętnie dzień w dzień pijają (ach, jakże niezbędną) kawusię i inne „energetyzujące” napoje kofeinowe, bez których funkcjonują jak półżywe zombie, a wieczorem owszem piwko, a czasem i coś jeszcze mocniejszego – tak na rozluźnienie.

Ta marna odrobina tiaminy, którą pobiorą wraz z nielicznymi warzywami lub mięsem zostanie szybko zużyta na procesy metaboliczne związane ze spożyciem „białego” rafinowanego pokarmu (a u dorosłych również kofeiny i alkoholu). Nie starczy już jej na polepszanie pracy mózgu. Żeby ją polepszyć trzeba dysponować nadwyżkami. A z pustego i Salomon nie naleje.

To tak jak na Twoim koncie w banku – albo masz odłożone jakieś zapasy gotówki i jesteś spokojny mając poczucie bezpieczeństwa, albo jesteś ciągle na zero i się szarpiesz żyjąc z dnia na dzień, albo jedziesz notorycznie na debecie i nie możesz spać po nocach, bo dręczy Cię niepokój o przyszłość. Problem z witaminami rozpuszczalnymi w wodzie jest jednak taki, że nie bardzo jesteśmy w stanie odłożyć sobie ich zapasik  „na czarną godzinę”: z wyjątkiem B12 którą przez długi czas jest w stanie gromadzić nasza wątroba, reszta witamin rozpuszczalnych w wodzie ulega albo zużytkowaniu na cele bieżące albo jest wydalona wraz z moczem jeśli zaistniał nadmiar. Większość ludzi nadmiaru witamin z grupy B w ustroju nie ma. Ma debet – pieczołowicie wypracowany rafinowanymi produktami, słodyczami, napojami zawierającymi kofeinę i alkoholem.

Osoby mające trudności z koncentracją, zapamiętywaniem i kojarzeniem, wykazujące drażliwość, apatię, lęki, nerwicę, złość (lub nawet agresję) do siebie lub do reszty świata, kłopoty z zaśnięciem, skłonność do uzależnień, depresyjne myśli itd. – wszystkie jadą na debecie witamin z grupy B. To pewne jak w banku. Lekarze ortomolekularni o tym wiedzą. Skąd to wiedzą? Ano stąd, że gdy podadzą witaminy z grupy B (i inne brakujące składniki odżywcze) w odpowiednich ilościach i częstotliwości, to symptomy owych dolegliwości sukcesywnie maleją i maleją, aż sobie (w większości przypadków) szczęśliwie całkiem idą precz. Więc nie zwalajmy winy jedynie na obecne tempo życia czy stresującą nowoczesną cywilizację, lecz przypatrzmy się również temu, co przez całe życie wkładaliśmy do naszego wnętrza i ile mógł na tym nasz system skorzystać, a ile stracić. I nie ma co się tłumaczyć np. „ja mam taką stresującą pracę”. Ja też mam stresującą pracę (a kto nie ma?), ale teraz mnie ona już aż tak bardzo nie stresuje jak kiedyś. A to za sprawą (między innymi) właśnie zwiększonej odporności na stres uzyskanej dzięki spożywaniu prawdziwego jedzenia zamiast jego nędznych podróbek lub złodziejaszków. Organizm codziennie dobrze zaopatrzony w witaminy (głównie te z grupy B, ale również C, D, magnez i cynk) jest stosunkowo odporny na stresy, lęki, huśtawki nastrojów, drażliwość czy depresyjne myśli. To dlatego powstały nawet specjalne formuły preparatów zwane „stress relief” albo „stress formula”, zawierające właśnie porządne ilości witamin B oraz witaminy C, czasem też dodatkowo magnez, wapń, cynk czy wyciągi z ziół o działaniu relaksującym jak rumianek czy korzeń kozłka lekarskiego.

Póki co sytuacja w Polsce nie napawa optymizmem: na nerwice i depresję chorują nawet dzieci (nic dziwnego, skoro większość z nich jest cukrowymi narkomanami jeszcze zanim postawią pierwsze kroki – karmione cukrowanymi „zdrowymi kaszkami” typu Nestle, a potem futrowane innym masowo dosładzanym szajsem tudzież białymi bułeczkami), w kolejce do poradni zdrowia psychicznego czeka się kilka miesięcy, zaś liczba osób z problemami psychicznymi wzrosła na przestrzeni zaledwie ostatnich trzydziestu lat czterokrotnie (co też mnie osobiście nie dziwi ani trochę, gdy stojąc w kolejce do kasy w markecie przypatruję się jakąż to „żywność” ludzie stojący przede mną wykładają na taśmę! Brr!). Na dzień dzisiejszy w polskich szpitalach brakuje już niemal 10 tys. miejsc leczenia osób z zaburzeniami psychicznymi. A będzie jeszcze gorzej – jeśli nie przestaniemy od małego katować naszych drogocennych ciał bezwartościową karmą ograbiającą je dzień po dniu z substancji odżywczych – to jedyna rzecz, której możemy być pewni, bowiem większości witamin (oraz rzecz jasna żadnego z minerałów) nie jesteśmy w stanie wyprodukować sobie sami w ustroju. 

Więzienia też są już przepełnione jakby co. Choć tam przynajmniej ponoć lepiej karmią niż w szpitalach: jak donosi prasa osadzony w Polsce może zamówić sobie posiłki „wyznaniowe” (np. bez wybranych rodzajów mięsa) a także całkowicie bezmięsne, wegetariańskie (wow! nawet!). Kryteria odżywiania się skazanych określa polski kodeks karny wykonawczy, zgodnie z którym każdy skazany ma prawo do odpowiedniego ze względu na zachowanie zdrowia wyżywienia: powinien otrzymywać trzy razy dziennie posiłki, o odpowiedniej wartości odżywczej, w tym co najmniej jeden posiłek gorący, przy czym przy ich przyrządzaniu należy uwzględnić zatrudnienie i wiek skazanego, a w miarę możliwości także wymogi religijne i kulturowe. Na takie luksusowe traktowanie pacjentów w naszych szpitalach (z naciskiem na „prawo do odpowiedniego wyżywienia ze względu na zachowanie zdrowia” oraz „posiłki o odpowiedniej wartości odżywczej”) będziemy musieli poczekać pewnie następne sto lat albo i dłużej. Póki co aby być traktowanym jako obywatel godzien najwyższej troski i humanitarnego traktowania (w tym podawania pożywienia odżywczego i odpowiedniego dla zachowania zdrowia) musisz znaleźć się w rządowej placówce innej niż szpital. Jeśli jeszcze ktoś ma wątpliwości czy lepiej opłaca się chorować czy kraść (zabijać, oszukiwać, nie płacić podatków lub szmuglować dragi), to niech zdejmie klapki z oczu: gdy poważnie zachorujesz nikomu nie będzie zależało na Tobie. Gdy popełnisz przestępstwo to co innego.

Dlatego dziękuję, że jeszcze czytasz ten artykuł. Jestem pewna, że kiedyś Ci się przyda. A może nawet od zaraz – Tobie lub Twoim bliskim. Lepiej nigdy bezsensownie i z powodu swojej ignorancji nie trafić do szpitala, warto mieć zawczasu wiedzę o tym jak się uchronić od ewentualności pobytu tamże.

wendel-berry

Wróćmy jednak do naszej dr Ruth Harrel: ukoronowaniem jej trwającej niemal pół wieku pracy było opublikowanie w 1981 roku wyników badań jej zespołu badawczego nad wpływem substancji odżywczych na poprawę ilorazu inteligencji i zdolności poznawczych u dzieci z zaburzeniami w rozwoju umysłowym, w tym cierpiącymi na zespół Downa (Harrell RF, Capp RH, Davis DR, Peerless J, and Ravitz LR. Can nutritional supplements help mentally retarded children? An exploratory study. Proc Natl Acad Sci USA, 1981. 78: 574–8, http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/6454137).

W badaniu trwającym 8 miesięcy uzyskano znaczącą różnicę pomiędzy dziećmi, którym podawano suplementy diety (witaminy, minerały, aminokwasy, naturalne wyciągi), a grupą drugą, która dostawała placebo. Kiedy po czterech miesiącach trwania eksperymentu drugiej grupie też podano suplementy- również i te dzieci uzyskały znaczącą poprawę ilorazu inteligencji. Średnio uzyskano wzrost IQ o 15 punktów.

ruth flinn harellTo sporo – jak mawiała dr Harrell: gdy dziecku określanemu jako „opóźnione” rośnie IQ o 10 punktów – zauważają to rodzice, kiedy o 15 punktów – zauważają to nauczyciele, a kiedy o 20 punktów – zauważą to nawet sąsiedzi. Niewątpliwie optymistyczne jest też to, że z czwórki dzieci noszących okulary aż trojgu polepszył się wzrok na tyle po tych ośmiu miesiącach, że po badaniu okulistycznym mogli przestać zgodnie z zaleceniami okulisty nosić okulary. Na ten temat mam nawiasem mówiąc również i własne doświadczenia: gdy zmieniłam dietę na pełnowartościową pozbyłam się oznak starczowzroczności. Również nasz dziarski dziadek pan Antoni Huczyński w wieku 93 lat nadal czyta gazetę bez okularów. Jedzenie ma znaczenie!

W suplementacji podawanej badanym dzieciom były dosyć spore ilości minerałów i witamin, szczególnie z grupy B, np. dobowa dawka dla witaminy B1 wynosiła 150 razy „dorosłego” RDA, witaminy B2 wynosiła 100 razy RDA, witaminy B3 w postaci niacynamidu wyniosła 37 razy RDA, a witaminy E – 40 razy. Dzieciom z syndromem Downa ponadto podawano naturalny ekstrakt z tarczycy. Podsumowując dr Harrell odkryła, że IQ u tych dzieci było wprost proporcjonalne do ilości otrzymanych substancji odżywczych jakich potrzebowały ich organizmy. Nawet dzieci z syndromem Downa odniosły korzyści, mimo tego, iż ich choroba jest wynikiem defektu genetycznego: nie tylko poprawiał się ich iloraz inteligencji, ale też i korzystnie zmieniały się fizycznie (twarzyczki nabierały mniej charakterystycznego wyglądu).

Nie odnotowano podczas tych ośmiu miesięcy badań żadnych skutków ubocznych związanych z podawaniem suplementów. Żadnych kamieni nerkowych!  ;)Ani w ogóle niczego innego, gwoli ścisłości.

Oczywiście jak to w nauce bywa reakcje na badania dr Harrell i jej zespołu były krańcowo różne, w zależności od interesów jakie dana grupa reprezentuje. Niektórzy potwierdzili wykonanymi przez siebie badaniami doniesienia dr Harrell (np. dr Carlton et al. z Rockefeller University w Nowym Jorku czy też dr Turkel z Detroit), natomiast duże rządowe organizacje wpadły w panikę: Amerykańska Akademia Pediatrii wystosowała ostre w tonie oświadczenie na temat pracy zespołu dr Harrell – tak dalece nasączone błędami i negatywizmem, że sprawa trafiła do sądu. Negatywne stanowisko zajęła oczywiście także kolejna rządowa organizacja – NDSS (National Down Syndrome Society). Pojawiły się też bardzo szybko ze strony pewnych naukowców nieudane próby „powtórzenia” eksperymentu przeprowadzonego przez zespół dr Harrell:  nieudane ponieważ nie podawano tam składników odżywczych w składzie, ilości oraz częstotliwości jak zrobił to oryginalnie zespół dr Harrell, np. adwersarze wychodząc z założenia, że podawanie dzieciom ilości witaminy C powyżej 500 mg na dobę „powoduje kamienie nerkowe” – zaniżali dawki podawanej witaminy C. W ten sposób „udowadniano”, że witaminy i inne substancje odżywcze nie są do niczego przydatne a nawet wręcz przeciwnie mogą zaszkodzić, na nic zresztą nie mają wpływu i rzecz jasna niczego nie poprawiają u dzieci intelektualnie niepełnosprawnych, zatem nie ma podobno potrzeby ich stosowania w ilości większej niż RDA. Przeprowadzenie „kontrbadań” w sposób odbiegający od oryginału to znakomity sposób by móc udowodnić dokładnie to co się chce, a częściej to, czego życzy sobie sponsor lub sami badacze powiązani z takim lub innym podmiotem. Dr Ruth Harell była natomiast całe życie związana tylko z jednym podmiotem i były nim potrzebujące jej pomocy dzieci. Setki, tysiące przywróconych społeczeństwu dzieci przez ponad 50 lat pracy w zawodzie.

 Witamina B1 w pożywieniu

Jej najbogatszym źródłem jest pokarm roślinny (drożdże, pełne ziarno), zaś mięso i nabiał na drugim miejscu. Tiamina jest niestety podatna na działanie zarówno temperatur wysokich (gotowanie) jak i niskich (mrożenie). Dlatego najlepiej by było jadać bogate w nią produkty na surowo aby jej nie niszczyć, ale nie wszystkie się da. Nasionka można też kiełkować, co powoduje wzrost poziomu witamin. Drożdże na przykład mają bardzo dużo witamin z grupy B, w tym tiaminy, ale nie należy ich jadać na surowo, a z drugiej strony pod wpływem temperatury większość z tych witamin ulegnie destrukcji. Mięso surowych ryb i zwierząt rzeźnych zawiera z kolei enzym tiaminazę – rozkładający tiaminę. Stąd też jedzenie sushi czy tatara na niewiele się zda jeśli chodzi o zaopatrzenie ustroju w B1 i poprawienie sobie tą witaminą stanu umysłu. Z kolei obróbka cieplna mięsa i ryb powoduje straty tiaminy do 60%. Jeśli już gotujemy to najkrócej jak się da i albo na parze albo w formie zupy (tiamina jako rozpuszczalna w wodzie przejdzie do wywaru). Godzinami gotowane „pokrzepiające” mięsne rosołki mające jakoby prozdrowotne działanie powinny raz na zawsze przejść do historii: w ich moc wierzono na początku XX wieku, kiedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy o witaminach. :)

O wiele lepiej jako sposób dostarczenia tiaminy (a także niezbędnej dla zdrowia witaminy E, o której pisałam wcześniej) sprawdzi się podgryzanie nasionek słonecznika – naturalnych, nieprażonych, bowiem poprzez obróbkę cieplną stracimy sporą część witaminy B1. Na moim biurku zawsze stoją dwie miseczki: w jednej mam mieszankę pestek słonecznika (wit. B1, E, lecytyna) i dyni (magnez, cynk, niacyna), a w drugiej „mieszankę studencką” (orzechy, migdały, rodzynki, żurawina, goji, morwa i inne suszone owoce). Nie ma dnia abym sobie nie skubnęła tego i owego. Miseczki podpatrzyłam u naszego dziarskiego dziadka, pana Antoniego Huczyńskiego, który oprócz krzepy fizycznej ma jasność umysłu jakiej niejedna osoba w moim wieku mogłaby pozazdrościć! Więc w roli codziennego suplementu polecam system miseczkowy, bo jest niekłopotliwym i do tego smakowitym sposobem dostarczania do ustroju bogactwa witamin i minerałów zapewniających odporność i witalność ciała jak też i radosny stan umysłu. :)

Jeśli użyjemy produktów mrożonych, a potem jeszcze poddanych obróbce cieplnej, to w zasadzie tej tiaminy już w tak przetworzonym jedzeniu pozostaną w ogóle śladowe ilości. Takie jedzenie często serwują w knajpach. Tak lubią żywić się studenci i osoby samotne lub pracujące do późna. Podobnie procesy pasteryzacji i sterylizacji niemal doszczętnie niszczą witaminę B1. Jadanie na dłuższą metę dużych ilości takich „nowoczesnych” przetworzonych potraw z mrożonek czy puszek zamiast pokarmów świeżych to najkrótsza droga do obniżenia sprawności intelektualnej i pogorszenia się nastroju.

Żeby się na skanie mózg pięknie mienił pełnią życiodajnego światła to musi dostać odpowiednie paliwo – czyli m.in. dużo witamin z grupy B :)

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin